Hrabia Monte Christo/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W SZPONACH NIKCZEMNIKÓW.
PRZYBYCIE „FARAONA“.
W słonecznym i bardzo ciepłym dniu 27 lutego 1815 r. dano z wieży kościoła Notre Dame de la Garde, w Marsylji, hasło, zapowiadające powrót z podróży do Smyrny, Tryjestu i Neapolu — trójżaglowca „Faraon“.
Strażnik, wartujący na molo, udał się wtedy natychmiast, jak mu to nakazywał obowiązek, z portu znajdującego się pod skałami, na których stały mury zamku If, na spotkanie przybysza, pomiędzy przybytkiem Mogiolu a wyspą Rion.
Jak zwykle, gdy sygnały oznajmią przybycie statku, taras pod twierdzą Św. Jana zaległy natychmiast tłumy ciekawych. Dla miasta portowego bowiem przybycie każdego statku, a cóż dopiero takiego jak Faraon, jest wielką uroczystością.
Faraon bowiem był jakby dzieckiem Marsylji; zbudowany był w miejskich zakładach, w Marsylji ekwipowany i ładowany, wreszcie jego właścicielem był człowiek ogólnie lubiany i szanowany.
Statek zbliżał się do portu, już przebył cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, następnie minął Pomegę, płynął wszelako tak powoli i w takiej ciszy nieruchomej załogi, iż szedł od niego jakiś posępny i mroczny wiew.
Tak posuwać się może jedynie nieszczęście.
Doświadczeni żeglarze wywnioskowali wszelako, że jeżeli statek spotkało istotnie jakieś nieszczęście, to przytrafiło się ono nie statkowi samemu napewno, ponieważ, aczkolwiek płynął on bardzo wolno, to jednak posuwał się w największym porządku, jak statek znajdujący się w najlepszym stanie i kierowany biegłą i umiejętną ręką.
Kotwicę miał spuszczoną, żagle zwinięte, obok pilota zaś widać było stojącego młodego, pełnego życia mężczyznę, który bacznem okiem czuwał nad każdym ruchem okrętu i każdy rozkaz przewodnika polecał załodze do wykonania.
Los Faraona był tak bliski marsylczykom, że na twarzach zebranego tłumu widać było duże zaniepokojenie, szczególniej zaś poruszonym był jeden z wyczekujących, który, nie mogąc wreszcie stłumić wzruszenia, siadł do małej łódki i popłynął na spotkanie statku.
Na widok przybijającego, młody marynarz, który do tej chwili stał przy pilocie, opuścił go i poszedł naprzeciw przybyłego.
Marynarz ten był zaledwie dwudziestoletnim młodzieńcem, smukłym, słusznego wzrostu, o pięknych czarnych oczach i kruczych włosach. W jego postawie przebijał spokój, właściwy tym, którzy nawykli do walk z niebezpiecznym żywiołem morskiej otchłani.
— To ty, Dantesie?! — zawołał na jego widok przybyły — cóż to się stało?... co za przyczyna tego smutku na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — panie Morrel — odrzekł młodzieniec — nieszczęście nie do cofnięcia! Na Civitavecchia straciliśmy zacnego kapitana naszego!
— Leclerc nie żyje! Pojmuję teraz wasz smutek. Ładunek i statek, widzę — w porządku?
— Najzupełniej.
— Lecz cóż to się stało z Leclerkiem? Zachorował, czy może utonął?
— Umarł w gorączce — odpowiedział zapytany — a potem zwracając się do załogi: — „Hola! osadzić okręt“ — zawołał.
Rozkaz natychmiast i w największym porządku został wykonany.
Wtedy młody marynarz, rzuciwszy bacznem okiem na wszystko, zwrócił się znów do pana Morrel.
— Opowiedz, mój drogi, jak to się stało? — zapytał ten ostatni.
— Ach, Boże! nieszczęście to spadło na nas nagle, jak grom. Już w Neapolu zauważyłem u kapitana pewne podniecenie, które się spotęgowało niezwykle po jego rozmowie z komendantem portu, tak, że miasto to kap. Leclerc opuścił bardzo wzruszony. W 24 godzin dostał silnej gorączki, a w trzy dni potem już nie żył. Z wielkim żalem musieliśmy mu oddać ostatnią posługę i nasz drogi kapitan spoczywa z 36-o funtową kulą u nóg na dnie morskiem, w pobliżu wyspy del Giglio. Odwozimy wdowie krzyż legji honorowej i nieskalaną szpadę nieboszczyka. Okropne to, naprawdę, przez lat dziesięć walczyć z Anglikami i umrzeć potem — w łóżku, jak pierwszy lepszy szczur lądowy.
— Ha! wszyscy jesteśmy śmiertelni. Szkoda, wielka szkoda Leclerca, lecz zdarzyć się mogło o wiele gorzej; wraz z nim zginąć mógł i okręt i ładunek...
— Co do tego ostatniego, to znajduje się on w najlepszym stanie — odpowiedział młodzieniec.
A zwracając się do załogi, krzyknął następnie: Zwijać żagle i szykować łodzie.
Rozkaz został spełniony z taką precyzją i szybkością, jakby na wojennym statku i okręt posuwał się dalej jedynie już samą siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel — powiedział Dantes, bo tak się nazywał młodzieniec — może zechcesz porozmawiać z buchalterem, p. Danglarsem, który udzieli panu wszelkich objaśnień, ja bowiem jestem zmuszony go opuścić, by zlustrować okręt i wywiesić flagę żałobną.
W tejże chwili Danglars pośpieszył na spotkanie właściciela. Był to człowiek lat dwudziestu pięciu, o ponurej twarzy; z tej zapewne przyczyny cała załoga, o ile kochała Edmunda Dantesa, o tyle była usposobiona niechętnie dla Danglarsa.
— Już wiesz zapewne, panie Morrel, o nieszczęściu?…
— Wiem. Biedny Leclerc, dzielny i zacny był to człowiek.
— A nadewszystko — był to marynarz doskonały, jak przystało człowiekowi, w którego ręku spoczywały interesy tak znakomitego, jak „Morrel i Syn“ domu — odrzekł Danglars uniżenie.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł właściciel, obrzucając bystrem spojrzeniem Danglarsa — że niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby znać dobrze swe rzemiosło. Przykładem tego choćby nasz Edmund Dantes; ten napewno zawsze i w każdej potrzebie da sobie radę.
— Zapewne — odparł Danglars, spoglądając na Dantesa wzrokiem, w którym czaiła się zawiść. — Niewątpliwie jest to młodzieniec bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ledwo kapitan zamknął oczy — natychmiast samowładczo objął po nim dowództwo i zamiast udać się prostą drogą do Marsylji, stracił całą dobę na Elbie.
— Że obrał dowództwo — pochwalam to w całości, jego obowiązkiem nawet było tak właśnie uczynić; że stracił dobę na Elbie — jest sprawą nieco gorszą, lecz może okręt potrzebował jakiej naprawy?…
— Okręt był w najlepszym stanie; przywidziało mu się być na Elbie przez dobę, nic ponad to.
— Dantes, proszę cię! — zawołał właściciel, zwracając się ku młodzieńcowi.
— Będę służył za chwilę — odrzekł Dantes. — „Zarzucić kotwicę“ — zwrócił się do załogi.
Kotwica opadła w moment po daniu rozkazu. Dantes krzyknął wtedy:
— Spuścić flagę do połowy masztu, zwinąć żagle na znak żałoby i skrzyżować reje!
— Czy pan uważa — podszepnął Danglars — ten Dantes ma się najzupełniej za kapitana. Słowo daję!…
— Jest nim przecież w tej chwili bezspornie — odparł właściciel.
— Brak mu tylko patentu z podpisem twoim, panie Morrel, i twoich wspólników.
— A dlaczegóż byśmy nie mieli mu zaofiarować tego stanowiska? Młody jest, to prawda, ale zdolny, sprężysty i wyrobiony.
Danglars nachmurzył się w odpowiedzi i zmarszczył brwi.
W tej chwili zbliżył się do rozmawiających Dantes, ze słowami: najmocniej przepraszam pana, p. Morrel, że nie przybyłem natychmiast, lecz byłem zajęty. Teraz, gdy okręt jest już na kotwicy — służę panu.
Danglars cofnął się nieco, zaś Morrel zapytał:
— Dlaczego zatrzymałeś się na Elbie?
— Dlaczego? — nie wiem dokładnie. Czyniąc to, spełniłem tylko rozkaz umierającego kapitana, który na godzinę przed śmiercią polecił mi oddać depeszę marszałkowi Bertrand.
— I widziałeś go?
— Kogo? Marszałka? Widziałem.
Morrel obejrzał się wokoło i odprowadził na bok Dantesa.
— Jakże się ma cesarz?
— O ile sądzić mogę, z tego, com widział, to dobrze.
— Widziałeś więc i cesarza także?
— Kiedym był u marszałka, cesarz wszedł tam właśnie.
— Mówiłeś z nim?
— To jest... cesarz raczej mówił ze mną — odpowiedział, uśmiechając się, Dantes.
— I o czem z tobą mówił?
— Zapytał mnie, kiedy statek wypłynął z Marsylji, jaką płynął drogą i jaki ma ładunek. Zdaje się, iż byłby go kupił, gdyby był bez ładunku i gdyby był moim. Odpowiedziałem, że jestem tylko porucznikiem okrętu i że należy on do domu „Morrel i Syn“.
— O! zawołał cesarz wtedy — znam dobrze ten dom. Morrelowie od wieków są właścicielami handlowych okrętów; jeden z tych Morrelów służył w tym samym pułku co i ja, kiedym stał garnizonem w Walencji.
— Prawda! — wykrzyknął radośnie właściciel statku. — Cesarz mówił o Polikarpie Morrelu, moim rodzonym stryju, Dantesie, mój drogi, sam powiesz stryjowi, że cesarz go pamięta, a zobaczysz, że stary rozpłacze się z radości. No chodźmy! — rzekł następnie, uderzając młodzieńca po ramieniu — chodźmy, Dantesie; dobrześ zrobił, że spełniłeś rozkazy Leclerca, dobrześ zrobił, żeś się zatrzymał na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, żeś miał depeszę do marszałka i żeś mówił z cesarzem, mógłbyś sobie djabelnie zaszkodzić.
— A to z jakiej racji? — rzekł Dantes. — Czyż ja wiem, co odwoziłem? Spełniłem jedynie rozkaz. Lecz przepraszam pana raz jeszcze, że zmuszony jestem znów odejść. Obowiązek mnie woła, załatwić muszę formalności celne i opowiedzieć się służbie sanitarnej.
— Wybacz, że ci przeszkadzam, mój drogi Dantesie; rób co trzeba i jak trzeba.
Gdy młodzieniec oddalił się, do Morrela podbiegł natychmiast Danglars.
— I cóż? — zapytał — usprawiedliwił się panu Dantes ze swego pobytu w Porto Ferrajo?
— Najzupełniej, kochany panie Danglars.
— Tem lepiej. Przykro to bowiem mieć towarzysza pracy nie spełniającego swych obowiązków.
— Dantes jest dzielnym chłopcem i przewybornym marynarzem — odparł właściciel — nie może to ulegać najmniejszej wątpliwości. Zaś na Elbie się zatrzymał z tej przyczyny, iż taki miał rozkaz od zmarłego kapitana.
— Od Leclerca? To mi przypomina jeden fakt. Czy Dantes nie oddał panu listu od kapitana?
— Nie. A czy miał jaki list?
— Zdawało mi się, że prócz pakietu, kapitan Leclerc wręczył mu i jakiś list również.
— O jakim pakiecie mówisz? — panie Danglars.
— O tym, który Dantes oddać miał w Porto Ferrajo.
— Skądże wiesz, iż miał tam jakiś pakiet do oddania?
Danglars zarumienił się gwałtownie.
— Przechodziłem wypadkiem około nawpół przymkniętych drzwi kapitana, gdy ten oddawał właśnie Dantesowi jakiś list i pakiet.
— O liście nic nie wiem, jeżeli go dla mnie ma, odda mi go niewątpliwie.
— Panie Morrel — odpowiedział wtedy Danglars po chwilowym namyśle — nie wspominaj nic Dantesowi o tem wszystkiem, proszę cię o to bardzo, mogłem się pomylić....
W tej chwili Dantes powrócił. Danglars znów chyłkiem się usunął.
— Cóż, skończyłeś już wszystko? — zapytał właściciel.
— Tak jest.
— Szybko się załatwiłeś.
— Nie wiele miałem do roboty. Oddałem spis towarów, zaś wszelkie inne papiery posłałem również tam, gdzie należy.
Mówiąc to, rozejrzał się dookoła.
— Tak jest, już wszystko zrobione i wszystko jest w należytym porządku.
— W takim razie zabieram cię na obiad.
— Zechce pan wybaczyć mi, lecz mam starego ojca; jego pierwszego muszę powitać. Dziękuję za zaszczyt z całego serca.
— Nie mam ci tego wcale za złe; wiem, że byłeś zawsze dobrym synem.
— A czy pan nie wie wypadkiem — nieśmiało zapytał Dantes — jak tam się miewa moje ojczysko?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go już dosyć dawno nie widział.
— Starowina nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— Co dowodzi, że mu w czasie twej nieobecności nie zbywało na niczem.
— Mój ojciec — odparł młody człowiek — nie jest pozbawiony dumy i wiem, że gdyby nic nie miał, to i wtedy nawet nigdyby nikogo o nic nie poprosił, jednego chyba tylko Boga!
— W takim razie mam nadzieję, że przyjdziesz do nas przed wieczorem?
— Raz jeszcze zechce mi pan wybaczyć. Gdy ojcem się nacieszę, czekają mnie inne jeszcze odwiedziny...
— Ach! prawda! Zapomniałem na śmierć, że jest jeszcze ktoś drugi z niemniejszą oczekujący cię niecierpliwością. Piękna Mercedes, nieprawdaż?
Dantes aż po czoło oblał się purpurą.
— Coś trzykrotnie przychodziła się pytać, czy niema jakich wiadomości o Faraonie. Do djabła! szczęśliwy jesteś, Edmundzie, bo naprawdę śliczną kochasz dziewczynę.
— To narzeczona moja — sucho i poważnie odpowiedział Dantes.
— Toć przecież wszystko jedno — odparł, śmiejąc się właściciel statku.
— U nas — nie jest to jedno — z naciskiem i jeszcze zimniej rzekł Dantes.
— A więc idź już, idź, kochany Dantesie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napracowałeś dla mnie i masz prawo teraz do odpoczynku i swobody. A może potrzebujesz pieniędzy?
— Dziękuję bardzo, oszczędziłem ich trochę w czasie podróży, całą trzymiesięczną pensję zaoszczędziłem sobie.
— Porządny z ciebie człowiek, Edmundzie.
— Mam ojca, pan wiesz przecież o tem.
— O! wiem, wiem, że jesteś wprost wyjątkowym synem. Śpiesz więc powitać ojca. Ja mam również syna i nie byłbym bynajmniej wdzięczny, gdyby go kto po trzymiesięcznej podróży zatrzymał zbyt długo przy sobie.
— A więc żegnam pana — rzekł, składając ukłon głęboki i uśmiechając się wdzięcznie, młody człowiek.
— Bywaj więc zdrów, jeżeli nie masz mi już więcej do powiedzenia.
— Nic już, szanowny panie.
— A czy czasem kapitan Leclerc nie polecił ci przed śmiercią oddania mi listu jakiegoś?
— Kapitan przed śmiercią był bezwładny i nie był w stanie pisać. Dobrze jednak, że sobie przypomniałem. Chciałbym oto prosić pana o parodniowy urlop.
— Chcesz się ożenić zapewne?
— I to również. Lecz przedtem muszę pojechać do Paryża.
— Dobrze. Daję ci swobodę na tak długo, jak ci to będzie potrzebne. Na wyładowanie statku potrzeba conajmniej sześciu tygodni, Faraon przeto najwcześniej za trzy miesiące gotów będzie pod żagle. Na ten termin musisz więc się stawić. Faraon bowiem — rzekł w końcu, podnosząc głos, właściciel statku — nie mógłby się przecież obejść bez swego kapitana!
— Kapitana?! — zawołał Dantes, a oczy rozbłysły mu radością. — Zastanów się dobrze, drogi p. Morrel, nad tem, coś powiedział. Czy ma pan istotnie zamiar zamianowania mnie kapitanem Faraona?
— Gdyby to ode mnie wyłącznie zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Dantesie, i powiedział: „jesteś kapitanem“. Ale mam wspólnika! — a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika — jest niewolnikiem“. W połowie jednak sprawa jest załatwiona, albowiem z dwóch głosów, — jednego możesz być pewnym; polegaj zresztą na mnie, że i drugi pozyskasz.
— O, zacny panie Morrel — zawołał młody marynarz, ściskając ręce pryncypała ze łzami w oczach. — Dziękuję ci, szlachetny panie Morrel, w imieniu ojca mojego i mojej Mercedes.
— Bądź spokojny, drogi Edmundzie! Cóż u djabła! — jest przecież Bóg na niebie, co się opiekuje poczciwymi. Idź, idź do ojca, idź do swej Mercedes, a potem przychodź do mnie.
— Pozwoli pan, abym go odwiózł do brzegu?
— Nie potrzeba, dziękuję ci; zostanę jeszcze chwilę tutaj dla obliczenia się z Danglarsem. Czy byłeś z niego zadowolony w czasie podróży?
— Nie orjentuję się, w jakiej myśli pan o to zapytuje? Jako z towarzysza, — nie mogłem być zadowolony, wiem bowiem, że mnie nie lubi, od tej chwili zwłaszcza, gdym popełnił wielką niedorzeczność i wyzwał go na pojedynek, z racji bardzo błahej sprzeczki, jaka zaszła między nami. Zażądałem, abyśmy zatrzymali się na dziesięć minut na wyspie Monte-Christo, dla zakończenia ostatecznie sporu. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, i jestem mu wdzięczny, iż przejawił rozum, odrzucając spotkanie. — Jeżeli jednak pan zapyta mnie o niego, jako o buchaltera, to odpowiem, iż spełnia swe obowiązki z całą gorliwością.
— Więc jako kapitan nie masz nic przeciwko temu, by Danglars pozostał na stanowisku buchaltera?
— Czy jako kapitan, czy jako porucznik, potrafię zawsze uszanować każdego, kto będzie obdarzony zaufaniem mych chlebodawców.
— No, widzę, iż pod każdym względem jesteś prawy człowiek. Lecz idźże już sobie, bo widzę, iż stoisz jak na szpilkach.
— Do widzenia, panie Morrel, racz pan raz jeszcze przyjąć moje podziękowanie.
— Do widzenia, Edmundzie; życzę ci powodzenia.
Młody marynarz wskoczył do łodzi i dał rozkaz skierowania jej do Cannebiere. Dwaj majtkowie zanurzyli wiosła w wodę i po przez wąski przesmyk pomiędzy statkami wydostali się szybko na wolną toń i pomknęli do wybrzeża portu Orleans.
Morrel z uśmiechem na ustach przeprowadzał wzrokiem jadącego Edmunda, a następnie widział, jak wyskoczył on na ląd i znikł natychmiast w różnobarwnym tłumie, co od wczesnego rana aż do późnego wieczora zalega najwspanialszą w Marsylji ulicę Cannebiere, z której są tak dumni dzisiejsi Foceanie. Z najzimniejszą krwią i z największą pewnością, tak bardzo charakterystyczną dla nich, powiadają oni: „Gdyby Paryż miał Cannebiere, mógłby się nazwać wtedy małą Marsylją“.
Gdy Morrel stracił nakoniec z oczu Dantesa i odwrócił się, ujrzał przed sobą Danglarsa, który oczekiwał pozornie na jego rozkazy, w gruncie rzeczy wszelako śledził również okiem młodego marynarza.
Wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, śledzących jednego i tego samego człowieka.
OJCIEC I SYN.
Niechże sobie Danglars wysila swój genjusz zawiści, nie będziemy słuchali jego syczeń złośliwych, których celem jedynym — podanie w wątpliwość swego towarzysza, lecz udamy się z Dantesem.
Przebiegł już oto wzdłuż całą Cannebiere wpadł na ul. Noailles, do małego domku, po lewej stronie alei Meillan, przesadził jednym tchem cztery piętra po ciemnych schodach, by — jedną ręką trzymając się za poręcz, zaś drugą tłumiąc uderzenia serca — stanąć nakoniec pod drzwiami mieszkania ojca.
Wiadomość o przybyciu Faraona nie doszła jeszcze do uszu starca, który drżącą ręką rozpinał w chwili tej na drabince nasturcję, co Dantes miał możność zobaczyć przez uchylone drzwi.
Nagle starzec uczuł, że go ktoś wpół ujął, a znajomy głos odezwał się z tyłu.
— Ojcze! Drogi ojcze!...
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna — rzucił się w jego objęcia, drżący i blady.
— Co ci jest mój ojcze? — zawołał strwożony młodzieniec, — czyś nie chory czasami?
— Nie, nie, kochany Edmundzie, synu mój, dziecię moje, tylko nie miałem nadziei, że cię zobaczę w tej chwili. To z radości, ze szczęścia żem cię ujrzał nakoniec. O Boże, Wielki Boże! — zdaje mi się, że umieram...
— Ojcze! — przyjdź do siebie! Patrz! — to ja, twój syn. Powiadają, że radość nikomu i nigdy zaszkodzić nie może, więc wbiegłem, nie uprzedzając cię. Powracam, abyśmy żyli razem szczęśliwie.
— Dobrze, już dobrze, mój chłopcze — odpowiedział starzec. — Czy ty mnie tylko nie łudzisz? — Czy my istotnie będziemy szczęśliwi?... — czy nie opuścisz mnie już więcej?
— Oby mi Bóg przebaczył, że się raduję szczęściem okupionem żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg może być mym świadkiem, żem nie pragnął tego szczęścia. Samo przyszło i odtrącać go niema żadnej słusznej racji. Dzielny kapitan Leclerc umarł i ja, jak obiecywał p. Morrel, obejmę prawdopodobnie jego miejsce. W dwudziestym roku życia zostanę kapitanem. W dwudziestym roku życia mieć będę 20 luidorów pensji i udział w zyskach. Czy mógł się kiedykolwiek ubogi, jak ja majtek, spodziewać takiego losu?
— Prawda, mój synu, prawda — odparł starzec.
— Za pierwsze pieniądze, jakie otrzymam, urządzę ci mały domek z ogródkiem, byś mógł sobie pielęgnować ulubione kwiaty. Ale co ci to jest mój ojcze? Wyglądasz, jakbyś był chory.
— Bądź spokojny, mój synu, to tylko chwilowe osłabienie, które zaraz przejdzie.
Niestety, siły opuszczać zaczęły starca, aż się zachwiał i potoczył wtył.
— Napij się czego, ojcze, napij się szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie przechowujesz wino, ojcze?
— Dziękuję ci, nie szukaj go, nie będę pił — odparł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ale pozwól, ojcze — zawołał Dantes i zaczął otwierać szafy.
— Próżno szukasz — wyszeptał starzec nakoniec — niema tam wina zupełnie.
— Jakto? — wina nie masz? — krzyknął Dantes blednąc i wpatrując się w zapadłe policzki ojca oraz w próżne szafy — jednej kropli nie masz wina! Czyż ci nie starczyło pieniędzy?
— Teraz mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
— Przecież zostawiłem ci dwieście franków, gdym odjeżdżał przed trzema miesiącami — wyszeptał biedny młodzieniec, ocierając pot zimny z czoła.
— Tak, Edmundzie, to prawda. Zapomniałeś jednak wtedy zapłacić małego długu sąsiadowi Caderousse; upominał się i groził, że jeżeli mu nie zapłacę — uda się do pana Morrel, aby ten mu zapłacił; pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, dług uregulowałem. Cóż miałem zrobić innego? — sam osądź.
— Ależ. Boże mój!.. — ja mu byłem winien 140 franków — zawołał Dantes — a tyś miał 200 franków wszystkiego!
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Tym sposobem, za 60 franków żyłeś przez trzy miesiące!
— Wiesz przecież, jak ja mało potrzebuję — odpowiedział starzec.
— Boże! Boże! Ojcze! — daruj mi, przebacz — zawołał Dantes, rzucając się do nóg starca.
— Wszystko to już minęło i teraz jest już znowu wszystko dobrze, gdy ty jesteś ze mną. O wszystkiem zapomnieć możemy teraz. Jesteśmy szczęśliwi.
— Tak, jestem przy tobie, ojcze, jestem przy tobie i piękna przyszłość mi się uśmiecha, a i pieniędzy mam dosyć. Masz je, masz je wszystkie, ojcze, bierz i posyłaj, by ci natychmiast co przynieśli.
Wysypał na stół z kieszeni dwanaście sztuk złota i sześć sztuk pięciofrankowych.
Twarz starca sposępniała.
— Dla kogóż to? — zapytał.
— Dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich! Bierz, każ kupić zaraz czego potrzeba i bądź o przyszłość spokojny, bo jutro mieć będę więcej.
— Zwolna, zwolna, — rzekł starzec — i łagodny uśmiech ukazał się na jego ustach; — muszę oszczędnie obchodzić się z twą kiesą. Gdyby zobaczono, że wiele kupuję i tak odrazu — powiedzianoby niezawodnie, żem na ciebie czekał z zakupami.
— Rób więc, jak uważasz, drogi ojcze. Ale przedewszystkiem przyjmij służącego, proszę cię bardzo o to. Nie chcę, abyś żył samotnie i męczył się po dawnemu. Mam trochę kawy kontrabandowej i nieco najlepszego tytoniu w skrzyni na spodzie okrętu ukrytej; jutro ci to przyniosę.
— Lecz zdaje mi się, że ktoś nadchodzi?
— To Caderousse; musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i przychodzi powitać cię z podróży.
— Zobaczymy zatem rzecz zwykłą: usta co innego, a serce co innego — czujące i życzące; mniejsza jednak o to. Bądź co bądź jest to sąsiad, — który kiedyś pomógł nam w potrzebie, należy zatem dobrze go przyjąć.
W chwili, gdy Edmund kończył tę uwagę, wypowiedzianą głosem przyciszonym, we drzwiach wejściowych ukazał się Caderousse, zgarbiony, o włosach czarnych kędzierzawych, mogący mieć lat conajmniej 25 do 26-ciu; trzymał w ręku kawał sukna, które, jako krawiec z powołania przykrajać miał na suknię.
— Wróciłeś nakoniec, Edmundzie?... — zawołał z akcentem czysto marsylskim, otwierając szeroko usta do uśmiechu i ukazując zęby białe, jakby z kości słoniowej.
— Przybyłem, jak widzisz, panie sąsiedzie, i gotów jestem na twe rozkazy — odrzekł Dantes, niezręcznie ukrywając oziębłość.
— Dziękuję za dobre chęci, dziękuję. Bogu jednak chwała, że nic od nikogo nie potrzebuję; inni, owszem, czasami czegoś ode mnie potrzebować mogą, zdarzały się już takie wypadki. Nie mówię tego do ciebie, mój młody kawalerze; pożyczyłem ci wprawdzie kiedyś trochę grosza, no, ale mi to oddałeś, więc rachunek skończony.
— Nie możemy nigdy wypłacić się w zupełności tym, którzy nam przysługę wyświadczyli; wdzięczność bowiem zawsze się im od nas należy.
— E! — co tam gadać o tem! Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Pomówmy lepiej o twej podróży. Poszedłem oto do portu, jak zwykle, by się zaopatrzyć w sukno i spotkałem Danglarsa. A ty co tu robisz w Marsylji? — zapytałem go. A tyś myślał, żem w Smyrnie? — odpowiedział. I dobrześ myślał, bo właśnie stamtąd wracam. Ale gdzie to nasz młody Edmundek? — Naturalnie, że musi być u ojca — odpowiedział mi na to Danglars, więc przyszedłem tu natychmiast, aby uścisnąć z serca twoją rękę.
— Poczciwy Caderousse! — rzucił spostrzeżenie starzec — jak on nas kocha serdecznie.
— Niezawodnie, że was kocham, a co więcej — szanuję, boć to teraz o ludzi poczciwych nie łatwo. Hm! — widzę żeś powrócił bogatym, mój chłopcze — mówił dalej krawiec, spoglądając chciwie na sztuki złota i srebra, rozrzucone po stole.
Młodzieniec dostrzegł iskry chciwości malujące się w oczach sąsiada.
— To nie moje — rzekł niedbale. — Mówiłem właśnie ojcu, żem był w obawie, czy mu czego nie brakło w czasie mej nieobecności, a on dla uspokojenia mnie wysypał oto z worka tyle pieniędzy. Mój ojcze, schowaj je do szuflady; może nasz sąsiad Caderousse będzie kiedy potrzebował, to mieć będziemy sposobność odwdzięczenia się mu.
— Uchowaj Boże, moje dziecko — zawołał Caderousse — ja Bogu dzięki nic nie potrzebuję; praca zawsze wyżywi człowieka, schowaj więc sobie te pieniądze, bo nigdy ich mieć nie można zbyt wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za twą gotowość i przyjmuję chęć za uczynek.
— Gotów jestem służyć ci zawsze z całego serca, — odpowiedział Dantes.
— Nie wątpię o tem. Ale jak tam twoje sprawy? Jesteś podobno na bardzo dobrej stopie z panem Morrelem?
— Pan Morrel jest zawsze nad zasługę łaskaw na mnie.
— I dlaczegóż nie przyjąłeś jego zaproszenia na obiad?
— Jakto? — Dantes nie przyjął zaproszenia na obiad? — wmieszał się do rozmowy stary Dantes. — Powiedz, Edmundzie, czy pan Morrel istotnie cię zapraszał do siebie?
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jak mogłeś mu odmówić?
— Bom pragnął ciebie przedewszystkiem zobaczyć, drogi ojcze! — odparł młodzieniec — bo się do ciebie śpieszyłem.
— Mogło to być przykre panu Morrel. A gdy kto chce zostać kapitanem, — nie powinien się narażać swemu zwierzchnikowi.
— Wyłożyłem mu powody odmowy i sądzę, że je uznał.
— Daj Boże! — dorzucił swe słowa Caderousse. — Wszyscy twoi przyjaciele cieszyć się będą jeżeli nie minie cię to przyobiecane kapitaństwo. A wiem, że i za cytadelą świętego Mikołaja ktoś z tego szczerze radować się będzie.
— Mercedes! — rzekł starzec.
— Tak, mój ojcze — powiedział Dantes — którą, jeżeli pozwolisz, chciałbym teraz, gdym ciebie już uściskał, zobaczyć także.
— Idź, moje dziecko, idź — odrzekł stary Dantes — i niech Bóg tobie i twej żonie we wszystkiem błogosławi.
— Żonie?... Przedwczesne, sąsiedzie, zasyłasz przed tron nieba modły. Mercedes nie jest przecie jeszcze Edmunda żoną? — zawołał Caderousse.
— Nie, ale już wkrótce zostanie.
— I dobrze zrobisz, jeżeli szybko to urzeczywistnisz. Młodym i ładnym dziewczętom nie trudno bowiem o kochanków.
— Czyż istotnie? — zapytał Edmund i lekki cień niepokoju przemknął po jego twarzy.
— Słyszałem sam, że twej narzeczonej bardzo dobre trafiały się partje. Że jednak ty niezadługo będziesz kapitanem, więc nie ośmielą ci się odmówić.
— To znaczy, mówiąc wyraźniej, że gdybym nie był kapitanem... to by mi odmówiono, lecz ja jestem pewny swej Mercedes i wierzę, że mnie nie zdradzi.
— Daj Boże! — rzekł Caderousse — kto się decyduje na małżeństwo to musi ufać i wierzyć. — Co mi tam zresztą do tego. Jednak posłuchaj mojej rady i idź do niej natychmiast.
— Czynię to właśnie. — Mówiąc to, Edmund uścisnął ojca, lekkiem skinieniem głowy pożegnał Caderoussa wybiegł na ulicę.
Caderousse na chwilę zatrzymał się jeszcze u starca, następnie wyszedł i spotkał na pierwszym zaraz rogu Danglarsa.
— I cóż, — widziałeś go?
— Rozstaliśmy się przed chwilą — odpowiedział Caderousse.
— Mówił o tem, iż ma nadzieję zostania kapitanem?
— Mówił o tem takim tonem, jakby to był już fakt dokonany.
— Bodaj jednak, że się pomyli w tych rachubach.
— Djabli wiedzą! Pan Morrel, zdaje się, przyrzekł mu z całą pewnością.
— No! — wyrzęził Danglars, — jeszcze nim nie został.
— Daję słowo, że dobrzeby było, gdyby nim nie został. Już dziś zadziera nosa, a cóżby było dopiero, gdyby istotnie został kapitanem!
— Jeżeli zechcemy — wycedził cicho Danglars — to z tych jego marzeń nic nie będzie i pozostanie tem, czem jest teraz, a nawet — może i to utraci.
— Co ty mówisz?!
— Ależ nic nie mówię. Ot, tak sobie rzuciłem słowa na wiatr. Ale... ale... czy on ciągle jeszcze się kocha w tej dziewczynie?
— Bez opamiętania! Właśnie poszedł do niej, lecz myślę, że znajdzie tam twardy orzech do zgryzienia.
— Tajemniczo jakoś się wyrażasz. Lecz widzę, że nie bardzo lubisz tego, Dantesa?...
— Nie mogę ścierpieć zarozumialców.
— Powiedz mi jednak, co wiesz o tej jego kochance?
— Nie wiem nic dokładnie. Powiedzieć jednak mogę z całą pewnością, że ile razy Mercedes idzie do miasta, to nieodmiennie towarzyszy jej jakiś olbrzymiego wzrostu katalończyk, o czarnem oku i śniadej twarzy; jest to zresztą jakiś jej krewny podobno.
— Nie wątpisz wszelako, że ten niby krewniak — umizga się do panienki...
— Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo cóżby innego robił chłopak lat dwudziestu, do dwudziestu dwóch, przy siedemnastoletniej i do tego pięknej dziewczynie?
— Powiadasz, że Dantes właśnie poszedł do katalonów?
— Przed chwilą.
— Pójdziemy i my w tamtę stronę. Posiedzimy sobie chwilę w trattorji Pamfila i przy szklance Marsala czekać będziemy, co też z tego wyniknie?
Caderousse zgodził się na projekt bez większego oporu i para, jeżeli nie przyjaciół, to ludzi sprzymierzonych nienawiścią, szybko podążyła naprzód.
Przyszedłszy na miejsce, kazali sobie podać małą buteleczkę Marsali i zaczęli zwolna popijać.
Pan Pamfil przed dziesięcioma conajwyżej minutami widział przechodzącego Dantesa.
Nie ulegało więc wątpliwości, że poszedł do katalonów, pod cieniem rozkwitających krzewów i pod gałęziami, na których całe falangi ptasząt wyśpiewywały hymny radosne, na cześć pierwszych uśmiechów wiosny.
RODZINA KATALOŃSKA.
O sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele zapijali Marsalę, wytężając wzrok i uszy, poza wzgórzem wypalonem od słońca i surowych wiatrów wschodnich, — wznosiła się mała skromna wioska, do skał przyczepiona.
W czasie, którego dokładnie oznaczyć nie umiemy, tajemnicza osada przybyła z Hiszpanji, zajęła ów kawałek ziemi, na którym do dziś pozostaje.
Naczelnik osady, znający język francuski, wniósł prośbę, by gmina Marsylska przeznaczyła mu tę ziemię niepłodną, na której wzorem starożytnych żeglarzy jego poddani założyć pragną swoje siedziby.
Przychylono się do prośby tej i w trzy miesiące później powstała osada z dwunastu, czy piętnastu zabudowań, jakie wznieśli zamorscy cyganie.
Wioska ta w dziwny i malowniczy sposób, w stylu na poły hiszpańskim, na poły maurytańskim zbudowana, istnieje do dziś i żywi rodziny potomków pierwszych osadników, z pietyzmem przechowywujących język swych ojców.
Po trzech, czy czterech wiekach potomkowie ci pozostali jeszcze wiernymi małemu przylądkowi, na którym ich pradziadowie się osiedlili.
Musimy zaprowadzić czytelników na jedyną ulicę tej małej wioski i poprosić ich, aby zaszli z nami do domku, któremu gorące promienie słońca nadały zewnętrznie koloryt złotawy, pomnikom z marmuru właściwy, wewnątrz za to mury miały barwę niepokalanie białą, co stanowi główną cechę siedzib hiszpańskich.
Zwrócona do ściany piękna młoda dziewczyna o włosach jak skrzydła kruka i oczach gazelli, wilgotnych a płomiennych, rwała niecierpliwie smukłymi paluszkami płatki purpurowej róży; ręce jej, po łokcie obnażone, były nieco opalone, lecz z rysunku do Venus Callipigos podobne. Ręce te drżały w nerwowym niepokoju.
Nóżką rasową, suchą, szczupłą zlekka uderzała o ziemię.
O trzy kroki od niej siedział na krześle, łokciem oparty o jakiś sprzęt spróchniały, młodzieniec wyniosły, mroczny, lat dwudziestu, i patrzył na nią wzrokiem, w którym malował się niepokój; wzrok ten badał i zapytywał o coś, lecz śmiałe i spokojne oczy dziewczyny zdawały się onieśmielać jej towarzysza.
— Weź pod uwagę, Mercedes, że to Święto Wiosny się zbliża i że jest to chwila na wesele najodpowiedniejsza.
— Już ci sto razy mówiłam, Fernandzie, i zawsze odmownie.
— Niech i tak będzie! — lecz powtórz raz jeszcze, że odrzucasz moją miłość, którą matka twoja uświęciła: powtórz mi to raz jeszcze, niech się upewnię, że igrasz mojem szczęściem, że ani śmierć moja, ani życie nic a nic cię nie obchodzą. Boże mój! Boże! Lat dziesięć marzyłem o tem, że zostanę twoim mężem i dziś mam stracić tę nadzieje, co była celem jedynym życia mego...
— A czy ja kiedykolwiek nadzieję tę podsycałam? Czy masz mi do zarzucenia jedno choćby tylko jakieś przymilenie, choćby tylko jeden uśmiech, jedno spojrzenie? Przeciwnie. Powtarzałam ci zawsze: „kocham cię jak brata, więcej jednak ponad to nie żądaj ode mnie, bo serce me innemu oddałam“. Powtarzałam ci to setki razy, wszak prawda?
— Prawda, Mercedes, — odpowiedział młodzieniec — to jedno tylko od ciebie słyszałem niezmiennie. Zawsze obdarzałaś mnie bezmiernem okrucieństwem. Byłaś szczera. Nie zapominaj jednak o świętej tradycji katalonów, by się pomiędzy sobą jedynie łączyli.
— Tradycja to tylko i zwyczaj. Więc nie jest żadnem prawem, ani bezwzględnym obowiązkiem. Radzę ci przeto, na Boga, nie powołuj się na ten zwyczaj, broniąc swej sprawy. A i to weź pod uwagę, że ty, Fernandzie, jesteś popisowym; lada chwila przeto zawezwać cię mogą pod sztandary narodowe! Zostaniesz żołnierzem, a wtedy co się ze mną stanie, biedną dziewczyną, ubogą sierotą, całem mieniem, której nędzna, waląca się chata i kilka starych sieci rybackich? Oto całe dziedzictwo moje, oto spadek mej matki, po ojcu i mój — po matce. Od jej śmierci minął już rok prawie. I przyznaj, Fernandzie, czy ja nie z litości ludzkiej żyję prawie? Ty w swej dobroci mówisz mi wprawdzie, że jestem ci pomocna, lecz przecież wiem, że bierzesz mnie ze sobą, by połów razem odbywać. A ja ci nie odmawiam, bo jesteś synem brata ojca mojego, bośmy się razem wychowali, a jeszcze bardziej dlatego, że wiem jak bardzo by ci było przykro, gdybym odmówiła. Czuję przecież dobrze, że te ryby, które sprzedaję i za które biorę pieniądze, aby potem było za co kupić konopi na sieci czuję to, powtarzam ci, Fernandzie, że to jałmużna jedynie.
— Cóż to ma do rzeczy. Uboga jesteś? — więc cóż z tego? Taka jak jesteś — milszą mi jesteś i bardziej dla mnie odpowiednią, aniżeli byś była córką jakiegoś kupca, lub najbogatszego choćby bankiera Marsylji. Bo czegóż mi potrzeba? Zacnej żony i dobrej gospodyni.
— Fernandzie — rzekła Mercedes wstrząsając głową — niepodobna być dobrą gospodynią i żoną, jeśli się kocha innego. Poprzestań więc na przyjaźni mej, bo tyle tylko ofiarować ci mogę.
— Ha! — w takim razie zrzucam mój strój katalona i przywdzieję pstrą czapkę, koszule w pasy i niebieską kamizelkę z kotwicami na guzikach. Może wtedy bardziej ci przypadnę do gustu?
— Cóż to znaczy, Fernandzie? — zapytała Mercedes, dumnie podnosząc głowę.
— To znaczy, Mercedes, żeś dlatego tak nieugięta i tak względem mnie okrutna, że czekasz na kogoś, co właśnie taki strój nosi! A czy pomyślisz, że może on już zapomniał o tobie? A może, jeśli nawet był stały dla ciebie, to morze okazało się nie stałe dla niego?
— Fernandzie — zawołała Mercedes — myślałam, żeś człowiek szlachetny, widzę zaś, że złe masz serce, jeżeli mając zazdrość i nienawiść w sercu, — gniew boski wyzywasz. Tak jest, nie ukrywam tego: kocham tego, o którym wspominasz. I wiem, że jeżeliby nawet zginął na morzu, to z miłością dla mnie w sercu.
Młody katalończyk zadrżał z wściekłości.
— Mimo twe złe słowa, wierzę jednak, Fernandzie, że nie dobędziesz przeciw niemu katalońskiego noża. Bo do czegóż by cię to doprowadziło? Zwyciężony, — stracisz moją przyjaźń, zwycięski — moją śmiertelną pozyskasz nienawiść. Zły to sposób, wierzaj mi, chcieć się podobać kobiecie — szukając zwady z człowiekiem — którego ona miłuje. Jeżeli nie możesz mieć mnie za żonę, poprzestań na przyjaźni mojej, poprzestań na tem, że mieć będziesz we mnie zawsze siostrę. Zresztą — dodała z wyrazem obłąkania w oczach — poczekaj jeszcze, Fernandzie, poczekaj! Powiedziałeś przed chwilą, że morze jest niestałe. Czwarty miesiąc już mija, a on nie wraca...
I łzy popłynęły z jej oczu.
Lecz jej towarzysz powstał niewzruszony, aczkolwiek za każdą łzę Mercedes gotów był oddać ostatnią kroplę krwi. Lecz tutaj te oczy kochane za innym roniły rosę łez.
Podniósł się jedynie i chodzić zaczął po chacie, z ponurem spojrzeniem i z zaciśniętemi pięściami.
— Kocham Edmunda Dantesa — wyłkała wreszcie dziewczyna — i nikt inny nie zostanie moim mężem.
— I wiecznie go miłować będziesz?
— Do śmierci!
Fernand zwiesił głowę, opuszczać go zaczęła odwaga i nikła nadzieja. Naraz ciemna błyskawica nienawiści błysnęła w jego oczach i rzekł:
— A jeśli on nie żyje?
— Wtedy i ja umrę.
— A jeśli on o tobie zapomniał?
— Mercedes — dał się słyszeć radosny głos, z oddali jeszcze płynący, — Mercedes!
— Dantes! — krzyknęła dziewczyna — teraz widzisz, czy zapomniał.
Na jej twarzy zaigrał niebiański uśmiech szczęścia, a lica rozpromieniły się radością i uniesieniem. Podskoczyła ku drzwiom, otwierającym się w tej właśnie chwili i krzyknęła:
— Edmundzie!
Fernand blady i drżący cofnął się nagle wtył, jakby ujrzał węża, i padł na krzesło.
Edmund i Mercedes rzucili się sobie w objęcia. Palące słońce Marsylji, co smugą światła wdarło się przez drzwi otwarte otoczyło ich słupem światła. Nie widzieli nic, co się wkoło nich działo; ogrom szczęścia i radości oderwał ich od świata. Z ust urywane tylko padały słowa.
Aż nakoniec Dantes spostrzegł posępną postać Fernanda; była blada i groźna. Młody katalończyk pochwycił ręką za nóż u pasa zwieszony; był to ruch nagły, żywiołowy, od myśli niezależny.
— Ach! Darować mi proszę — rzekł Dantes, marszcząc brwi — nie zauważyłem, że jest nas tutaj troje.
A zwracając się do Mercedes, zapytał:
— Kto jest ten pan?
— Edmundzie, ten pan będzie najlepszym twoim przyjacielem; to kuzyn mój, brat mój, Fernand. Po tobie, jest to najbliższy mi człowiek na świecie.
Edmund, trzymając w jednej dłoni rękę Mercedes, drugą wyciągnął z serdecznością do katalończyka.
Fernand milczeniem wszelako, jak statua, odpowiedział na to przyjacielskie wezwanie.
Wówczas Dantes spojrzał badawczem okiem na Mercedes, wzruszoną i drżącą, i na Fernanda, stojącego ponuro i groźnie. Jedno jego spojrzenie wyjawiło mu istotny stan rzeczy. Gniew wystąpił mu na czoło.
— Nie byłbym się tak spieszył do ciebie, Mercedes, gdybym był wiedział, że zastanę tu nieprzyjaciela.
— Nieprzyjaciela?! — krzyknęła Mercedes, rzucając pełne gniewu spojrzenie na kuzyna. — Nieprzyjaciela? — Co ty mówisz, Edmundzie! Gdybym tak sądziła, wzięłabym twą rękę i odeszła stąd, porzucając na wieki dom własny.
Błyskawica zamigotała w oku Fernanda.
— A gdyby cię spotkało, Edmundzie mój, nieszczęście jakie — dodała ze straszliwym spokojem, który musiał przekonać Fernanda, jak głęboko w jego myśli wejrzała — gdyby cię, powtarzam, nieszczęście spotkało, poszłabym na sam szczyt przylądka Mogiolu i stamtąd rzuciłabym się głową na skały.
Fernand się wstrząsnął i zbladł przeraźliwie.
— Ty jednak mylisz się, Edmundzie — rzekła, zwracając się do ukochanego — tutaj nie masz wrogów; przecież to jest Fernand, mój brat, który oto podaje ci rękę do uścisku, jako przyjaciel twój szczery.
Mówiąc to, utkwiła nakazujące spojrzenie w Fernandzie, a on jak niewolnik zbliżył się do Dantesa i podał mu dłoń.
Nienawiść jego, jak fala u skalistych brzegów, rozbiła się pod cudownym wpływem ukochanej kobiety. Zaledwie atoli dotknął dłoni Dantesa, uczuł, iż dłużej panować nad sobą nie zdoła i jak obłąkany wypadł z izby.
— O! — wołał, biegnąc jak szalony. — O, któż mnie uwolni od tego człowieka! O! ja nieszczęśliwy!
— Katalończyku! Fernandzie! Hej! Dokąd tak pędzisz? — zawołał Caderousse. — Czy ci tak pilno, że nie masz już czasu przywitać się z przyjaciółmi i to wtedy w dodatku, gdy przed nimi stoi pełna butelka wina?
Fernand spojrzał okiem nieprzytomnem i nie odpowiedział ani słowa.
— Zdaje się, żeśmy się zawiedli — rzekł Danglars, trącając kolanem towarzysza. — Wbrew naszym nadziejom — Dantes triumfuje.
— No i cóż, katalończyku — zawołał Caderousse, nie odpowiadając Danglarsowi — przystajesz?
Fernand otarł pot i wszedł do altany. Jej łagodny cień orzeźwił i ukoił go nieco.
— Jak się macie? — zdaje się, żeście mnie przywoływali? — i mówiąc to, rzucił się na ławkę.
— Wołałem cię — odparł, śmiejąc się Caderousse, — boś leciał jak opętany, bo się już lękać zaczynałem, że się rzucisz do morza. Cóż u licha! — kto ma przyjaciół, to nie na to jedynie, aby z nimi wychylić szklankę wina, lecz jeszcze i na to, żeby ci nie dali mu połknąć, gdy się zdarzy, trzech, lub czterech najzupełniej zbytecznych kwart wody.
Fernand jęknął głucho i oparł głowę na skrzyżowanych na stole rękach.
— Chcesz, bym ci powiedział jaką masz minę? — rzekł Caderousse, zagajając rozmowę tonem właściwym gminowi, co zwykł delikatność odkładać zawsze na bok, by tylko dogodzić ciekawości — masz minę odsadzonego od miski kota.
I zaśmiał się z całego gardła.
— E! — wtrącił Danglars — taki piękny jak Fernand chłopiec miałby być nieszczęśliwy w miłości? Kpisz chyba, Caderoussie!
— No, no, daj pokój, Fernandzie — rzekł Caderousse. — Wierzaj: nos do góry i odpowiadać. Niegrzecznością jest nie odpowiadać przyjaciołom, gdy o zdrowie pytają.
— Zdrów jestem — mruknął Fernand, ściskając pięści, z głową ciągle jeszcze leżącą na stole.
— Ot! Uważasz Danglarsie — mówił Caderousse, rzucając znaczące spojrzenie — Fernand, jak ci wiadomo, jest najzacniejszym z katalończyków i najlepszym w całej Marsylji rybakiem. Lecz mu się zdarzyło, że się zakochał w najpiękniejszej z całej okolicy dziewczynie, imieniem Mercedes. Niestety wszelako, to piękne dziewczę kocha nie jego, lecz porucznika okrętu Faraon; że zaś Faraon niedawno przybył do portu, przeto... pojmujesz może?...
— Właśnie, że nic nie pojmuję — odpowiedział Danglars.
— Biedny Fernand dostał odprawę.
— Więc i cóż z tego? — rzekł ten ostatni, podnosząc głowę i spoglądając na Caderoussa — to co innego; ja myślałem, chciał gniew swój wywrzeć — Mercedes jest wolną i może kochać, kogo jej się spodoba.
— Ha, jeżeli w ten sposób sobie to tłumaczysz — rzekł Caderousse — to co innego; ja myślałem żeś ty katalończyk, a ja słyszałem zawsze, że katalończycy nie ustępują nigdy rywalom i są straszni w zemście.
Fernand uśmiechnął się boleśnie.
— Ten, który kocha, nie jest straszny nikomu — smutnie odpowiedział.
— Biedny człowiek! — bąknął Danglars, kłamiąc serdeczne dla młodzieńca współczucie.
— Hm! słowo daję — odezwał się Caderousse, łykając poteżną szklanicę wina — bądź co bądź nie jeden Fernand cierpi na tem, że Dantes powrócił i że jest teraz w takiej pełni szczęścia. I myślę, że on to szczęście przypłaci.
I nalał znów wina sobie i Fernandowi, gdy szklanka Danglarsa stała nietknięta.
— Być może, że on to szczęście przypłaci — powtórzył Caderousse pijackim głosem — lecz tymczasem ożeni się z piękną Mercedes, a tego już mu nikt nie odbierze.
Słowa Caderoussa padały na katalończyka jak ołów roztopiony.
— Kiedyż ślub? — zapytał Danglars.
— O! jeszcze do ślubu daleko — mruknął Fernand.
— Daleko, albo i nie daleko. Jak Dantes zostanie kapitanem okrętu, to wszystko w szybkiem pójdzie tempie, nieprawdaż Danglarsie?
Danglars zadrżał na to pytanie niespodziewanie rzucone i spojrzał na Caderoussa badawczym wzrokiem, aby przeniknąć, czy zwrot ten z rozmysłem był rzucony. Ale w oczach Caderoussa, zmętniałych od opilstwa, wyczytać było można bezmyślną głupotę jedynie i złośliwość.
— Ha! w takim razie — zawołał Danglars nalewając przyjaciołom szklanki — wypijemy zdrowie kapitana Dantesa, męża najpiękniejszej katalonki!
Caderousse ociężałą ręką podnosił już do ust szklankę, by ją wypić duszkiem, gdy Fernand silnym rzutem roztrzaskał swą o ziemię.
— Oo!... co ja widzę! — zawołał Caderousse — patrzajcie no tam na szczyt tego wzgórza, w stronie katalonów. Spojrzyj no, Fernandzie, masz przecież lepsze oczy od moich. Mnie bo się zdaje, że podwójnie zaczynam widzieć. Wydaje mi się, jakbym widział dwoje kochanków, ręka w rękę obok siebie idących. Panie odpuść!... toż oni są przekonani, że nikt ich nie widzi i ot patrzcie! — jak się ściskają!
Danglars rzucił okiem na Fernanda, który zdawał się być obłąkanym.
— Cóż, panie Fernandzie, czy znasz może te turkawki?
— Znam! To pan Edmund i pani Mercedes.
— Patrzajcież! — rzekł Caderousse — a ja ich nie poznałem. Hej Dantes! Hej tam i ty, panienko! Chodźcie no tutaj i powiedzcie nam, kiedy wesele?!
— Będziesz ty cicho? — rzekł Danglars, udając, że pragnie powstrzymać wielomówność Caderoussa. — Siedź i nie przeszkadzaj pieszczotom kochanków. Patrz na Fernanda i bierz z niego przykład — widzisz, jaki jest powściągliwy i spokojny!
Fernand naigrywaniami temi do ostateczności doprowadzony już miał wybuchnąć i rzucić się ku rywalowi, gdy wtem piękna Mercedes odwróciła główkę i błysła promieniejącym wzrokiem.
Fernand przypomniał sobie wtedy jej groźbę, że się zabije, gdyby Edmundowi co złego się stało — i padł bezwładnie na ławkę.
Danglars z pod oka spoglądał na obydwóch, na jednego — przez miłość opętanego i na drugiego — pijanego winem i zazdrością.
— Ja już z tymi głupcami nie dam sobie rady i żadnej z nich korzyści mieć nie będę, — mówił z cicha do siebie Danglars — a wstyd pozostać tutaj, w towarzystwie pijaka i tchórza. Ten pierwszy łotr przytem bardziej upija się winem, aniżeli żółcią, która, mniemałem, że go do czynów pobudzi; tamten znowu — to niedołęga, jakiego świat nie widział. Zabierają mu z przed nosa kochankę, a on płacze tylko i żali się jak dziecko, aczkolwiek w oczach ma błyskawice wszystkich hiszpanów i sycylijczyków, którzy tak dobrze mścić się umieją. Pięści ma przytem, — że wołu napewno powaliłby nie z mniejszą łatwością, jak to czyni obuch rzeźnika. Do obłąkania doprowadza go szczęście Dantesa, który widać, na przekór nam, ożeni się z piękną katalonką i zostanie kapitanem Faraona.
— Hola panowie! — zawołał, ocknąwszy się z drzemki Caderousse — hola, Edmundzie, czy nie widzisz swoich przyjaciół, czy stałeś się do tego stopnia hardy, że nie poznajesz już przyjaciół?
— Nie, bynajmniej, kochany Caderousse — odkrzyknął wesoło Dantes — nie jestem hardy, lecz szczęśliwy, szczęście zaś bardziej niż inne uczucia oniemia i oślepia.
— Masz go!.. wytłumaczył się — zawołał Caderousse. A pani Dantes jak się miewa?
Mercedes skłoniła się poważnie.
— Nie jest to jeszcze moje nazwisko — rzekła — a u nas, w naszej ojczyźnie, mówią, że źle to wróży, gdy kto dziewczynę nazwiskiem narzeczonego nazywa, zanim on mężem jej zostanie. Proszę więc, by pan mnie Mercedes nazywał.
— Wybacz biednemu sąsiadowi, zwłaszcza, że nie o wiele się przecież pomylił.
— A więc tak, panie Dantes, niezadługo mieć będziemy wesele, prawda? — rzekł Danglars, kłaniając się również parze narzeczonych.
— Jak tylko będzie można najprędzej, panie Danglars. Dziś wszystko omówimy u mojego ojca; jutro, najdalej pojutrze — zaręczyny, które sprawimy tutaj, na tem samem miejscu; przyjaciele nasi nie odmówią nam, mam nadzieję, swego udziału w uczcie; i ciebie, panie Danglars, prosimy i ciebie, panie Caderousse.
— A Fernand — rzekł Caderousse, śmiejąc się chrapliwie — czy również będzie proszony?
— Brat mojej żony jest i moim bratem — odparł Dantes — i byłoby nam bardzo przykro, gdybyśmy go mieli nie mieć u siebie, w chwili tak dla nas uroczystej.
Fernand słowa te przyjął w milczeniu.
— Dziś przygotowania, jutro lub pojutrze zrękowiny!... Niech djabli biorą, kapitanie, nie tracisz bynajmniej czasu!
— Danglarsie! — odparł Dantes z uśmiechem — powiem ci, jak przed chwilą Mercedes odpowiedziała Caderoussowi: nie dawaj mi tytułu, do którego nie mam jeszcze prawa. To może mi nieszczęście sprowadzić.
— A, przepraszam — odrzucił Danglars. — Chciałem to wyrazić jedynie, że szybko wszędzie posuwasz się naprzód. I nie widzę racji w tym pośpiechu, Faraon odpływa dopiero za trzy miesiące?...
— Do szczęścia śpieszyć się należy zawsze. Kto wiele cierpiał, ten traci wiarę w szczęście. Nie wierzy, by przyjść ono mogło, lęka się i boi. Nie te względy jedynie zmuszają mnie zresztą do pośpiechu; muszę niestety wyjechać gwałtownie do Paryża i to jest właśnie główna pośpiechu przyczyna.
— Masz tam jaki interes?
— Mam, lecz nie własny. Dopełnić mam ostatniego zlecenia naszego niezapomnianego kapitana Leclerca, co jest świętym dla mnie obowiązkiem. Nie zabawię tam długo, tyle tylko, że polecenie załatwię i wracam natychmiast z powrotem.
— To się rozumie w twem dzisiejszem położeniu — odpowiedział Danglars, dodał wszakże w myśli: acha! jedziesz do Paryża, by tam wręczyć list kapitana podług adresu. Hm! do kata, ten list naprowadza mnie na pewną myśl, na myśl wyborną, do kata! — O, panie Dantes, jeszcześ nie zajął na Faraonie kwatery kapitana!
Po monologu tym, zwracając się do Dantesa, który się już oddalał, rzekł głośno:
— A zatem — szczęśliwej drogi!
— Dziękuję — odpowiedział już z oddali Dantes.
ZMOWA.
Danglars przeprowadził wzrokiem Edmunda i Mercedes aż do bramy św. Mikołaja, poczem zwrócił się do współtowarzyszów biesiady.
Fernand siedział na krześle bezwładnie, blady i drżący.
Caderousse był pijany.
— Kochany panie — rzekł Danglars do Fernanda — dziwna rzecz, że to małżeństwo nie wszystkim przypada do smaku.
— Mnie doprowadza ono do rozpaczy.
— A więc aż tak jesteś w Mercedes zakochany?
— Tak. Od pierwszej chwili poznania pokochałem ją do szaleństwa i ciągle ją kocham!
— I zamiast tego, by radzić, ażeby małżeństwu zapobiec, — wyrywasz sobie włosy z głowy jedynie? Eh! do wszystkich djabłów... inne ja miałem pojęcie o katalonach!
— A jakżeż ja temu zapobiec mogę?
— Alboż ja wiem?... A zresztą, — czy to moja sprawa? Przecież to nie ja, lecz ty się w Mercedes kochasz. „Szukajcie, a znajdziecie“ — mówi ewangelja.
— Już raz znalazłem. Chciałem zabić rywala, lecz wtedy ona mi powiedziała, że jeśli jakiekolwiek nieszczęście spotka jej narzeczonego, popełni samobójstwo.
— Tak się to tylko mówi.
— Nie. Mercedes nie rzuca nigdy słów na wiatr.
— No!... to już jest mi najzupełniej obojętne — rzekł do siebie Danglars. — Dla mnie jest ważne to jedynie, by Dantes nie został kapitanem.
— Gdyby zaś Mercedes umarła — rzekł zwolna i z naciskiem Fernand — i jabym nie żył.
— Oj, te miłostki! — rzucił Caderousse nawpół przytomnie — to są sprawy, których już nie pojmuję.
— Możeby się udało jednak jakimś innym sposobem wyciągnąć cię z biedy — zaczął znów Danglars — jesteś tęgim chłopcem i wartoby cię wydobyć z nieszczęścia.
— Oj, warto, warto!... — zamamrotał Caderousse.
— Mój kochany! — zwrócił się do niego Danglars — w trzech czwartych jesteś już pijany. Więc pij dalej, lecz nie mieszaj się do nas. Do naszej rozmowy trzeba mieć trzeźwą głowę.
— Ja pijany?!... Oho!... Jeszczebym ze cztery takie butelki wypił, przecież one wyglądają jak flakoniki od kolońskiej wody. Hej! tam, panie Pamfilu! wina!...
I, aby dodać większej wagi swym rozkazom, uderzył silnie szklanką o stół.
— Mówiłeś, szanowny panie, — odezwał się Fernand, który aż drżał z niecierpliwości, — mówiłeś więc...
— Czy ja co mówiłem? Nie przypominam sobie zupełnie, o czem mówiliśmy poprzednio. Ten pijak Caderousse poplątał mi na nic wątek myśli.
— Mówiłeś — przypomniał Fernand — że chciałbyś bardzo wydobyć mnie z nieszczęścia, dodałeś wszelako, że...
— Prawda!... prawda!... I dodałem, że byle tylko Dantes nie zabrał ci tej, którą kochasz, to wszystko najlepiej będzie. Pan Dantes niech sobie żyje jak najdłużej, byle tylko małżeństwo jego nie doszło do skutku.
— Śmierć jedyna tylko zdołałaby ich rozdzielić.
— Gadasz jak dziecko, mój przyjacielu — wtrącił się do rozmowy Caderousse — ot Danglars to jest głowa, więcej, to filut prawdziwy, on ci zaraz dowiedzie jak bardzo wielkie głupstwa wygadujesz!
— Dowiedź mu, Danglarsie! Już ja ręczę za ciebie. Dowiedź mu, że Dantes bynajmniej nie musi umrzeć, by on miał swą Mercedes. A zresztą Dantes jest dobry chłopak i szkodaby była, gdyby miał umierać. Ja go lubię! Ja bardzo lubię Dantesa!
Fernand niecierpliwym ruchem powstał od stołu.
— Daj mu pokój — rzekł Danglars wstrzymując młodzieńca. — Pijany — nie jest szkodliwy. — Zaś zwracając do Dantesa powiem ci, że nieobecność rozdziela niemniej dobrze, jak śmierć. Ot, przypuść na chwilę, że Edmunda i Mercedes rozdzielają mury więzienne.
— Prawda — wtrącił się ponownie do rozmowy Caderousse, który w chwilowych przebłyskach rozumu starał się jak mógł brać udział w rozmowie — ale jak taki Dantes wyszedłby z więzienia, toby się mścił straszliwie.
— Mniejsza o to — odrzucił Fernand.
— Zresztą — dorzucił Caderousse — za cóż by Dantesa pakować mieli do więzienia? Nikogo nie okradł, nie zabił, nie zamordował?...
— Cicho bądź! — zawołał Danglars.
— Nie będę cicho — odburknął Caderousse — nie będę cicho. Ja muszę wiedzieć, za co Dantesa wsadzić mają do kozy. Ja kocham Dantesa. On jest moim przyjacielem. Zdrowie Dantesa! —
I na tem skończył, połykając jeszcze jedną szklankę wina.
Danglars zwrócił się wtedy ponownie do Fernanda:
— Pojmujesz więc już teraz, że nie zabójstwo jest w tym wypadku najprostszą drogą wiodącą do celu?
— Pojmuję. Nie rozumiem tylko, jakim sposobem wpakowaćby go można do więzienia?
— Kto dobrze szuka — rzekł Danglars — ten zawsze w końcu znajdzie. Lecz poco ja się do tego wszystkiego wtrącam? Co mnie to obchodzi?
— Nie wiem, czy cię to obchodzi, czy nie. Wyczuwam wszelako, że i ty nienawidzisz Dantesa.
— Co?... ja miałbym nienawidzieć Dantesa?... Co też ci się w głowie roi! Z jakiego powodu miałbym go nienawidzieć? Współczułem jedynie twej boleści — oto cała historja. Jeżeli jednak mniemasz, mój panie, że ja działam z własnych pobudek, no to bywaj zdrów i rób co ci się podoba.
Mówiąc to Danglars udawać zaczął, że wstaje i że zabiera się do odejścia.
— Nie pozwolę ci odejść — zawołał Fernand — nie puszczę cię. Nie wnikam w to, czy ty również masz do Dantesa urazę, czy jej nie masz, wystarczy mi, — że ja go nienawidzę. Daj mi więc, dla mnie, jakiś sposób, bym mógł zaspokoić mą zemstę i oddalić go od Mercedes, a ja go wykonam. Byle tylko nie zabijać, bo Mercedes wyraźnie powiedziała, że nie przeżyje śmierci Dantesa.
Caderousse, siedzący z głową o stół opartą, zerwał się nagle i mierząc błędnym wzrokiem rozmawiających, rozpaczliwym krzyczeć zaczął głosem:
— Co?... zabić chcecie Dantesa! Kto tu mówi o jego zabiciu? Ja na to nie pozwolę! To mój przyjaciel. To człowiek który dziś rano chciał się dzielić ze mną swemi pieniędzmi — jak ja niegdyś z nim się swojemi podzieliłem. Nie pozwolę na zabicie Dantesa!
— A któż, głupcze, mówi o zabijaniu Dantesa — zawołał Danglars — żartujemy sobie i nic więcej... Wypij lepiej za jego zdrowie i daj nam spokój. — I mówiąc to napełnił mu szklankę.
— Dobrze. Pije zdrowie Dantesa. — I wychylił szklankę.
— Zdrowie Dantesa! Zdrowie przyjaciela!
— No! Ten sposób? Ten sposób, na Boga! — przemówił Fernand.
— Czy jeszcześ go sam nie znalazł?
— Nie, nie znalazłem. Przecież tyś go mi miał poddać.
— Prawda. Francuzi mają tę wyższość nad Hiszpanami, że dają pomysł, zostawiając swym sąsiadom z za Pirenejów wykonanie.
— A więc wymyśl ten sposób.
— Hej! garson. Papier, pióro i kałamarz — zawołał Danglars.
— Oto są, — zawołał służący, podając żądane przedmioty.
— Oh!... a to co znowu — zaczął mówić pijany Carderousse — Pióro, atrament... O! temi rzeczami łatwiej i pewniej zabić można człowieka, aniżeli nożem w ciemnym lesie. Co do mnie, to zawsze bardziej się bałem pióra, niż szpady, lub pistoletu.
— A to urwis, nie jest on tak pijany, jakby się to wydawać mogło. Nalej no mu Fernandzie, jeszcze jednę szklaneczkę.
Fernand spełnił zlecenie, zaś Caderousse pochwycił natychmiast szklankę i wychylił ją do dna.
— A więc? — zaczął mówić Fernand — a więc?...
— A więc powiedziałem — odrzekł Danglars — że gdyby tak o podróży, jaką Dantes tylko co odbył i w czasie której zawadził o Neapol i wyspę Elbę, doniósł kto prokuratorowi królewskiemu...
— Ja doniosę natychmiast — zawołał żywo katalończyk.
— Byłoby to dobrze, ale tam ci każą wtedy zaraz podpisać deklarację i stawią cię przed tym, któregobyś oskarżył. Co prawda, dostarczyłbym ci dowodów jego winy, ale cóż stąd? Dantes nie pozostałby na wieczne czasy w więzieniu; dziś czy jutro uwolniliby go, a wtenczas, biada temu, co go wtrącił za kratę.
— Ja tylko tego pragnę — przerwał Fernand — ja tego tylko pragnę właśnie, by on rozpoczął ze mną zwadę.
— To dobrze. Lecz Mercedes znienawidziłaby cię wtedy napewno.
— Masz słuszność, Danglarsie.
— Otóż widzisz, że tak zrobić nie sposób. Lepiej oto wziąć pióro do ręki, umaczać je w atramencie i lewą ręką, aby nikt charakteru nie poznał, napisać króciutką denuncjację.
I Danglars wykonał powiedziane; napisał kilka wierszy lewą ręką i podał je Fernandowi, a ten czytać je zaczął:
„Wierny poddany tronu i prawy syn kościoła zawiadamiam niniejszem prokuratora królewskiego, że niejaki Edmund Dantes, porucznik okrętu Faraon, przybyły dzisiejszego rana ze Smyrny, zawijał po drodze do Neapolu i Porto-Ferrajo i otrzymał list od Murata do Uzurpatora, a następnie od Uzurpatora do komitetu bonapartystowskiego w Paryżu.
Władza przekonać się może o jego występku, jeżeli zechce go aresztować, list bowiem znajdzie wtedy przy nim zapewne, a jeżeli nie, to będzie on albo u jego ojca, albo w kapitańskiej kajucie statku Faraon“.
— Ot i wszystko! — rzekł Danglars — tym sposobem byłby jakiś sens w wypełnieniu twej zemsty; nikt wtedy nie mógłby się domyślić, że to ty ten żarcik zrobiłeś; a rzecz pójdzie swoim porządkiem. Nie pozostawałoby ci nic więcej do zrobienia, jak złożyć ten list i zaadresować: „Do pana prokuratora królewskiego“.
I niby w żartach Danglars skreślił ten adres.
— Zapewne, że nic więcej nie byłoby potrzeba — odezwał się Caderousse, który z najwyższem przerażeniem wsłuchiwał się w słowa czytanej denuncjacji — zapewne że nic więcej nie byłoby potrzeba, ażeby zgubić człowieka. Ale to podłość. — I sięgnął ręką po list.
— Naturalnie, że byłaby to nikczemność — potwierdził Danglars, odsuwając zlekka rękę Caderoussa — ale też nic z tego nie będzie. Toć przecie był to żart tylko i nic więcej. Ja pierwszybym na to nie pozwolił.
I mówiąc to, zmiął list w ręku i rzucił go w kąt altany.
— Zacnieś to powiedział — zaczął z rozrzewnieniem Caderousse. — Dantes jest moim przyjacielem i nigdybym na to nie pozwolił, by ktośkolwiek krzywdę mu uczynił.
— Któż tutaj, u djabła, myśli mu krzywdę wyrządzić?... Ani ja, ani Fernand — rzekł Danglars i podniósł się obserwując katalończyka, który spoglądał z pod oka na denuncjacyjny dokument w kącie porzucony.
— Kiedy tak — rzekł Caderousse — to dajcie jeszcze wina. Wypiję zdrowie Edmunda i pięknej Mercedes!
— Piłeś już dosyć — zawołał Danglars. — Gdybyś pociągnął coś jeszcze, toby ci nocować tu chyba przyszło, bo na własnych nogach utrzymaćbyś się nie potrafił.
— Co? — ja nie utrzymam się na swoich nogach? Załóżmy się, że wejdę bez żadnej pomocy na dzwonnicę tę oto i że ani się zachwieję...
— Dobrze, dobrze! Nikt w to nie wątpi — odpowiedział Danglars — ale teraz chodźmy.
— Chodźmy! — zgodził się Caderousse — chodź i ty z nami, Fernandzie, pójdziemy razem do Marsylji.
— Nie — odpowiedział Fernand — ja wracać muszę do swojej osady.
— Głupiś!... chodź z nami do miasta, no... chodźże!
— Nie, ja idę do domu.
— Tak powiedziałeś? Ha! to chodźmy sami, Danglarsie.
Danglars, korzystając natychmiast z wyrażonej zgody Caderoussa, szybko wyprowadził go z altany. Gdy przeszedł kilkadziesiąt kroków, obrócił się i ujrzał, jak Fernand rzucił się na papier i schował go do kieszeni, a następnie z niezmierną szybkością puścił się jak strzała ku bramie Pillon.
— A to co? — Patrzaj no, gdzie on pędzi — krzyknął Caderousse — przed chwilą mówił, że idzie do domu, a teraz jak szalony pędzi do miasta najkrótszą drogą.
— No, zdaje się — szepnął do siebie Danglars — żem sprawą nieźle pokierował i że teraz potoczy się ona sama swoją koleją.
ZARĘCZYNY.
Nazajutrz dzień był wyjątkowo piękny. Olśniewające słońce południowe rzucało jasne swe blaski i na spienione grzbiety fal i na okoliczne zieleniejące wzgórza.
Zaręczynowa uczta była przygotowana na pierwszem piętrze, tej samej restauracji, gdzieśmy już z czytelnikami spędzili chwil kilka w altanie. Wielka, piękna sala posiadała pięć czy sześć okien, a na każdem z nich wyryta była nazwa jednego z wielkich miast Francji; drewniana balustrada okalała cały budynek.
Od jedenastej zrana sala ta wypełniać się zaczęła mnóstwem niecierpliwych, aczkolwiek uczta na południową dopiero była zapowiedziana godzinę.
Wszyscy żeglarze i majtkowie Faraona, a także kilku żołnierzy, przyjaciół Dantesa, wystąpili w paradnych świątecznych strojach, na dowód czci i szacunku dla narzeczonych.
Cicha wieść głosiła, że sami nawet właściciele Faraona uczczą obecnością swoją zrękowiny porucznika okrętu. Uważano to jednak za tak wielki zaszczyt, iż niewielu pogłosce tej dawało wiarę. Wszelako Danglars, przybyły z Caderoussem dał zapewnienie, że p. Morrel przybędzie napewno.
Jakoż w kilka godzin po nich p. Morrel przybył istotnie, powitany głośnem i jednomyślnem „hurrah“ przez majtków Faraona. Obecność właściciela statku stwierdziła również pogłoskę, głoszącą, iż Dantes zostanie kapitanem. Gdy tylko p. Morrel się ukazał, Danglars i Caderousse pospieszyli natychmiast do narzeczonego, aby mu donieść o przybyciu tak znakomitej osoby, sam widok której sprawiał na obecnych nadzwyczajne wrażenie.
Ale zaledwie wspomniani zdołali przebyć kilkaset kroków, gdy mały orszak weselny ukazał się na drodze. Składał się on z czterech młodych panien, przyjaciółek Mercedes, które towarzyszyły narzeczonej, prowadzonej pod rękę przez narzeczonego. Obok Mercedes szedł ojciec Dantesa, za nimi zaś kroczył Fernand, ze złym uśmiechem na ustach. Ani Mercedes, ani Edmund nie widzieli tego uśmiechu. Biedne dzieci! w szczęściu swem świata poza sobą nie widziały.
Danglars i Caderousse zawiadomili Dantesa o przybyciu właściciela statku, a po silnem i niby przyjacielskiem uściśnięciu dłoni Dantesa, zajęli miejsca najbliższe w weselnym orszaku: Danglars przy Fernandzie, zaś Caderousse obok starego Dantesa.
Uwagę licznych widzów zwracał ubiór starego Dantesa. Starzec miał na sobie suknię z kitaju[1] angielskiego, spinaną haftkami z szerokiemi stalowemi guzikami w kwadrat rzniętymi. Nogi chude, ale muskularne oblekały przepyszne bawełniane pończochy w drobne centki barwne, na milę kontrabandą angielską trącące. Z trójgraniastego kapelusza spadał węzeł wstążek białych i niebieskich. W ręku miał laskę z drzewa kręconego, o rączce w górę zagiętej. Słowem stary wyglądał jak jakiś fanfaronik z 1796 roku, na przechadzce w świeżo otwartym ogrodzie Luksemburskim, albo Tuilleries.
Obok niego, jakeśmy już wspominali, kroczył Caderousse, który, ciesząc się nadzieją dobrego wypitku, nie pamiętał już, by się kiedykolwiek boczył na Dantesa. W pamięci jego pozostało wprawdzie jakieś głuche wspomnienie tego, co się poprzedniego dnia działo, lecz się już rozpływało w jakąś daleką mgłę.
Danglars, zbliżając się do Fernanda, rzucił nań wzrokiem, jak na wzgardzonego kochanka.
Zaś Fernand to bladł, to się znów czerwienił i tak naprzemian zmieniała się barwa jego twarzy. Kiedy, niekiedy spoglądał w stronę Marsylji, a wtedy niepodlegające jego woli drżenie nerwowe przejmowało jego członki. Fernand zdawał się wyczekiwać na jakiś wielki wypadek.
Ubiór Dantesa był skromny. Jako żołnierz marynarki kupieckiej nosił strój, który był pośredni między wojskowym mundurem, a suknią cywilną. Pomimo skromnego tego stroju, zwracał uwagę obecnych — tak wielka radość malowała się
na jego twarzy.
Co do Mercedes, to była ona pięknością najzupełniej grecką, jakby na wyspie Cypr lub Chios się urodziła. Dostojne i pełne wspaniałości jej ruchy i śmiały, pewny siebie krok zdradzał jej andaluzyjskie pochodzenie. Dziewica w fałszu cywilizacji wychowana radość swą ukrywaćby zechciała w fałdach jakiejś zasłony. Mercedes wszelako z odkrytą kroczyła głową, patrząc na wszystko śmiało i radośnie a oczy jej mówiły: „Jeżeli jesteście mi życzliwi, cieszcie się wraz ze mną, bo jestem bardzo szczęśliwa“.
Gdy narzeczeni ze swym orszakiem zbliżyli się wreszcie do miejsca uczty, pan Morrel wyszedł na ich spotkanie w towarzystwie swych majtków i żołnierzy, którym już dał obietnicę, że ukochany przez nich Dantes zajmie miejsce zmarłego Leclerca.
Edmund, spotkawszy pana Morrela, opuścił swą narzeczoną i podszedł do swego zwierzchnika, zapraszając go do stołu.
— Ojcze mój — rzekła Mercedes do ojca Edmunda — ojcze mój, usiądź obok mnie przy stole, po prawej mej stronie, zaś po lewej usiądzie przy mnie ten, który jest mym bratem — dodała ze słodyczą, która jak sztylet ugodziła w serce Fernanda. Usta mu pobladły i zadrgały pociemniałe z rozpaczy oczy.
Dantes, ze swej strony, posadził pana Morrela po prawej swej ręce, zaś po lewej jednego ze starców z osady katalońskiej, a bliskiego krewnego Mercedes.
I rozpoczęła się uczta podług zwyczajów miejscowych, kończąc się „frutti di mare“, t. j. ostrygami, krabami i tem podobnemi przysmakami, jakie morze daje.
— Co za rozkoszny nastrój ma uczta dzisiejsza — rzekł stary Dantes, podnosząc do ust szklankę złotawego wina — jest radość, a niema zbyt grubego śmiechu.
— Nie zawsze ma się ochotę do pustego śmiechu — rzekł Caderousse.
— Mamy pomiędzy sobą do tego stopnia szczęśliwych, że nie są oni w stanie oddać się rozgłośnej wesołości.
Danglars nie spuszczał ani na moment badawczego oka z Dantesa, na którego wyrazistej twarzy malowały się wszystkie doznawane wrażenia.
— I cóż na miłość Boga! — rzekł, zwracając się do narzeczonego — dlaczego milczysz tak długo? Czyżbyś miał może jakie złe przeczucia? Przecież wszystko idzie jak nie można lepiej według twych życzeń i myśli.
— I to właśnie jakoś dziwnie działa na me nerwy. Człowiek jak się zdaje nie tak łatwo przyzwyczaić się jest zdolen do pełni szczęścia. Szczęście, — to jak owe pałace na wyspach zaczarowanych, bram których strzegą potwory; w walce zwyciężać je potrzeba, a ja, w gruncie rzeczy, sam nie wiem czem zasłużyłem sobie na szczęście zostania mężem mej uroczej Mercedes.
— Mężem?!... O, ho, ho!... — zawołał, śmiejąc się Caderousse — za kwaśne to jeszcze dla ciebie winogrona! Spróbuj no tak udać męża wypadkiem, a zobaczyłbyś po niewczasie jakby cię przyjęli!
Zarumieniona Mercedes pochyliła tylko głowę.
Fernand nie mógł usiedzieć na krześle, wzdrygał się na najmniejszy szmer i co chwila ocierał pot z czoła.
— Na honor! — rzekł Dantes — czyż się godzi przymawiać mi, mój sąsiedzie za tak małe uchybienie? Prawda, że Mercedes nie jest jeszcze moją żoną, ale nią będzie — już za niecałe dwie godziny.
Wyraz zdziwienia przejawił się na wszystkich twarzach za wyjątkiem starego Dantesa, który roześmiał się na całe gardło i pokazał piękne, zupełnie białe jeszcze zęby. Mercedes uśmiechnęła się, wszelako już bez rumieńców wstydu. Fernand porwał konwulsyjnie za trzonek noża.
— Za godzinę? — rzekł Danglars i pobladł — czyż to jest możliwe?
— Tak jest, moi przyjaciele — zaspokoił ciekawość zebranych Dantes — dzięki wpływom pana Morrela, któremu po ojcu najwięcej jestem winien na świecie, wszystkie formalności w szybszem tempie zostały załatwione i usunięte trudności. Dałem już na zapowiedzi, a o godzinie wpół do trzeciej oczekiwać nas będzie mer w ratuszu. A ponieważ nie tak dawno zegar wybił godzinę pierwszą, myślę przeto, że nie tak bardzom się omylił, mówiąc, że za dwie godziny Mercedes już będzie panią Dantesową.
Fernand przymknął oczy, płomień ognisty błysnął mu z pod powiek, myślał, że padnie zemdlony, lecz zdołał stłumić słabość, nie mógł jednak powstrzymać ciężkiego westchnienia.
— To się nazywa nie tracić czasu! — rzekł stary Dantes — wczoraj przybył z dalekiej podróży, a dziś, o trzeciej już mieć będzie żonę!
— Jednakże są przecież pewne formalności, jakich tak szybko załatwić się nie da. Akt ślubny naprzykład, lub intercyza — wtrącił Danglars.
— Intercyza? — rzekł, śmiejąc się, Dantes — intercyza jest już gotowa. Mercedes nie ma nic, ja — taki sam co do joty posiadam majątek. Nie było więc o czem zbyt wiele pisać, ani za co zbyt wiele płacić.
Żart ten wywołał nowe wybuchy śmiechu.
— A więc to, cośmy uważali za zrękowiny — rzekł Danglars — jest zarazem i weselem? Cóż to za strata dla przyjaciół!
— Broń Boże! — odpowiedział Dantes — nic państwo nie stracicie na tem, bądźcie spokojni. Jutro rano wyjeżdżam do Paryża; pięć dni drogi tam, pięć dni z powrotem i dzień jeden na miejscu... razem dni jedenaście, że zaś dziś mamy 1-go marca, 14-go będę przeto z powrotem i na ten dzień zapowiadam ucztę weselną.
Ta nadzieja powtórnej biesiady tak dalece rozochodziła zebranych, że stary Dantes, który na początku obiadu uskarżał się na powszechne milczenie, teraz nie mógł przy największych usiłowaniach, przyjść do słowa.
W rozgwarze Mercedes spojrzała wypadkowo na zegar, dając następnie rozpaczliwe znaki Edmundowi.
Przy stole panowała już niepodzielnie bujna wesołość, rozlewające się po brzegi wesele i ta swoboda osobista, tak zwykła przy końcu uczt u ludzi podobnych usposobień i pokroju.
Kto nie był kontent ze swego sąsiada, ten szedł szukać sobie innego.
Wszyscy razem mówili, ani myśląc słuchać sąsiada i nikt się o to nie obrażał.
Dwóch ludzi jedynie nie brało udziału w zabawie. Byli to Danglars i Fernand. Bladość tego ostatniego udzieliła się i twarzy Danglarsa; pierwszy z nich zdawał się być zupełnie zmartwiały i wyglądał jak potępieniec w lodowem jeziorze. Wstał nakoniec od stołu i zaczął się przechadzać dużemi krokami wzdłuż sali, aby uwolnić się od wrzawy, śmiechów i śpiewów, od brzęku szklanek i kieliszków. Powstał również i Danglars, to samo Caderousse, aż wreszcie zetknęli się razem w jednym kącie sali.
— Przyznam się — rozpoczął rozmowę Caderousse — przyznam się, że jestem wzruszony uprzejmością gospodarza i dobrocią win piwnicy Pamfila. Ten Edmund to bardzo zacny i miły chłopiec, kiedy go widzę przy boku narzeczonej tak bardzo szczęśliwego, myślę, że byłaby wielka mu się stała krzywda, gdybyście wczorajszy wasz żart doprowadzili do skutku.
— Zgóry mogłeś wiedzieć, że to był żart tylko. Ten biedny Fernand tak bardzo był wczoraj strapiony, że mi go z początku bardzo istotnie żal było, ale teraz, gdy się już z losem swym pogodził, — niema o czem mówić.
Caderousse spojrzał na Fernanda jak trup bladego.
— Im piękniejsza jest dziewczyna, którą się traci, tem większe jest cierpienie początkowo — sentencjonalnie powiedział Danglars. — Szczęśliwy, szczęśliwy istotnie, jest ten przyszły kapitan Faraona. Chciałbym choć przez dwanaście godzin nazywać się Dantesem.
— Chodźmy już może? — odezwał się słodki głos Mercedes. — Już druga wybiła, a nas tam czekać mają o wpół do trzeciej.
— Tak jest, już czas, idziemy — rzekł Dantes, podnosząc się z krzesła.
— Chodźmy! Chodźmy! — powtórzyli chórem goście.
W tejże chwili Danglars, który nie spuszczał oka z Fernanda, siedzącego przy oknie, spostrzegł, jak ten potoczył obłąkanym wzrokiem, powstał nagle, jakby piorunem rażony i padł z powrotem na krzesło, na którem siedział.
Jednocześnie rozległ się głuchy szmer na schodach, słyszeć się dał gwar zmieszanych głosów, nakoniec szczęk broni przytłumił okrzyki biesiadników i zwrócił na się powszechną uwagę.
Odgłosy zbliżały się, aż nakoniec rozległy się trzy mocne uderzenia w drzwi. Wszyscy spojrzeli po sobie.
— W imieniu prawa — dał się słyszeć głos grzmiący, któremu nikt nie śmiał odpowiedzieć.
Drzwi się otworzyły wreszcie i wkroczył przez nie komisarz, przybrany w oznaki swego urzędu, z czterema zbrojnymi żołnierzami i sierżantem.
Trwoga objęła wszystkich.
— Co to znaczy? — zapytał pan Morrel, podchodząc do komisarza, którego znał osobiście — to chyba pomyłka jakaś?
— Jeżeli to pomyłka, szanowny panie Morrel, to bądź pewien, że się natychmiast wyjaśni. Tymczasem mam rozkaz aresztowania, jakkolwiek przykre mi jest to bardzo. Kto tutaj, panowie, jest Edmundem Dantesem?
Oczy wszystkich zwróciły się na młodzieńca, który, aczkolwiek silnie wzruszony, zachował jednak całą swą godność i postąpił naprzód parę kroków.
— Ja nim jestem. Czego pan żądasz ode mnie?
— Edmundzie Dantesie, w imieniu prawa aresztuję cię.
— Aresztujesz mnie pan? — rzekł Edmund i lekka bladość pokryła jego twarz — za co mam być aresztowany?
— Nic nie wiem o tem, lecz sędzia powie ci to niezawodnie.
Pan Morrel pojął natychmiast, że w położeniu podobnem opór na nic się nie zda. Komisarz bowiem, gdy jest w stroju urzędowym — przestaje być człowiekiem i jest jedynie przedstawicielem prawa, zimnym, niemym i głuchym na wszystko.
Stary Dantes nie zdawał sobie z tego tak dobrze sprawy i rzucił się na urzędnika. Są bowiem rzeczy, których serce ojca lub matki zrozumieć nie zdoła nigdy. Starzec prosił i błagał; lecz ani błagania, ani łzy nawet nic zdziałać nie mogły. Rozpacz starca była tak szczera i głęboka, że wzruszyła urzędnika.
— Panie drogi — przemówił — niech się pan uspokoi. Bardzo możliwe, że syn twój nie spełnił jakiejś formalności na komorze, lub w urzędzie sanitarnym; w tym wypadku, po otrzymaniu wyjaśnień, uwolnią go natychmiast.
— Co to jest? Co to wszystko znaczy? — zapytał Caderousse Danglarsa, marszcząc brwi groźnie.
— Czyż ja mogę wiedzieć? — odparł ten ostatni — wiem tyle, co i ty i nie pojmuję co się tutaj dzieje; dziwię się i przykro mi jest bardzo.
Caderousse poszukał wzrokiem po sali Fernanda, lecz tego już tam nie było.
A wtedy cała scena dnia wczorajszego przedstawiła mu się w przerażająco jasnem świetle.
Nieszczęście otworzyło mu oczy.
— Ach! — rzekł stłumionym głosem — to są skutki wczorajszego żartu, tego żartu, którym zabawiałeś się wczoraj, a o którym dziś mówiłeś, panie Danglars. Jeśli tak, to biada temu, który aż tak daleko się posunął. Tego już za wiele.
— Bynajmniej — zawołał Danglars — wiesz przecież dobrze, żem podarł papier w drobne kawałki.
— Nie podarłeś go!... tylkoś go zmiął i w kąt rzucił. Pamiętasz?
— Milcz, proszę cię. Nie mogłeś tego widzieć, bo byłeś pijany.
— A gdzie Fernand?
— Czy ja mogę wiedzieć? Musiał pójść za swojemi interesami. Ale dajmy pokój próżnej gawędzie, nieśmy raczej pociechę nieszczęśliwym.
W czasie tej rozmowy Dantes pożegnał każdego ze swych przyjaciół uściśnieniem ręki. Mercedes ucałował w czoło i oddał się jako więzień w ręce żołnierzy.
— Bądźcie spokojni, nieporozumienie wyjaśni się niewątpliwie i być może, że nie otworzą się nawet przede mną drzwi więzienia.
— Ręczę za to — rzekł Danglars, który w tej chwili zbliżył się właśnie do miejsca głównego zamieszania.
Dantes zaczął schodzić po schodach, mając przed sobą komisarza, zaś dokoła siebie żołnierzy.
Powóz z otwartemi drzwiczkami stał już gotowy. Dantes wsiadł, a za nim żołnierze. Drzwiczki zamknięto i powóz potoczył się w stronę Marsylji.
— Żegnam cię, Edmundzie!... żegnam cię! — zdołała jeszcze krzyknąć Mercedes.
Więzień usłyszał jeszcze ten ostatni okrzyk, który się wyrwał ze zbolałej piersi narzeczonej, wychylił się z powozu i zawołał donośnie:
— Do widzenia, Mercedes!
To były jego ostatnie słowa. Za chwilę powóz zniknął na zakręcie twierdzy Ś-go Mikołaja.
— Poczekajcie tu państwo na mnie — rzekł pan Morrel — biorę fiakra i jadę do Marsylji, by sprawdzić, jakie są przyczyny tego wszystkiego, a gdy się dowiem — wracam natychmiast.
— Jedź pan, jedź! — zawołali wszyscy — jedź i wracaj co najrychlej.
Po jego odjeździe nastała chwila ogólnego osłupienia! Zwłaszcza stary Dantes i Mercedes oniemieli z boleści. W pewnym momencie spotkały się ich oczy, spojrzeli na siebie jak dwie ofiary jednym ugodzone ciosem i rzucili się sobie w objęcia.
Gdy się to działo, Fernand wrócił, nalał sobie szklankę wody, wypił i usiadł na krześle. Przypadek zrządził, że zajął sąsiednie krzesło, na którem spoczywała Mercedes.
Fernand, jakby strachem rzucony, cofnął się gwałtownie.
— A, jest przecież — rzekł Caderousse do Danglarsa — to niezawodnie on jest sprawcą tego wszystkiego.
— Wątpię — odparł Danglars — trochę jest on za głupi na takie rzeczy. W każdym razie niech grom uderzy w tego, co to zrobił.
— A o tym, co był doradcą, nic nie powiesz?
— Na miłość Boską — oburzył się Danglars — gdybyśmy byli odpowiedzialni za wszystko, co się tylko powie...
W czasie tego starcia, towarzystwo rozpatrywało wszechstronnie wypadek uwięzienia.
— A pan, panie Danglars, jakiego jesteś w tym względzie zdania? — zapytał ktoś z tłumu.
— Moje mniemanie, że może miał na statku jakieś towary zakazane.
— Gdyby tak było, musiałbyś coś wiedzieć o tem, jako ajent handlowy.
— Ajent wiedzieć może o tem jedynie, co mu zadeklarują. Wiem naprzykład, że mamy duży ładunek bawełny, żeśmy go tu a tu wzięli, ale nic ponadto.
— A! przypominam sobie — zawołał starzec — Edmund mówił mi wczoraj właśnie, że ma dla mnie nieco kawy i trochę tytoniu, na statku ukryte.
— Otóż, widzicie — pochwycił Danglars — w tem się kryje zapewne przyczyna złego; prawdopodobnie komora zrewidowała w czasie naszej nieobecności Faraona i znalazła ukryte towary.
Mercedes nie zwracała dotychczas żadnej na rozmowę uwagi, zgnębiona boleścią, lecz słowa ostatnie usłyszała wypadkiem i głośnym wybuchnęła płaczem.
— Pójdźmy, pójdźmy!... Nadzieja nam błysła.
— Nadzieja!... — powtórzył Danglars.
— Nadzieja?... — mruknął Fernand. I zdławił go ten wyraz, zadrżały usta.
— Panowie! — zawołał jeden z byłych biesiadników, wbiegając do sali z balkonu — panowie!... powóz wraca z panem Morrelem. Niezawodnie dobre przynosi nowiny.
Mercedes i stary Dantes wybiegli bez zwłoki na spotkanie przybyłego. Ale pan Morrel był bardzo zmieniony.
— O, moi przyjaciele — zawołał smutnym głosem — sprawa jest o wiele poważniejsza, aniżeli się zdawało.
— Panie Morrel — zawołała gwałtownie Mercedes — on jest niewinny, przysięgam.
— I ja wierzę w to mocno. Oskarżają go jednak bardzo silnie, że jest ajentem Bonapartego!
W czasach, w których się działy rzeczy przez nas opowiadane, było to oskarżenie bardzo poważne, które musiało przejąć drżeniem najodważniejszego, to też Mercedes wydała krzyk bolesny, starzec zaś upadł na krzesło bez zmysłów.
— Ach wy, poczciwcy — pomyślał Caderousse — oszukaliście mnie. Żart wasz nie był wcale żartem. Ale ja na to nie pozwolę, nie pozwolę, by to piękne dziewczę i ten starzec szlachetny ginęli z bólu. Wszystko opowiem!
— Milcz, nędzny — rzucił przejmującym szeptem w ucho Caderoussowi Danglars, chwytając go za rękę. — Gadulstwo twoje drogo cię może kosztować. Kto ci powiedział, że Dantes nie jest istotnie winny? Statek zawinął w Porto-Ferrajo i Dantes cały dzień bawił w tem mieście. Gdzie? U kogo? Jeżeli zaś istotnie znaleziono przy nim list podejrzany, wszyscy ci, którzy bronić go się poważą, wpadną w ręce sprawiedliwości, jako wspólnicy zbrodni.
Caderousse odruchowo, wiedziony naturalnym instynktem egoizmu, odrazu pojął całą grozę tego upomnienia. Spojrzał na Danglarsa wzrokiem osłupiałym ze strachu i... zamilkł.
— Jeżeli jest niewinny — dodał wtedy Danglars — wypuszczą go niezawodnie; jeżeli jednak jego wina zostanie stwierdzona — zostawmy go jego własnemu losowi, a sami lepiej się nie narażajmy!
— Odejdźmy więc. Czuję, że ani chwili dłużej bawić tu nie mogę.
— Dobrze, chodźmy — rzekł Danglars, rad, że znalazł towarzysza. I wyszli.
Fernand, jako jedyny już teraz opiekun Mercedes, wziął ją pod rękę i odprowadził do swoich. Przyjaciele Dantesa zaopiekowali się znów jego ojcem i odwieźli go do domu. Wkrótce echo, że Dantes został uwięziony jako ajent Uzurpatora — szeroko rozeszła się po mieście.
— Czy byś był przypuścił kiedykolwiek, mój drogi Danglarsie, coś podobnego — mówił pan Morrel, zbliżając się do swego ajenta handlowego i do Caderoussa. — Byłem w mieście i otrzymałem najpewniejsze w tej sprawie wiadomości od prokuratora, którego znam trochę. Pan Villefort powiedział mi wszystko. I kto się mógł tego spodziewać?!
— A cóż do djabła! — odpowiedział Danglars — czyż panu nie mówiłem, że Dantes bez żadnej słusznej racji cały dzień przebywał na Elbie i że ten pobyt wydawał mi się podejrzany?
— Czy domysłów twych nie komunikowałeś komuś?
— Niechże mnie Bóg broni! — odparł cicho Danglars — przecież wiesz pan dobrze, iż z powodu, że pan Polikarp Morrel służył tam z kimś i razem w jednym pułku — i pana posądzają jakobyś był stronnikiem cesarza. Czyż jabym mógł przeto narażać Dantesa choćby ze względu na pana? Są rzeczy, które winniśmy z całą szczerością wyznać swym zwierzchnikom, ale nigdy obcym.
— Masz słuszność, Danglarsie, masz słuszność, mój kochany; rozumny z ciebie człowiek. Szkoda Dantesa, a i w tem bieda, że Faraon został bez kapitana.
— A to czemu? — zaoponował Danglars — Faraon przecież odpływa dopiero za trzy miesiące, a nim ten czas upłynie, Dantes napewno będzie wolny.
— Bezwątpienia, ale przez ten czas, jak będzie?
— Przez ten czas? Ja oddaję się cały na pańskie rozkazy, panie Morrel. Z całą gotowością jestem zastąpić kapitana. Tym sposobem miejsce dla Dantesa będzie uratowane.
— Dziękuję ci, Danglarsie — odpowiedział właściciel Faraona — najlepsza to, jak widzę, rada. Obejmuj więc natychmiast dowództwo i na początek dopilnuj wyładowania.
— Dopilnuję z pewnością. Czy nie możnaby jednak zobaczyć się przynajmniej z tym biednym Edmundem?
— Na razie trudno będzie. Postaram się zobaczyć z panem Villefortem. Wiem, że jest zagorzałym rojalistą... Ale cóż u djabła!... I rojaliści są ludźmi, a pana Villeforta mam nawet za człowieka bardzo uczciwego.
— Być może — rzekł Danglars — mówią jednak o nim, że jest bardzo dumny, a znaczy to niemal to samo, co zły.
— Zobaczymy — rzekł Morrel z westchnieniem. — Idź na statek, ja tam niezadługo również przybędę.
— Widzisz — rzekł Danglars do Caderoussa, gdy pan Morrel się oddalił — jaki obrót rzeczy biorą. Masz jeszcze ochotę ujmować się za Dantesem?
— Już nie, niestety. Okropna to rzecz jednakże, by pusty żart miał tak straszne następstwa.
— A któż to zrobił, do pioruna?! Ani ja, ani ty, ani Fernand. Wiesz dobrze, że ja papier w kąt rzuciłem, a nawet, o ile mnie się zdaje, podarłem go na mak.
— O nie! Ręczę za to.
— A więc w takim razie, być może, iż go podniósł Fernand. Ale w takim razie on byłby winien wszystkiemu, lecz nie ty, ani ja tembardziej. I nam w każdym razie, nic się stać za to nie może. Trzeba tylko milczeć, słowa, o tem co się stało, nie pisnąć nikomu. I burza przejdzie bez piorunów.
— Słowa nie powiem, lecz teraz żegnam cię. — I Caderousse odszedł z głową zwieszoną w stronę Meillan.
Gdy się oddalił, Danglars zatarł ręce, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak najlepiej. Jak się tego spodziewałem, jestem już zastępcą kapitana, a jeżeli ten głupiec Caderousse milczeć będzie istotnie, to zostanę faktycznie kapitanem. Jedno tylko grozi mi niebezpieczeństwo, że sąd może uwolnić Dantesa. Ale sąd jest sądem, więc można śmiało liczyć na niego.
Gdy doszedł do brzegu, skoczył do łodzi i rozkazał wieźć się do Faraona.
PODPROKURATOR KRÓLEWSKI.
Przy ulicy Grand Cours, nawprost wodotrysku Meduzy, w gmachu monumentalnym, jeszcze według planu Pugeta postawionym, tegoż samego dnia i o tej samej godzinie odbywała się uczta, również zaręczynowa.
W miejsce majtków tylko i żołnierzy, w miejsce ludu wogóle, była tam sama śmietanka towarzystwa marsylskiego.
Ucztowała bowiem tutaj przedewszystkiem stara arystokracja, a następnie rojalistycznie usposobieni oficerowie i wyżsi urzędnicy.
Siedzieli przy stole wytwornie zastawionym i rozmawiali z ożywieniem, przeważnie o polityce.
Cesarz, ówczesny „król wyspy Elby“ tylko, ten, który był panem, do niedawna, połowy świata nieomal, — był w czasie tej uczty traktowany jako człowiek, którego Francja na zawsze się już pozbyła. Urzędnicy miejscy wypowiadali swoje poglądy w tej materji; wojskowi rozprawiali o Moskwie i Lipsku; kobiety — o rozwodzie z Józefiną. Temu gronu wesołemu i triumfującemu z powodu upadku wielkiego człowieka zdawało się, że teraz nowe dla Francji otwiera się życie, że ocknęła się ona nakoniec z okropnego snu.
Jakiś starzec, ozdobiony orderem ś-go Ludwika, powstał i wzniósł toast za zdrowie króla Ludwika XVIII. Był to markiz de Saint Meran. Na toast ten, tyle wspomnień obudzający, powstał szmer wielki; z ochotą podniesiono w górę puhary na sposób angielski i ogromny zapał ogarnął całe towarzystwo.
— Gdyby tu byli, zgodziliby się niezawodnie — rzekła markiza Saint-Meran, kobieta z martwym wyrazem oczu, ustami szczupłemi, obejściem arystokratycznem i wykwintnem, pomimo lat pięćdziesięciu, — gdyby tu byli ci wszyscy rewolucjoniści, którzy nas wygnali i którym pozwalamy teraz na robienie spisków na nas, w pałacach nabytych za grosz nam wydarty w czasie teroryzmu, — przyznaliby niewątpliwie, że nasz król Ludwik jest monarchą istotnie przez nas kochanym, gdy ich uzurpator był dla nich zawsze Napoleonem złowrogim. Czy nie tak, panie Villefort?
— Co pani mówić raczyła? — zwrócił się z zapytaniem młody człowiek, do którego przemowa powyższa zwrócona została — proszę darować, nie dosłyszałem pytania!
— Eh! Niechże pani markiza da pokój tym dzieciom — ujął się za młodzieńcem starzec, który wznosił toast — te dzieci pobrać się mają niezadługo i z pewnością mają o czem innem do mówienia, nie o polityce.
— Przepraszam mamę — rzekła piękna młoda blondynka z ogromnemi, wilgotnemi oczyma. — Panie de Villefort, mama mówi do pana.
— Pragnieniem mojem właśnie byłoby dać odpowiedź, o ile szanowna mama zechciałaby powtórzyć pytanie.
— Przebaczam panu! — przecięła kwestję markiza i ku podziwowi wszystkich zimna ta istota ożywiła się pełnym wyrazu uśmiechem, uśmiechem matki. — Mówiłam właśnie, panie de Villefort, że działaniom bonapartystów nie przyświecało ani poświęcenie, jak nasze, ani miłość sprawy.
— Tak, pani. Mają oni jednak jedno, co za wiele starczy, mają fanatyzm. Napoleon, — to drugi Mahomet; dla tych wszystkich zwyczajnych a krańcowo dumnych ludzi Napoleon był nietylko prawodawcą i władcą, ale jeszcze uosobieniem równości.
— Równości!? — zawołała markiza — Napoleon ma być symbolem równości? A cóż w takim razie pan powiesz o takim naprzykład panu Robespierze? Zdaje mi się, że ubliżasz korsykaninowi, przypisując mu podobne ideje.
— Nie, pani, ja oddaję każdemu, co mu się należy. Robespierre poprowadził Ludwika XVII-go na szafot, Napoleon Vendome na kolumnę. Ten stworzył równość, która upadła, ten drugi równość, która się wznosi; pierwszy prowadził królów na gilotynę, jego następca — prosty lud na pola, na których koronę zdobyć można. Co nie przeszkadza, by obaj nie byli jednem i tem samem: rewolucjonistami.
— Ej! panie de Villefort!... Wszystko, coś powiedział, pachnie mi jakoś bardzo rewolucją. Przebaczam ci jednak; trudno wymagać, aby syn żyrondysty nie miał zarzewia komuny.
Żywy rumieniec wystąpił na czoło pana de Villefort.
— Nie ukrywam bynajmniej, że ojciec mój był żyrondystą, lecz i to dodać muszę, iż mimo to nie głosował on za śmiercią króla. Mego ojca ten sam teroryzm co i was wygnał z kraju i niewiele brakowało, aby głowa jego nie spadła na tem samem, co ojca pani, rusztowaniu.
— Masz słuszność — rzekła markiza — dodać jednak winieneś, że cierpieli oni za całkiem przeciwne sobie zasady, czego najlepszym dowodem, iż cała moja rodzina wytrwała w zasadach wspólnych wszystkim wygnańcom, gdy twój ojciec pierwszy pośpieszył z hołdem dla nowego rządu. Obywatel Noirtier — był tylko żyrondystą, hrabia Noirtier — był już senatorem.
— Mamo moja najdroższa — przerwała drażliwą rozmowę piękna blondynka — przypomnij sobie, żeśmy sobie przyrzekły nie wznawiać nigdy tych wspomnień niemiłych.
— Pani — dodał de Villefort — i ja łączę me prośby z prośbami panny de Saint-Meran i ja proszę, abyś raczyła raz na zawsze puścić przeszłość w niepamięć. Poco wywoływać wspomnienia, cofnięcie których nie jest już w mocy Najwyższego nawet? Bóg rządzić może przyszłością, nie cofnie wszelako klęsk i bólów przeszłości. Co do mnie, nietylko wyznaję różne od ojcowskich zasady, ale nawet inne noszę już nazwisko. Mój ojciec był, a może i jest dotąd jeszcze bonapartystą i nazywa się Noirtier, gdy ja jestem szczerym rojalistą i noszę nazwisko de Villefort.
— Brawo, de Villefort, brawo! — zawołał markiz — dobrześ odpowiedział. Ileż razy i ja błagałem markizę o puszczenie w niepamięć przeszłości. Moje błagania pozostały bez skutku, ty, mam nadzieję, będziesz szczęśliwszy.
— Dobrze — rzekła markiza — zapomnijmy zatem o przeszłości, sama tego pragnę; domagam się jedynie, by mój przyszły zięć był nieugięty w przyszłości. Nie zapominaj, panie de Villefort, że my przed Jego Królewską Mością jesteśmy odpowiedzialni za ciebie i że Jego Królewska Mość za naszem wstawiennictwem raczył zapomnieć o przeszłości twego rodu. Pomnij jednak, że jeżeliby ci wpadł w ręce jakiś spiskowy, byś był nieugięty, oczy bowiem rządu zwrócone są baczniej na ciebie, aniżeli na kogokolwiek innego.
— Niestety, pani — rzekł na to Villefort — urząd mój, a szczególnie czasy, jakie przeżywamy, nakazują mi być surowym. I będę takim. Otrzymałem już kilka oskarżeń w sprawach politycznych i dowiodłem, iż wart jestem zaufania, jakiem mnie obdarzono. Na nieszczęście, surowość ma nie na wiele się zdaje. Ilość oskarżeń z dnia na dzień się wzmaga...
— Czyż tak? — zapytała markiza.
— Niestety, tak. Napoleon zbyt blisko brzegów Francji został osadzony. Obecność jego, tak bliska, rozbudza nadzieje jego zwolenników.
— Nie godziło się naprawdę osadzać takiego człowieka na Elbie, a więc pomiędzy Korsyką, gdzie się urodził, a Neapolem, gdzie dotąd panuje jego szwagier.
— Cóż robić — odpowiedział de Villefort. — Traktat z 1814 roku pozostaje w swej mocy i nie wolno poruszyć osoby Napoleona, nie łamiąc powyższej umowy.
— A cóżby w tem było tak strasznego, gdyby traktat ten został zdeptany? A on czy myślał o traktatach, kiedy szło o wydanie rozkazu rozstrzelania księcia Eugenjusza?
— No! — rozstrzygnęła markiza — rzecz zatem przesądzona. Święte przymierze uwolni nareszcie Europę od Napoleona, a Villefort Marsylję od jego stronników. Czy król rządzi, czy nie rządzi, rząd jego powinien zawsze pozostawać silnym, zaś urzędnicy tego rządu muszą być zawsze nieugięci; to jedyny sposób uchronienia Francji od nowych nieszczęść.
— Cóż ja na to, droga pani, poradzić mogę — z uśmiechem zaznaczył de Villefort. — Podprokurator królewski ma możność działania wtedy dopiero, gdy zło spełnione już zostało.
— Powinien zło to naprawić.
— Nie, my nie naprawiamy złego, ale się za nie mścimy tylko i nic ponad to.
— O!... panie de Villefort — wtrąciła młoda córka hrabiego de Saint-Meran — postaraj się pan o jaki zajmujący proces, w czasie gdy będziemy w Marsylji. Nie byłam nigdy na żadnej sprawie kryminalnej, a to ma być bardzo ciekawe.
— Rzeczywiście bardzo ciekawe — odpowiedział podprokurator — ciekawe o tyle, że zamiast tragedji fantastycznej, widzimy dramat prawdziwy, zamiast boleści udanych — mamy rzeczywiste.
Gdy de Villefort kończył mówić słowa te, zbliżył się do niego kamerdyner i zaczął coś szeptać do ucha. Ten wtedy powstał od stołu i przeprosił zebranych, że musi ich opuścić.
— Jakież to obowiązki wzywają pana — zapytała panna de Saint-Meran, z wyrazem trwogi na twarzy.
— Niestety!... wzywają mnie do chorego, który, jeżeli mam wierzyć temu, co mówią, znajduje się w stanie bardzo niebezpiecznym i jego choroba skończyć się może na rusztowaniu.
— Boże Wielki — wykrzyknęła Renee de Saint-Meran — i silnie zbladła.
— Czyż istotnie sprawa jest tak poważna? — zapytano z paru stron.
— Zdaje się, że odkryto jakiś spisek bonapartystowski.
— Czy podobna?!
— Oto list denuncjacyjny.
I de Villefort odczytał znany nam już list, przez Danglarsa napisany.
— List ten — zauważyła Renee — jest bez podpisu i adresowany do prokuratora królewskiego, nie do pana.
— Tak, że jednak prokurator królewski jest nieobecny, list oddany został do rąk jego sekretarza, który jest upoważniony do otwierania listów. A gdy go przeczytał, rozkazał natychmiast mi go doręczyć, wydając jednocześnie rozkaz aresztowania.
— Winowajca jest już zatem aresztowany? — zapytała markiza.
— Oskarżony, nie winowajca — poprawiła Renee.
— Tak jest, pani — rzekł de Villefort — i, jak miałem honor przed chwilą oświadczyć już pani, — wobec takiej oto, jak ta rekomendacji, jest on pod grozą rusztowania.
— Gdzie jest ten nieszczęśliwy? — zapytała Renee.
— Czeka na mnie.
— Idź zatem, mój przyjacielu — rzekł markiz — nie zaniedbuj, zawdzięczając nam, swych obowiązków, tem bardziej, że to jest służba królewska.
— O, panie de Villefort — rzekła Renee, składając ręce — bądź wyrozumiałym, pamiętaj, że to dzień zaręczyn twoich.
De Villefort okrążył wtedy stół i podszedł do krzesła swej narzeczonej, mówiąc:
— By cię uspokoić, zaręczam, że zrobię wszystko, co tylko będzie w mej mocy, droga Renee, ażeby ocalić tego człowieka. Jeżeli jednak oskarżenie okaże się prawdziwe, ha! — to już trudno, przyjdzie zniszczyć tę gałązkę bonapartystów.
Na ten wyraz: „zniszczyć“ — Renee zadrżała, bo gałązka ta, którą zniszczyć trzeba, ma głowę.
— Proszę cię, panie de Villefort, proszę cię, nie zwracaj uwagi na prośby Renee — rzekłszy to, markiza podała panu de Villefort rękę do pocałowania, jakby chciała tem pożegnać go.
— I to dzień zaręczyn! Smutna wróżba — westchnęła Renee.
— Moja panno — obruszyła się markiza — doprawdy, że mnie te twoje dzieciństwa do rozpaczy doprowadzają. Powiedz mi, proszę cię, jaki związek mieć mogą losy kraju — z twojemi marzeniami i sentymentami?
— Co ty mówisz, matko!
— Niechże pani markiza będzie względną dla tej swojej nielojalnej rojalistki — żartobliwie rzucił de Villefort. — Przyrzekam pani, że wypełnię mój obowiązek prokuratora jak najsumienniej, to znaczy, że o ile natrafię na zbrodniarza — będę bez litości.
Słowa te były dla matki, zaś oczami mówił swej narzeczonej:
— Bądź spokojna, ukochana, będę miłosierny przez miłość dla ciebie!
A Renee spojrzenie to przyjęła najsłodszym swym uśmiechem.
I z uśmiechem tym w oczach de Villefort wyszedł z sali.
INDAGACJA.
Zaledwie opuścił salę biesiadników, de Villefort zdjął maskę wesołości, której twarz jego w czasie uczty wymagała i przybrał fizjognomję urzędnika powołanego do spełnienia najwyższego obowiązku, jakim jest wyrokowanie o życiu lub śmierci podobnej sobie istoty. Nie łatwa to była praca na ten raz zmarszczyć brwi i zasępić czoło, pomimo ruchliwości fizjognomji twarzy, jaką każdy podprokurator królewski, jak aktor, wyrobić sobie musi.
Gerard de Villefort był w chwili tej o tyle szczęśliwy, o ile może nim być ten, co ma nadzieję pochwycenia szczęścia. Z urodzenia bogaty, w dwudziestym siódmym roku życia piastował już zaszczytny w sądownictwie urząd, a teraz poślubić miał młodą i piękną panienkę, którą kochał i przez którą, jak mu się zdawało, był kochany. Wybrana ta przytem pochodziła z rodziny najlepiej w obecnej chwili u dworu widzianej; była to poza tem panna bardzo bogata i dostać miała w posagu pięćdziesiąt tysięcy dukatów, nie mówiąc o nadziejach w przyszłości. Wszystko to przedstawiało się w oczach de Villeforta jako oślepiające szczęście.
Gdy wychodził ze swych prywatnych apartamentów, u drzwi wejściowych oczekiwał na niego komisarz policji. Widok tego człowieka strącił go odrazu z błękitów, w jakich bujał rozkosznie, ułożył więc odrazu twarz i zbliżył się do przedstawiciela publicznego porządku.
— Jestem na pańskie rozkazy — przemówił doń — oskarżenie przeczytałem; dziękuję panu, żeś tak szybko zaaresztował obwinionego, prosiłbym zaś teraz o udzielenie mi szczegółów spisku.
— O spisku żadnym nic a nic nie wiemy do tej chwili — odpowiedział komisarz — co zaś do oskarżonego, to wszystkie jego papiery umieściliśmy w jednej paczce, która została następnie opieczętowana i znajduje się już w pańskim gabinecie. O osobie zaś zaaresztowanego, powiedzieć mogę to jedynie, iż jest to mieszkaniec Marsylji, Edmund Dantes, porucznik trójżaglowego okrętu Faraon, będącego własnością handlowej firmy prywatnej „Morrel i Syn“, w Marsylji.
— A czy ten Dantes zanim zaczął spełniać swe obowiązki w owej firmie prywatnej, nie służył w marynarce wojennej?
— Nie, panie, to człowiek bardzo młody jeszcze.
— Jego wiek?
— Lat dziewiętnaście, do dwudziestu.
Gdy de Villefort prowadził rozmowę tę z komisarzem, znajdował się właśnie na zakręcie ulicy Kortezów, gdzie zatrzymał go jakiś mężczyzna. Był to pan Morrel.
— Panie de Villefort — zawołał zacny kupiec — pozwoliłem sobie właśnie iść do pana i rad jestem, że go tutaj spotkałem. Chciałem pomówić z nim w sprawie porucznika mego statku, Edmunda Dantesa, który został zaaresztowany, w mojem przekonaniu — najniesłuszniej.
— Wiem już o tem — odrzekł de Villefort — i idę właśnie na indagację.
— O panie — zawołał Morrel głosem wzruszonym — nie znasz tego, którego masz przesłuchać, lecz ja go znam doskonale. Jest to człowiek uczciwy, pracowity i dobry, jest przytem doskonałym marynarzem. O! panie de Villefort, ośmielam się go polecić jak najusilniej.
De Villefort, jak już wiemy, należał do arystokracji, zaś Morrel do plebejuszów; pierwszy był rojalistą, gdy drugiego podejrzewano o bonapartyzm. Z tych powodów de Villefort spojrzał wyniośle na pana Morrela i rzekł ozięble.
— Postaram się zadość uczynić pańskim żądaniom. Wiedz pan wszelako o tem, iż można być człowiekiem jak najbardziej prawym i dobrym w pożyciu, doskonałym przytem pracownikiem, a mimo to być szkodliwym dla państwa. Pan chyba dobrze wiesz o tem, nieprawdaż?
Ostatnie słowa de Villefort wymówił z dość dużym naciskiem, jakby dając do zrozumienia, że je wypowiedział pod jego adresem, i jednocześnie zapuścił wzrok badawczy w głąb duszy Morrela.
Ten zaś zmieszał się odrazu, jego sumienie bowiem pod względem politycznym nie było w zupełności czyste; zwierzenie się nadto Dantesa, że rozmawiał z marszałkiem i że cesarz również parę słów przemówił do niego, zakłócało mu spokój umysłu. Nieugięcie wszelako postanowił bronić swego współpracownika.
— Błagam cię, panie de Villefort — powiedział — bądź sprawiedliwym, jak być nim powinieneś, i uwolnij nam jak najprędzej tego biednego chłopca.
To: „bądź sprawiedliwym“ i „uwolnij nam“ — zabrzmiało rewolucyjnym dźwiękiem w uszach królewskiego podprokuratora.
— Hm!... hm!... patrzaj — mówił do siebie w duszy — „uwolnij nam“! Czy ten Dantes nie należy wypadkiem do jakiejś sekty Karbonarów, kiedy jego protektor używa, nie wiedząc nawet o tem, że się zdradza, określeń tak zbiorowych?... Mówiono mi przecież, że został zaaresztowany w oddzielnym pokoju jakiejś restauracji, w którym znajdowało się liczne bardzo towarzystwo... W tem jest coś podejrzanego!...
I odezwał się głośno:
— Możesz być pan zupełnie spokojny, panie Morrel; nie napróżno się odwołałeś do mojej sprawiedliwości; jeżeli oskarżony jest niewinny, to wszystko będzie dobrze, jeżeliby jednak miało być przeciwnie, to... Pan wiesz przecież w jak trudnej epoce żyjemy, pobłażliwość wywołaćby mogła groźne następstwa.
Powiedziawszy to, pożegnał Morrela i wszedł do bramy gmachu sądowego.
Przedpokój był zapełniony żandarmami i policją. Przy ścianie stał więzień pilnie strzeżony, a spojrzenia zewsząd nań padały. I de Villefort przechodząc przez przedpokój rzucił niechętnym wzrokiem na Dantesa.
Gdy był już w swym gabinecie, po przejrzeniu pliki papierów, jakie mu doręczył ajent policyjny, — dał rozkaz:
— Proszę wprowadzić więźnia.
Spojrzenie, przelotem na obwinionego rzucone, było dlań wystarczające do urobienia sobie zdania o człowieku, którego miał indagować. Z otwartego i wyniosłego czoła poznał zdolność, z nieruchomego wzroku i brwi zmarszczonych — odwagę, z ust wydatnych i nieco rozchylonych — szczerość. Pierwsze wrażenie — było dla Dantesa korzystne.
Ale de Villefortowi powtarzano często, iż nigdy iść nie można za pierwszym popędem uczucia. Przytłumił więc przychylne wrażenie.
Gdy Dantes został wprowadzony, na jego twarzy malował się spokój. Skłonił się sędziemu z pełną szacunku grzecznością i powiódł dookoła wzrokiem, jakby w poszukiwaniu krzesła. Pochwycił wszelako zimne spojrzenie Villeforta. Ten wzrok przypomniał biednemu chłopcu, iż się znajduje w izbie sądowej i że ma przed sobą nie człowieka, lecz sędziego, niewzruszonego, zimnego i obojętnego.
— Nazwisko? — zapytał Villefort.
— Nazywam się Edmund Dantes — odpowiedział dźwięcznym i spokojnym głosem młodzieniec — jestem porucznikiem statku Faraon, należącego do firmy „Morrel i Syn“.
— Wiek pański? — pytał dalej Villefort.
— Mam lat dziewiętnaście.
— Coś pan robił w chwili, kiedy cię zaaresztowano?
— Byłem na moich własnych zaręczynach — odrzekł Dantes głosem wzruszonym.
— Byłeś na swych własnych zaręczynach? — zapytał podprokurator, bezwiednie unosząc się z krzesła.
— Tak, panie. Miałem poślubić właśnie kobietę, którą od lat trzech kocham.
Jakkolwiek Villefort był niewzruszonym, ten szczególny zbieg okoliczności uderzył go jednakże; wzruszony zaś głos Dantesa, którego oderwano od ukochanej kobiety, radości i wesela — obudził w nim współczucie dla nieszczęśliwego. I on przecież ma się żenić, i jego spokój zakłócono, by szedł zniszczyć radość innego człowieka.
To go nieco lepiej dla więźnia usposobiło i już łagodniejszym zapytał głosem:
— Mów pan, proszę, co masz do powiedzenia.
— Cóż mam mówić?
— Udziel pan sądowi wyjaśnień.
— Dobrze, lecz niech sąd pouczyć mnie zechce, jakich pragnie ode mnie informacyj, a wtedy powiem wszystko, co wiem. Wiem jednak bardzo niewiele.
— Czy pan służył za czasów Uzurpatora?
— Zostałem wcielony do marynarki handlowej w czasie jego upadku.
— Mówią, iż pan masz zasady wspólne marzycielom — rzekł Villefort podstępnie, nikt bowiem mu ani słowa w tym względzie nie szepnął, rzucił jednak pytanie i to w tej formie, jakby było ono samo już przez się oskarżeniem.
— Moje zasady polityczne, są sprawą mego sumienia, panie sędzio. Aczkolwiek wstyd mi się do tego przyznawać, nie miałem nigdy dość czasu, by jakieśkolwiek poglądy w tej dziedzinie wyrobić sobie. Mam lat dziewiętnaście, jak to już powiedzieć miałem zaszczyt, jestem niczem, nie odgrywam w życiu żadnej roli. Zasad przeto dotyczących praw publicznych nie mam żadnych. Co zaś do zasad mych osobistych, prywatnych, to ograniczają się one do trzech uczuć: kocham mego ojca, szanuję p. Morrel, mego zwierzchnika i ubóstwiam Mercedes, która jest moją narzeczoną. Oto wszystko. I widzi pan sędzia, że nie jest to zbyt zajmujące.
W czasie tej przemowy Dantesa, Villefort wpatrywał się w jego twarz łagodną i otwartą i przypominać sobie zaczął Renee i jej prośby za obwinionym. Doświadczenie, jakiego nabył w badaniach, pozwalało mu już na wydanie sądu o Dantesie, mianowicie, iż jest on stanowczo niewinny. Na Boga — myślał — to jakiś dzielny chłopak. Nie będę miał, jak widzę, zbyt wielu trudności, ażeby zasłużyć sobie na dobre przyjęcie u mojej Renee. To mi może przytem dobre sprawić wrażenie u świata, a może i miłego całusa zarobię u Renee. W tej podwójnej nadziei wyraz twarzy Villeforta złagodniał bardzo, co wywołało radosny uśmiech na twarzy Dantesa.
— Panie Dantes — rzekł Villefort — musisz mieć nieprzyjaciół.
— Ja nieprzyjaciół?... zdziwił się zapytany. — Żyję tak krótko na świecie, że nie miałem sposobności pozyskać ich sobie. Charakter mam wprawdzie żywy, lecz ten mój temperament trzymam zawsze na wodzy, by w uniesieniu nie skrzywdzić czasem kogoś, a zwłaszcza podwładnych. Mam kilkunastu majtków pod swymi rozkazami, zechciej panie, ich zapytać, a powiedzą że mnie kochają i szanują, nie jak ojca, bom na to za młody, ale jak starszego brata.
— Jeżeli nie nienawiść, to rozbudziłeś w takim razie zazdrość może? Awansować miałeś na kapitana, i to w dziewiętnastym roku życia! Jest to stanowisko bardzo już poważne. Żenić się masz przytem z panienką bardzo piękną podobno... Otóż dwa te fakty mogły ci przyczynić niechętnych i zazdrosnych.
— To jest możliwe. Ma pan sędzia słuszność; zna pan widzę, ludzi lepiej, aniżeli ja. Ale jeżeli ci zazdrośni należą do grona moich znajomych, to przyznam się szczerze, iż wolałbym ich nie znać, aniżeli poznawszy — znienawidzieć.
— Należy, drogi panie, zawsze starać się o to, aby dokładnie poznać wszystkich i wszystko dookoła siebie. Zdajesz mi się być godnym szacunku młodzieńcem, i pragnąłbym ci pomóc w tem twojem dzisiejszem nieszczęściu. W tej myśli przeczytam ci denuncjację, jaką nam przysłano. Oto jest pismo oskarżające; czy znasz ten charakter?
Mówiąc to, Villefort podał list Dantesowi. Ten przeczytał go i rzekł:
— Nie, panie, nie znam tego pisma, mam jednak wrażenie, że jest ono udane. Znać bardzo wprawną rękę. Lecz cóż to za szczęście dla mnie, że mam do czynienia z tak szlachetnym człowiekiem — rzekł i wzrokiem pełnym wdzięczności spojrzał na Villeforta. — Za to ten, co ten list napisał, musi być bardzo wielkim moim nieprzyjacielem.
W błyskawicy, jaka zajaśniała w oczach młodzieńca, gdy wymawiał te słowa, Villefort dostrzegł energję i gwałtowność, ukryte pod zewnętrzną słodyczą.
— Młodzieńcze — rzekł podprokurator — zechciej teraz odpowiadać mi szczerze, nie jak winowajca sędziemu, lecz jak człowiek znajdujący się w przykrem położeniu zwierza się życzliwemu, który pragnie jego losem się zająć. Czy jest co prawdy w tem oskarżeniu bezimiennem?
— Wszystko prawda, i wszystko fałsz. Przysięgam na honor marynarza, na miłość moją dla Mercedes, na życie ojca mojego wreszcie, że to co powiem — czystą prawdą będzie.
— Mów więc — rzekł głośno de Villefort, dodając zcicha do siebie: O, gdyby tak Renee widzieć mnie mogła teraz, to byłaby ze mnie zadowolona.
— Zaczynam przeto — rozpoczął zeznanie Dantes — gdyśmy opuścili Neapol, nasz kapitan Leclerc zapadł nagle ciężko na gorączkę, a nie mieliśmy na statku lekarza, choroba przeto przybrała szybko groźne rozmiary i przy schyłku trzeciego dnia choroby stan kapitana był już beznadziejny. Wtedy przywołał on mnie do siebie i rzekł: — „mój drogi Dantesie, przysięgnij mi na honor, że spełnisz moją prośbę. Idzie tu o rzecz wielkiej wagi“. Przysięgam ci, kapitanie — odpowiedziałem. Chory mówił dalej: Ponieważ po mojej śmierci dowództwo okrętu do ciebie należeć będzie, obejmiesz je przeto i skierujesz statek ku Elbie i wylądujesz w Porto-Ferrajo, tam udasz się do Wielkiego Marszałka Państwa i oddasz mu ten list; być może, że ci tam dadzą odpowiedź oraz jakieś nowe zlecenie. Wtedy wypełnisz wszystko, co rozkażą. I to jest ma prośba. Prośba umierającego“. Dobrze, kapitanie — odpowiedziałem — być może jednak, że nie tak łatwo uda mi się dostać do marszałka? — Gdyby tak było — powiedział wtedy chory — każesz mu oddać ten oto pierścień, a wszelkie trudności będą w tej chwili usunięte. Powiedziawszy to oddał mi pierścień i w parę godzin później już nie żył.
— Jakeś sobie postąpił wtedy?
— Jak byłem powinien — jakby każdy, będąc na mojem miejscu, postąpiłby sobie. Prośby umierającego są święte; dla marynarzy przytem prośba zwierzchnika — jest rozkazem. Kazałem tedy skierować statek ku Elbie, gdziem na drugi dzień przybył i wysiadłem na ląd. Ponieważ, jak przewidywałem, miałem trudności z dostaniem się do marszałka, przesłałem mu więc pierścień — i wszystkie drzwi stanęły przedemną otworem. Marszałek przyjął mnie natychmiast, zadał kilka pytań i wręczył mi jakiś list z poleceniem, abym go odwiózł osobiście do Paryża. Przyrzekłem, ponieważ wolą zmarłego kapitana było, bym spełnił wszystkie dane mi tam rozkazy. Wróciłem na statek i kazałem płynąć do Marsylji. Przybyłem wczoraj; załatwiłem wszystkie formalności na komorze i w urzędzie sanitarnym, a następnie po przywitaniu się z ojcem, pośpieszyłem do mej narzeczonej, którą znalazłem piękniejszą jeszcze i bardziej mnie kochającą niż przedtem. Dzięki panu Morrelowi wszelkie trudności kościelne zostały usunięte i o godzinie trzeciej po południu stanąć miałem z mą Mercedes na kobiercu ślubnym. Przed obrzędem tym jednak była uczta zaręczynowa, w czasie której zostałem zaaresztowany.
— Widzę — powiedział do Villefort, po wysłuchaniu spowiedzi tej — że wszystko to jest bardzo do prawdy podobne. Możliwe, że jest w tem twoja wina względem Państwa, lecz jeżeliby nawet tak było, to wina ta jest usprawiedliwiona tem, żeś wypełniał ślepo rozkazy swego kapitana. Jedną tylko rzeczą jestem strapiony nieco — to ten list. Daj mi go jednak, i daj słowo, że się stawisz na każde nasze wezwanie — a dam rozkaz by cię uwolniono.
— Więc jestem wolny? — zawołał Dantes w uniesieniu najwyższej radości.
— Daj tylko list przedtem, a będziesz wolny.
— Musi go pan mieć u siebie, ponieważ mi go już zabrano, wraz ze wszystkiemi innemi papierami. Zdaje mi się nawet że jest on w tej oto paczce.
— Zatrzymaj się jeszcze — rzekł podprokurator do Dantesa, zabierającego się już do wyjścia — do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, przy ulicy Cog Herom, w Paryżu — odrzekł Dantes.
Na słowa te, Villefort jakby piorunem rażony porwał się z miejsca i pochwycił paczkę papierów zabranych w czasie rewizji, następnie zaczął przewracać je szybko, odnajdując wreszcie poszukiwany fatalny list.
Wzrok jego przytem wyrażał trwogę niewymowną.
Noirtier, rue Cog Herom Nr. 13... czytał, blednąc coraz bardziej.
— Tak, panie sędzio — odpowiedział Dantes, zdziwiony bardzo zachowywaniem się podprokuratora. — Czy pan zna może tego pana Noirtier?
— Bynajmniej — odparł żywo de Villefort — wierny poddany króla nie może znać spiskowców.
— Więc tu chodzi o spisek?! — wykrzyknął Dantes, ogromną przejęty trwogą, tracąc nadzieję odzyskania wolności. — Cokolwiek bądź jest w liście tym, panie sędzio, przysięgam, że nie domyślam się nawet jego treści.
— Tak — odparł przytłumionym głosem de Villefort — ale znasz nazwisko tego, do którego był adresowany.
— Nie mogłem go nie znać, gdy miałem polecone list ten podług adresu doręczyć. Nic ponad to nie wiem wszelako.
— Nie pokazywałeś nikomu tego listu? — zapytał de Villefort, a coraz silniejsza bladość na twarz mu występowała.
— Nikomu, panie, honorem za to ręczę.
— I nikt nie wiedział, żeś miał list do Noirtiera adresowany, a dany ci przez Wielkiego Marszałka.
— Nikt, prócz tego, który mi go doręczył.
— To i tak wiele — rzekł de Villefort i zaczął czytać list, a im bliżej był jego końca, tem mocniej chmurzyło się jego czoło; zbielałe usta, rece drżące, zamglone oczy... naokropniejszą trwogą przejmowały Dantesa.
A Villefort, po przeczytaniu listu, opuścił nisko głowę i trwał jakby w omdleniu.
— Boże mój!... co się panu stało? — wyjąkał przestraszony Dantes.
Lecz de Villefort słowa nie odpowiedział i siedział dalej bezwładnie. Po chwili złowrogi list przeczytał raz jeszcze.
— Więc powiadasz, iż nie znasz absolutnie treści tego listu? — zapytał wreszcie.
— Na honor, powtarzam, klnę się, iż nic nie jest mi wiadome. Ale co ci jest, panie sędzio! Ty mdlejesz! Czy mam zadzwonić, czy też przywołać kogo?
— Nie, — odparł de Villefort — nie ruszaj się z miejsca i milcz nie pytany. Tutaj ja rozkazuję!
— Panie — rzekł Dantes urażony — zechciej mi wybaczyć moje dobre chęci.
— Nikogo nie potrzebuję, to zwykłe u mnie chwilowe osłabienie. Nie myśl o tem. O sobie raczej. I odpowiadaj.
Słysząc to, Dantes ponownie skupił uwagę, oczekując na pytania, ale czekał napróżno. De Villefort zasiadł się w krześle, oparł czoło na dłoni i trwał w milczeniu.
— A jeżeli on wie co list zawiera? — myślał — a jeżeliby się dowiedział jeszcze, że Noirtier jest moim ojcem? — byłbym zgubiony.
I zaczął się wpatrywać w Dantesa, jakby chciał wzrokiem przebić niewidzialną zasłonę i zbadać tajemnicę serca.
— Nie! Na bok wszelka słabość. Tutaj niema wyboru.
— Panie, miej litość, zadawaj pytania, badaj, lecz przerwij to okropne milczenie — zaczął błagać Dantes.
A Villefort na to, spokojnym pozornie głosem, w którym czuć było wszelako zmięszanie:
— Niestety, panie, nie mogę cię jeszcze uwolnić w tej chwili. Sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało, dzięki czemu, zanim cię uwolnię, naradzić się będę musiał ze starszym sędzią. Wybacz mi to, lecz przecież widziałeś, że pragnąłem cię uwolnić.
— O tak, widziałem i jestem panu wdzięczny za jego dobroć: byłeś mi, panie, raczej przyjacielem, niż sędzią. —
— Aczkolwiek więc muszę cię jeszcze jakiś czas zatrzymać w więzieniu, wiedz, iż szczerem mem pragnieniem będzie, byś jak najrychlej odzyskał swobodę. I patrz: jedynym dowodem twej domniemanej winy jest ten list i ja oto...
I Villefort, mówiąc to, rzucił list do kominka i patrzył, póki ten się nie spopielił cały.
— Widziałeś? — rzekł następnie — dowód ten już został zniszczony, już nie istnieje...
— O, panie! — zawołał Dantes — ty jesteś więcej niż sprawiedliwością, ty jesteś samą dobrocią!
— Słuchaj wszelako — przerwał mu de Villefort — po tem coś tu widział, możesz mi, myślę, zaufać — nieprawdaż?
— O, tak! Rozkazuj, a wszystko wypełnię.
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie, ja nie myślę ci rozkazywać, ja tylko dam ci radę.
— Zastosuję się do niej, napewno!
— Musisz dziś w tym gmachu sądowym pozostać do wieczora; być może, że cię jeszcze kto inny badać będzie. Otóż mów wtedy wszystko, co mnie mówiłeś, o tym liście tylko nie wspominaj ani słowa.
— Przysięgam, iż tak zrobię.
Villefort zdawał się błagać.
Więzień — uspakajał sędziego.
— Uważaj — rzekł de Villefort, spoglądając na popioły, które zachowały jeszcze formę listu — uważaj i pamiętaj, że jedyny obciążający cię dokument został zniszczony. Ty i ja wiemy jedynie, że istniał; już ci go nie pokażą, jako dowodu twej winy, zaprzeczaj więc, gdyby ci o nim mówiono, zaprzeczaj śmiało, a będziesz ocalony.
— Zaprzeczać będę do ostatniego tchu, niech pan sędzia będzie spokojny!
— Pamiętaj! — rzekł raz jeszcze de Villefort i sięgnął ręką po dzwonek.
Trzymając go już w ręce podniesionej, zapytał raz jeszcze:
— Żadnego innego listu nie miałeś, prawda?
— Żadnego.
— Przysięgnij.
Dantes wzniósł rękę ku górze i rzekł uroczystym głosem.
— Przysięgam.
Głos dzwonka rozbrzmiał i za chwilę do gabinetu wszedł komisarz.
Villefort zbliżył się doń i parę słów szepnął mu do ucha.
Komisarz odpowiedział skinieniem głowy.
— Iść proszę za tym panem — rzekł de Villefort do Dantesa.
Więzień skłonił się, rzucił spojrzenie wdzięczności Villefortowi i wyszedł.
Zaledwie drzwi się zamknęły, wyczerpany wrażeniami de Villefort padł w omdleniu na ziemię.
Długa upłynęła chwila zanim wrócił do przytomności.
— Boże, Boże Wielki!... Od jakich błachych rzeczy zależą los i życie człowieka! Gdyby prokurator królewski był obecny w Marsylji, on nie ja, ten list przeklęty byłby przeczytał, a wtedy byłbym zgubiony. Ach, ojcze, ojcze mój!... czyż zawsze będziesz groził memu szczęściu na tej ziemi? Czyż na wieczność jestem skazany, bym toczył walkę z twą przeszłością!?
Nagle jakby światło niespodzianie rozbłysło w jego głowie; radosny pół-uśmiech rozjaśnił twarz.
— Tak — wyszeptał do siebie — tak jest, tak będzie. Ten sam list, który mógł mnie zgubić — otworzyć mi może, otworzyć mi musi, otworzy — drogę do karjery!...
— Do dzieła! Villeforcie!
I podprokurator królewski, przed chwilą, jak niedołężny starzec słaby, podniósł się sprężyście, wyszedł z gabinetu, ubrał się i podążył szybko do domu swej narzeczonej.
ZAMEK IF.
Przechodząc przez przedpokój, komisarz policji skinął na żandarmów, którzy momentalnie otoczyli dookoła Dantesa. Otworzono przed nim ciężkie drzwi i cała grupa znalazła się w długim korytarzu, przejmującym dreszczem tych, którzy się na nim znajdą wbrew własnej woli.
Podobnie jak mieszkanie Villeforta łączyło się z gmachem sądowym, tak ten ostatni łączył się znów z więzieniem, smutnem godłem sprawiedliwości.
Po licznych zwrotach i zakrętach korytarza, ujrzał Dantes drzwi na rygiel zamknięte; komisarz policji po trzykroć uderzył w nie młotkiem żelaznym, co tak zabrzmiało Dantesowi, jakby uderzenia te spadały mu na serce; drzwi te otworzyły się i dwaj żandarmi popchnęli zlekka wahającego się więźnia. Przestąpił próg straszliwy i drzwi z łoskotem same zatrzasnęły się za nim. Wilgotne i ciężkie objęło go powietrze. Był w więzieniu.
Wprowadzono go następnie do pokoju względnie czystego, ale opatrzonego kratami i ciężkiemi ryglami. Widok tego zdecydowanego już więzienia nie pozbawił jeszcze Dantesa bynajmniej nadziei. Wierzył, iż królewski podprokurator go wybawi, że go wydobędzie z toni.
Minęły dobre cztery godziny, jak go do celi tej wprowadzono. Był to, jak o tem już wspominaliśmy, dzień pierwszego marca. Dzień szybko zbliżał się ku końcowi i wkrótce więzień nasz ujrzał się w mrokach nocy. Wówczas zmysł słuchu wzmógł się kosztem wzroku nagle gasnącego.
Na najmniejszy szmer, zzewnątrz dochodzący, w przekonaniu, że już przychodzą go uwolnić, powstawał nieodmiennie i pośpieszał do drzwi. Szmery te cichły wszelako i Dantes wracał na miejsce.
Nakoniec późnym wieczorem, gdy stracił wszelką już nadzieję, rozległ się ponownie szmer, który tym razem zdawał się istotnie ku jego zbliżać drzwiom. I w rzeczy samej, ktoś stąpał przed jego celą. Zakręcono kluczem w zamku, skrzypnęły nagle rygle i olbrzymia zapora otworzyła się wreszcie, a oślepiające światło dwóch pochodni wdarło się nagle wgłąb celi. Przy świetle tem Dantes dojrzeć zdołał błyski świateł na bagnetach, szablach i kaszkietach czterech żandarmów. Dantes wtedy postąpił parę kroków naprzód i stanął jak wryty, wpatrując się w tę przemoc siły zbrojnej.
— Po mnie przyszliście? — zapytał.
— Tak jest, — odpowiedział jeden z żandarmów.
— Od pana prokuratora królewskiego?
— A któż inny może nam rozkazywać?
— A więc dobrze, idę z wami.
Przekonanie, że przyszli z rozkazu de Villeforta napełniało go spokojem i odwagą. Postąpił naprzód swobodnym krokiem i stanął spokojnie pośrodku swej straży. Gdy zeszli na dół, oczekiwał ich przy wyjściu woźnica na koźle obok niego urzędnik policyjny.
— Czy to dla mnie ten powóz — zapytał Dantes.
— Siadaj — rozkazał żandarm nie odpowiadając na pytanie.
Dantes otwierał już usta, by zaoponować, ale drzwiczki powozu otworzono, a jego samego szybko i nagle wepchnięto do wnętrza.
Ani chciał, ani był w stanie się opierać. W jednem mgnieniu oka znalazł się pomiędzy dwoma żandarmami, dwaj zaś pozostali usiedli na przodzie powozu i ciężka landara ruszyła w drogę.
Dantes spojrzał przez otwory zakratowane i poznał że dotychczasowe jego więzienie zmieniło się o tyle, iż teraźniejsze toczyło się, huczało i unosiło go w niewiadomą dal. Z poza krat gęsto krzyżowanych, tak że ręki nie podobna było przez nie przecisnąć, poznał, że przejeżdżali przez ulicę Caisserie, następnie Saint Lourant, Tamaris wreszcie.
Po przez kraty powozu zabłysło światło odwachu. Powóz zatrzymał się, urzędnik policyjny wysiadł i postąpił ku odwachowi; dwunastu żołnierzy wyszło natychmiast i uszykowało się w szpaler.
Przy świetle latarń ujrzał Dantes połysk bagnetów. Czyżby to było na moją cześć? — zapytał sam siebie...
Urzędnik policyjny, otwierając drzwiczki, aczkolwiek nie wymówił słowa, odpowiedział mu dobitnie na to nieme zapytanie. Wskazał mu mianowicie ścieżkę, która się utworzyła pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, którzy siedzieli na przedniem siedzeniu, następnie rozkazano wysiąść więźniowi, nakoniec wyszli żandarmi pozostali. I cała piątka, zaimprowizowanym szpalerem z bagnetów przeszła na brzeg morza, ku oczekującej na nich łodzi.
Żołnierze przypatrywali się przechodzącemu Dantesowi, z wyrazem głupkowatej ciekawości. Gdy wsiadł do łodzi, znów otoczony został żandarmami. Nagle wstrząśnięcie odepchnęło łódź od brzegu i czterech przewoźników zaczęło robić wiosłami. Na dany znak, łańcuch, port zamykający, opadł i Dantes ujrzał się na pełnem morzu.
A wtedy, mimo grozy otoczenia, serce jego ogarnęło uczucie nieogarniętej radości czy nadziei. Powietrze — to już wolność: morze — to nieskończoność. Odetchnął pełną piersią świeżem tchnieniem od fal idącem i powiewem wiatru, który na skrzydłach niesie wonie morza.
Odetchnął, lecz natychmiast i westchnął głęboko, przepływał bowiem w pobliżu miejsc, gdzie rankiem, a więc tak niedawno!... — był szczęśliwy.
Łódź płynęła... Minęła już Tete de More, a następnie i przystań Fero.
— Gdzież wy mnie wieziecie? — zapytał Dantes.
— Dowiesz się niezadługo.
— Ale przecież...
— Mówić nam nie wolno.
Dantes był również prawie że żołnierzem. Zrozumiał odrazu, że pytać w tych warunkach jest rzeczą zdrożną.
Za to najdziwaczniejsze myśli zaczęły mu krążyć po głowie. Zauważywszy, iż tak małą łódką nie można było odbyć dłuższej podróży, a także, iż nie było widać w pobliżu żadnego większego statku na kotwicy, ku któremuby zmierzali, myślał, że go wywożą na jakiś oddalony punkt brzegu, by tam go puścić wolno. Nie był związany, nie okazywano chęci nawet okucia go w kajdany, co wszystko razem zdawało się budzić dobre nadzieje. Wreszcie podprokurator, człowiek, jak się okazało, najzacniejszy, zapewnił go przecież, że byleby nie wymówił fatalnego nazwiska „Noirtier“, to może być spokojny; ten sam podprokurator zniszczył przecież, w jego oczach, ów list przeklęty, będący jedynym dowodem jego winy.
A łódź minęła tymczasem wyspę Rotanneau, na której ustawiona była latarnia morska, i zbliżać się zaczęła do wzgórza Katalonów. Tu wzrok więźnia z niezwykłą siłą przebijać zaczął ciemności. Tam gdzieś w tej stronie znajduje się przecież jego ukochana Mercedes. Wytężył wzrok i jakby w nagrodę tych wysiłków przed oczyma jego majaczyć zaczęła na brzegu sylwetka kobiecej postaci. Może przeczucie powiedziało Mercedes, że ja przepływać będę tak blisko niej — i wybiegła, by mnie zobaczyć? — pomyślał Dantes.
Na wzgórzu katalończyków jedno tylko gorzało światełko. Po bliższem wpatrzeniu się i porównaniu położenia, poznał, że płomień ten pali się w pokoiku jego narzeczonej.
Gdyby zawołał głośno, z pełnej piersi, wołanie to doszłoby do jej uszu zapewne. Coby pomyśleli żandarmi? Nie otworzył przeto ust, choć mu się rwała dusza.
A łódź płynęła... lecz więzień jej nie myślał już o swej drodze. Myślał o Mercedes. Jakaś lokalna przyczyna przysłoniła mu światło z jej okna bijące. Odwrócił się i spostrzegł, że coraz głębiej się wrzynają w bezmiar wód.
Rozwinięto żagle i łódź szła pędem wiatru jedynie. Mimo wstrętu, jaki miał do wypytywań żandarmów, zbliżył się do jednego z nich i biorąc go za rękę, rzekł:
— Przyjacielu, zaklinam cię, ulituj się nademną i daj mi odpowiedź. Jestem marynarzem i dobrym jestem francuzem, bez względu na to, że mnie o zdradę oskarżają: powiedz, dokąd mnie wieziecie.
Żandarm spojrzał, pomyślał, wreszcie doszedł najwidoczniej do przekonania, że niema żadnej dobrej racji ukrywania przed więźniem celu podróży, o którym i bez tego dowie się on niezadługo; rzekł przeto:
— Jesteś marsylczykiem i marynarzem, a pytasz mnie dokąd zmierzamy?
— Tak, bo na honor, nie mogę się zorjentować.
— Albo masz oczy bielmem przysłonięte, albo też nigdy nie wychodziłeś z portu marsylskiego.
— A jednak nie wiem.
— Obejrzyj się więc uważnie dookoła, to może nakoniec czegoś się domyślisz.
Dantes powstał, rzucił okiem w stronę, w którą statek płynął i ujrzał o paręset metrów przed sobą wyniosłą, stromą i posępną skałę, na szczycie której majaczyły kontury cytadeli zamku „If“. Było to więzienie najstraszliwsze ze strasznych, dookoła którego czaiła się groza.
— Boże mój, Boże! — zawołał — to zamek If! I po cóż my tam płyniemy?
Żandarm tylko znacząco się uśmiechnął.
— Przecież niepodobna, aby tam mnie uwięzić miano. Zamek If jest przecież więzieniem stanu, przeznaczonym wyłącznie dla więźniów politycznych, wyjątkowo niebezpiecznych. A ja przecież nie popełniłem najmniejszego choćby przestępstwa. Czy w tym zamku są jacyś sędziowie.?
— O ile wiem, sędziów tam nie było nigdy. Jest tylko dowódca twierdzy, są dozorcy więzienni, jest wreszcie garnizon. No i jest mur wysoki, na wysokiej skale i morze dookoła.
— I mnie tam uwięzić mają pomimo obietnicy pana de Villeforta?
— Nie wiem, co ci tam pan de Villefort obiecywał, wiem to jedynie, że płyniemy do zamku If! Ale co to jest!... Co robisz!... Hola!
Zaś Dantes, jednem poruszeniem jak błyskawica nagłem, które przewidziało jednak wprawne oko żandarma, chciał się rzucić do morza.
— Aha! — zawołał żandarm, gniotąc mu kolanami piersi — aha, to takie jest marsylskie słowo honoru? No, teraz bratku, porusz się tylko, a kulę w łeb ci wpakuję niezawodnie.
I wymierzył karabin w Dantesa.
W pierwszej chwili przychodziło na myśl nieszczęśliwemu uczynić właśnie to zakazane poruszenie i zakończyć w ten sposób to niespodziewane nieszczęście. Przypomniał sobie jednakże obietnicę de Villeforta i odzyskał odrazu równowagę umysłu, rozbudziła się ponownie nadzieja... Przytem śmierć na dnie łodzi, z ręki żandarma — wydała mu się ohydną. Legł więc na dnie łodzi nieruchomo, gryząc palce z wściekłości. W tejże samej prawie chwili, gwałtowne uderzenie wstrząsnęło łódką i jeden z wioślarzy wyskoczył na skałę, do której przybili. Dantes z tego wywnioskował, że przybyli już do celu podróży. Straż zmusiła go do powstania i do wyjścia z łodzi.
Dantes poddał się już przeznaczeniu i nie stawił bezużytecznego oporu. Chwiał się tylko jak pijany na nogach i wodził obłąkanym wzrokiem dookoła. Widział, iż przechodził pod jakąś bramą i że ta brama zamknęła się za nim, ale było to dla niego najzupełniej obojętne. Odczuł jedynie, że nie widzi już morza i że został ściśnięty murami, że go one przytłaczają, że jest mur, przed nim i za nim; i że mur podobny jest i nad nim również; i że nad tym, wyżej, jest znów mur.
Zamarł w odrętwieniu. Po chwili spostrzegł, że został wprowadzony na obszerny dziedziniec, opasany murami.
Żandarmi pewni już, że im tutaj więzień nie ucieknie, puścili go wolno. Czekali na rozkazy.
— Gdzie więzień? — zapytał głos jakiś.
— Tu — odpowiedzieli chórem żandarmi.
— Niech idzie za mną, poprowadzę go do jego celi.
— Idzie! — krzyknęli żandarmi.
Dantes poszedł w mrok za swym przewodnikiem. Weszli do jakiejś podziemnej jamy o wilgotnych ścianach, po których spływały jakby łzy. W celi Dantesa palił się nikły kaganek.
— Oto twój apartament na tę noc — powiedział dozorca — komendant już się położył, jutro zatem dopiero, gdy się obudzi i przejrzy rozkazy, może ci wyznaczy inne pomieszczenie. Tymczasem masz tu chleb i wodę w tym oto dzbanku, słomę w kącie, słowem masz wszystko, czego więzień pragnąć może. Dobranoc!
I zanim Dantes obejrzał się, by zobaczyć, gdzie jest ów chleb, woda i słoma, — dozorca wziął lampkę, zamknął drzwi i pozostawił więźnia w głębokich ciemnościach.
I tak minęła noc. Noc bezsenna. Z pierwszemi promieniami dnia dozorca znów wszedł do ciemnicy i zakomunikował więźniowi, że z rozkazu komendanta więzień pozostawać ma w tej samej celi, którą zajmuje. Dantes od chwili zamknięcia drzwi przez dozorcę poprzedniego dnia wieczorem, siedział nieruchomo na jednem i tem samem miejscu, jakby go doń przykuła jakaś żelazna ręka. Oko jego stało się zamglone, a skóra na ciele jakby obwisła. Wejście dozorcy nie rozbudziło go z tego omdlenia.
Widząc to, dozorca podszedł do więźnia, ale Dantes go nie widział, nie słyszał... Uderzył go wtedy po ramieniu, Dantes drgnął silnie i jeszcze niżej opuścił głowę.
— Co to, nie spałeś wcale? — zapytał dozorca.
— Nie wiem.
Dozorca spojrzał nań zdziwiony.
— No, a jeść ci się nie chce?
— Nie wiem, lecz chciałbym zobaczyć się z komendantem.
Dozorca wzruszył ramionami i wyszedł z celi, zamykając drzwi starannie.
Dantes leniwie powiódł za nim oczami i wyciągnął ręce ku zamykającym się drzwiom. Wybuchnął gwałtownem łkaniem. Łzy spływały mu dwoma strumieniami, zwiesił głowę i modlić się zaczął gorąco, myślą przebiegał całe swe życie, badał się, robił rachunek sumienia, by sobie uświadomić, za jaki grzech, występek, spotkała go ta okropna kara? I na takich rozmyślaniach minął mu dzień; nie tknął chleba, zwilżając jedynie wodą spalone gorączką usta.
W tej niedoli i męce dręczyła go nieodparcie przytem jedna myśl. Że się tak spokojnie, jak owca na rzeź idąca, prowadzić pozwolił. Że nie skoczył do morza, jak to dziesięć razy mógł uczynić... Mógł, mógł... A gdyby raz już znalazł się w wodzie — dałby sobie radę. On, pływak i nurek zawołany, pierwszy w całej Marsylji! Uszedłby napewno z rąk straży, dotarł do brzegu, przeczekał czas poszukiwań w jakiejś pieczarze nieznanej, potem wsiadłby na pierwszy lepszy statek korsarski i uciekł na nim do Włoch, lub Hiszpanji; stamtąd napisałby do ojca, do Mercedes i mogliby żyć szczęśliwie... Mogli, mogli!... Taki marynarz, jak on, wszędzieby był dobrze widziany. Pracę znalazłby łatwo! Mówił przecież po włosku jak toskańczyk, po hiszpańsku — jak dziecko starej Kastylji. Byłby żył w zupełnem szczęściu, tęskniąc tylko trochę za ojczyzną. A teraz co? Jest więźniem, na zamku If, najokropniejszem z więzień, do którego gdy kto wejdzie, — wszelką winien stracić nadzieję. I jest bez żadnej wieści o ojcu i o Mercedes i nie będzie wiedział o nich już nic nigdy! Źle, źle zrobił, że zaufał słowom pana de Villeforta! To go zgubiło ostatecznie.
I czuł że go ogarnia szaleństwo!
Rzucił się na słomę i tarzać się zaczął z wściekłością.
Wszedł znów dozorca, co mu dało świadomość, że minął dzień.
— No i jakże — zapytał wesoło — uspokoiłeś się już?
Dantes nie odpowiedział ani słowa.
— No, no!... — rzekł tknięty nagle litością dozorca — nie upadaj na duchu... Cóż u Boga... Może żądasz czego? Powiedz.
— Chcę widzieć komendanta.
— To jest pragnienie bezsensowne.
— Dlaczego?
— Bo na to nie pozwalają przepisy więzienne.
— A cóż wolno żądać więźniowi?
— Wolno mu żądać lepszego pożywienia, o ile ma pieniądze, przechadzki, książek nawet.
— Książek nie potrzebuję, przechadzać się — nie mam sił, pożywienia?... ależ ja nie jem zupełnie! Chcę jednej rzeczy, chcę się widzieć z komendantem.
— Jeżeli mnie nudzić będziesz tem jednem niedorzecznem żądaniem, to jutro zupełnie do ciebie nie przyjdę i wody nawet mieć wtedy nie będziesz.
— Mniejsza o to — odpowiedział wtedy Dantes — umrę wtedy z pragnienia.
Ton, jakim wyrzekł Dantes te słowa, dowodził, iż więzień umarłby bardzo chętnie. A to nie leżało w intencjach dozorcy. Każdy więzień bowiem przynosił dozorcy dziesięć sous dziennie. Dochodu takiego nie można się było pozbawiać samochcąc!
Argument był aż nadto przekonywujący.
— Słuchajno — powiedział przeto dozorca — to, czego żądasz, jest do zaspokojenia niemożliwe; nie domagaj się więc tego ode mnie. Nie było dotąd wypadku, by na żądanie więźnia komendant przychodził go odwiedzać; bądź więc rozsądnym. Pozwolę ci wyjść na przechadzkę, a może kiedyś uśmiechnie ci się los i spotkasz komendanta, to wtedy przedstawisz mu swą prośbę, jeżeli tylko będzie chciał cię wysłuchać. Jeżeliby się tak stało, byłoby to wielkie szczęście twoje...
— Jak długo przyszłoby mi czekać?
— Djabli wiedzą!... Może miesiąc, trzy miesiące... rok może cały... a może zdarzyć się to choćby i jutro.
— Tak nie chcę. Ja widzieć się z nim muszę natychmiast.
— Ależ mój drogi, nie pozwalaj sobie opanowywać się jednej myśli, bo możesz zwarjować.
— Tak sądzisz?
— Ależ tak. To są zwykłe początki obłędu. Mamy tu dosadny przykład tego. Mamy tu mianowicie księdza, który bezustannie ofiarowywał komendantowi miljon dukatów za uwolnienie. Był więziony w tej właśnie celi.
— I dawno stąd wyszedł?
— Dwa lata temu.
— Zwolniono go?
— Nie, — wpakowano do ciemnicy.
— Słuchaj — zawołał na to Dantes — ja nie jestem księdzem, nie jestem także szalonym, aczkolwiek możliwe, że oszaleję w przyszłości. Zrobię ci więc w pełni świadomości propozycję.
— Jaką, na ten przykład?
— Ja nie dam ci miljona dukatów, bo ich nie mam, ale dam ci sto liwrów, jeżeli pójdziesz do Marsylji, a stamtąd do osady Katalonów i oddasz list jednej tamtejszej mieszkance, imieniem Mercedes. Nie będzie to list nawet, dwa wiersze tylko.
— Gdybym odniósł te dwa wiersze, a stało się to wiadome potem — straciłbym miejsce z pensją tysiąca liwrów rocznie, nie licząc gratyfikacji, dochodów i utrzymania. Jak tedy myślisz, czy nie byłbym wielkim głupcem, gdybym tysiąc przeciwko setce chciał stawiać?
— Masz słuszność, piastuj więc w spokoju twe zaszczytne i tak intratne stanowisko, jeżeli jednak nie chcesz donieść komendantowi, że więzień świeżo przybyły chciałby go zobaczyć, jeżeli nie chcesz odnieść dwóch niewinnych wierszy do mej narzeczonej, a przynajmniej uwiadomić ją, że ja tu się znajduję, to wiedz, że któregoś dnia, gdy tu wchodzić będziesz, schowam się za te oto drzwi i z tyłu tym oto stołkiem roztrzaskam ci głowę.
— Co, groźby?... — odkrzyknął dozorca, wtył się cofając — chyba ci się już pomieszało w głowie! Ten ksiądz zupełnie jak ty rozpoczynał! Więc zapewne niezadługo i ty zwarjujesz i trzeba cię będzie wtrącić do ciemnicy. A mamy tutaj lochy porządne!
Dantes porwał za stołek i wywinął nim w powietrzu.
— Dobrze, dobrze! — zakrzyknął dozorca — gdy tak tego pragniesz, to już powiadomię o wszystkiem komendanta.
I dozorca, cofając się tyłem, wyszedł z celi, lecz bardzo szybko powrócił, w towarzystwie czterech żołnierzy i kaprala.
— Z rozkazu komendanta — rzekł — zejdziesz więźniu o jedno piętro niżej.
— To jest do lochu — dorzucił kapral.
— Do lochu! Warjaci winni siedzieć z warjatami!
Na tę wieść straszliwą Dantes wpadł w stan jakiegoś odrętwienia i dał się żołnierzom bez oporu wyprowadzić.
Przeszli korytarz, następnie schodami zeszli wdół, potem jeszcze kilkadziesiąt kroków przeszli korytarzem i przed Dantesem otworzyły się drzwi ciemnicy, do której został wepchnięty i drzwi zatrzasnęły się za nim.
Wtedy Dantes z wyciągniętemi rękami szedł prosto przed siebie, dopóki na mur nie nastąpił, wtedy usiadł i bez ruchu tak pozostał. Jego oko, nawykłe już do ciemności, odzyskiwało zwolna zdolność rozpoznawania przedmiotów. Zazgrzytał zębami i pięściami zaczął się bić w głowę.
Dozorca miał słuszność, nie wiele brakowało, aby dostał pomięszania zmysłów.
WIECZÓR ZARĘCZYNOWY.
A raczej dalszy jego ciąg.
De Villefort, jak to zaznaczyliśmy już, po wydaniu rozkazu uwięzienia Dantesa, udał się do domu swej narzeczonej, gdzie zastał jeszcze biesiadujących, których, odchodząc, przy stole również pozostawił. Ta zmiana nastąpiła jedynie, że przeszli oni do innych salonów, w których podano kawę.
Renee i całe towarzystwo oczekiwało go z wielką niecierpliwością, powitany więc został ogólnym okrzykiem radości.
— No i cóż, ty, pod siłą piorunujących słów którego padają głowy, cóż ty, podporo kraju, ty, Brutusie rojalistów? — Co nam przynosisz?
— Czy nie jesteśmy czasem zagrożeni znowu jakim teroryzmem?
— Czy potwór korsykański nie wydostał się wypadkiem z sieci?
— Racz mi wybaczyć, pani markizo — przemówił de Villefort, nie odpowiadając na wszystkie te pytania — że zmuszony byłem opuścić towarzystwo. Sprawa była jednak dosyć poważna. I dzięki niej, jeszcze muszę cię prosić, panie markizie o łaskawe udzielenie mi na osobności paru słów rozmowy.
— Oho! widzę, że to istotnie coś ważnego — odezwała się markiza, spoglądając na zachmurzone czoło Villeforta.
— Rzecz jest do tego stopnia poważna, że zmuszony jestem prosić państwa, abyście mi dali wolność na parę dni.
— Muszę — dodał do Renee się zwracając.
— Jakto! opuszczasz nas pan? — zawołała Renee, nie mogąc ukryć wzruszenia, na tę wieść niespodzianą i przykrą.
— Niestety, muszę!
— I gdzież się udajesz? — zapytała markiza.
— Jest to tajemnica stanu, której nawet pani wyjawić nie mogę. Jeżeliby jednak kto z państwa miał jakie polecenie do Paryża, to proszę o nie, jeden z moich przyjaciół tej nocy jeszcze tam wyjeżdża i chętnie załatwi co potrzeba.
Goście spojrzeli po sobie.
— Chciałeś mówić ze mną, Villeforcie? — zapytał markiz.
— Tak jest i proszę o przejście do gabinetu pańskiego.
Markiz wziął wtedy de Villeforta pod rękę i wyszedł z nim razem.
— Cóż tam takiego? — zapytał markiz, gdy zasiedli już wygodnie przy ozdobnem biurku — słucham.
— Sprawy nader ważne powołują mnie do Paryża. Lecz pozwolę sobie zapytać przedtem, czy pan ma jakie papiery krajowe?
— Ależ cały mój majątek mam ulokowany w papierach państwowych.
— A zatem niech je pan sprzeda natychmiast, gdyż inaczej straci pan wszystko. Niech pan siada i pisze bezzwłocznie polecenie do swego ajenta giełdowego, z tem, by sprzedawał za każdą cenę. A teraz, prosiłbym o list do króla.
— Do króla?
— Tak jest.
— Ależ ja bym się nigdy nie ośmielił na pozwolenie sobie pisania wprost do Jego Królewskiej Mości.
— Nie wymagam tego od pana. Proszę jedynie, byś napisał do pana Servieux, by ten wyrobił mi audjencję natychmiastową u króla.
— Czy nie dosyć na to adjutanta prywatnego Jego Królewskiej Mości, który ma zawsze wstęp Tuillieries i za pośrednictwem którego, czy w dzień czy w nocy, mógłbyś być postawiony przed obliczem Najjaśniejszego Pana?
— Tak, ale jabym pragnął dla siebie samego zachować zasługę dostarczenia wiadomości, z jaką przybędę. Może zechce pan to zrozumieć, panie markizie? Pan adjutant zepchnie mnie na drugi plan i dla siebie zabierze korzyści, jakie ja mieć mogę z tej podróży. Powiem panu, panie markizie, że karjera moja będzie zapewniona, jeżeli tylko pierwszy przybędę z wieścią, z którą jadę. Wyświadczę tem bowiem taką przysługę królowi, że mi jej nigdy nie zapomni.
— W takim razie, mój drogi, zbieraj coprędzej papiery, a ja zawołam pana Servieux i poproszę go o napisanie listu, który ci otworzy wszystkie zamki.
— Doskonale, proszę tylko o pośpiech, gdyż za kwadrans muszę już wyjechać.
— Każesz zajechać przecie przed swoje mieszkanie?
— Raczy też pan markiz wytłumaczyć mnie przed panią markizą i przed panną de Saint-Meran. Wyjeżdżam pełen żalu, że uczynić to muszę w dniu tak dla mnie uroczystym.
— Poproszę je obie tu do gabinetu, to będziesz mógł się z niemi pożegnać.
— Dziękuję tysiąckrotnie.
Markiz zadzwonił i dał rozkaz lokajowi.
— Powiedz hrabiemu Servieux, że go proszę tutaj do siebie. A ty, panie de Villefort bądź zdrów tymczasem. Dowidzenia.
— A więc uciekam i wracam natychmiast.
Wybiegł pośpiesznie, lecz natychmiast się spostrzegł, że gdyby jego, prokuratora królewskiego, spostrzeżono na ulicy pędzącego tak szybko, — całe miasto mogłoby być zaalarmowane; przybrał więc zwykłą postawę, a chód urzędowo poważny, gdy w drzwiach spostrzegł cień — jakby widziadło białe, oczekujące nań niemo i bez ruchu.
Była to piękna córka katalońska; nie mogąc zdać sobie sprawy, co się z Edmundem stało, — wymknęła się o zmroku ze swej osady, aby się osobiście czegoś dowiedzieć o przyczynach aresztowania kochanka. Za zbliżeniem się do Villeforta, cień ten oderwał się od ściany i stanął na samem przejściu.
Dantes mówił prokuratorowi o swej narzeczonej, Mercedes zatem nie potrzebowała nawet wyjaśniać swego imienia, by być przez Villeforta poznana. Zdziwiła go tylko istotnie królewska postać i dostojność tej dziewczyny, to też gdy się zapytała, co się z jej Edmundem stało? — uczuł, że on jest w tej chwili obwinionym, ona zaś sędzią.
— Człowiek, o którego pytasz mnie pani, jest wielkim przestępcą, — odrzekł de Villefort, siląc się na największą powagę — nic zatem dla niego uczynić nie jestem w stanie.
Na słowa te — Mercedes odpowiedziała łkaniem, a gdy Villefort starał się przejść — ponownie zastąpiła mu drogę.
— Gdzie on jest? — to powiedz mi pan przynajmniej. Niech wiem, czy żyje, czy umarł już dla mnie?
— Jest to tajemnica stanu; zresztą — nie jest on już pod moją władzą.
Że zaś wzrok przenikliwy i błagalna postawa Mercedes wyprowadziła go z równowagi, odtrącił więc ją i poszedł, zatrzasnąwszy drzwi za sobą, jakby pragnął odgrodzić się od pozostałej za drzwiami boleści. Boleść wszelako tak łatwo nie odchodzi, przylega do człowieka, jak rana śmiertelna, o której Virgiljusz wspomina.
Villefort szedł do domu zupełnie na duchu złamany, a gdy przyszedł nareszcie do siebie, — zaledwie mógł ustać na nogach; westchnienia, do jęków podobne, rozsadzały mu piersi; cały drżący rzucił się na krzesło.
Pierwszy raz w tem sercu zrodziło się nasienie śmiertelnego cierpienia, jakby posiew śmierci. Człowiek, którego swej dumie poświęcił, człowiek niewinny, który ponieść miał karę za postępki jego ojca, stanął mu przed oczyma, z obliczem bladem i groźnem, jak widmo i jak sumienie. Rana, jaką Villefort otrzymał nie dawała się zabliźnić; krwawiła.
Gdyby w tej chwili łagodny głos Renee zabrzmiał w jego uchu, proszący go o przebaczenie; gdyby piękna Mercedes weszła, w chwili tej dusznej męki jego i rzekła: „w Imię Boga, który patrzy na nas — wróć mi narzeczonego“, niewątpliwie to czoło tak posępnie zmarszczone wygładziłoby się, a zlodowaciałe dłonie wyciągnęłyby się, by podpisać rozkaz uwolnienia Dantesa, bez względu na wszelkie, jakie by stąd wyniknąć mogły następstwa.
Żaden jednak głos nie przedarł panującej ciszy, zaś drzwi otworzyły się wtedy dopiero, gdy lokaj przyszedł z wieścią, że konie pocztowe już stanęły przed domem.
Villefort wstrząsnął się i powstał rzeźko, jak ten co wyszedł zwycięsko z walki wewnętrznej, pobiegł do swego sekretarza, zebrał do kieszeni wszystko złoto, jakie znalazło się w szufladzie, spojrzał błędnym wzrokiem po pokoju, potarł czoło, powiedział jakichś parę wyrazów bez związku, wreszcie, gdy mu służący włożył płaszcz na ramiona, — wyszedł, skoczył do powozu i rozkazał się wieźć na ulicę Grand Cours, do państwa de Saint-Meran.
Nieszczęsny Dantes nieodwołalnie już został skazany.
Zgodnie z obietnicą pana de Saint-Meran oczekiwały Villeforta, w gabinecie męża i ojca — markiza i Renee. Zadrżał, ujrzawszy narzeczoną, bo się znów lękać zaczął, że prosić zacznie za Dantesem. Ale obawy te były płonne. Renee pamiętała o tem jedynie, że jej narzeczony odjeżdża.
Kochała Villeforta, a on odjeżdżał, w tej samej nieomal chwili, gdy miał zostać jej mężem!
Renee przeto, gdyby nawet pamiętała o Dantesie — oskarżałaby raczej Dantesa, że to dzięki niemu narzeczony jej odjeżdża, aniżeliby miała się nad nim litować!
Inaczej było z Mercedes.
Biedna Katalonka spotkała Fernanda, gdy wracała z biura de Villeforta; spotkała go, bo Fernand nie opuszczał jej ani na moment, dążąc wszędzie w jej ślady. Mercedes powróciła do domu umierająca z rozpaczy. Rzuciła się na kolana przed świętym obrazem, a rozpaczliwe szlochy wstrząsać zaczęły jej piersią.
Tak przebyła noc całą, lampa zgasła w końcu, a ona nawet nie spostrzegła ciemności, nadszedł dzień, a ona nie widziała go również. Boleść rzucała na jej oczy zasłonę, po przez którą tylko Edmunda widziała, — straconego już dla niej na zawsze.
Taką miała noc Mercedes, po dniu swych zaręczyn.
Co do pana Morrela, to ten nie ustawał w zabiegach nie uważał jeszcze sprawy za przegraną.
Dowiedział się, że jego starania pozostały bez skutku, a nawet, że Dantes został uwięziony. Robił więc teraz wszelkie zabiegi u swych przyjaciół, piastujących wyższe urzędnicze godności. Był u każdej ważniejszej figury w Marsylji, był u każdego, co jakiekolwiek mógł mieć wpływy... Lecz już się rozeszła pogłoska, że jego protegowanego aresztowano za współudział w bonapartystowskim spisku... z tej przyczyny zabiegi pana Morrela były wszędzie przyjmowane ozięble i lękliwie. Nawet najzuchwalsi uważali za marzenie niepodobne do urzeczywistnienia, aby Napoleon mógł kiedykolwiek powrócić do władzy.
Caderousse zdawał się być również bardzo udręczonym. Nie robił on żadnych zabiegów, jak Mercedes i pan Morrel, lecz niemniej o Dantesie pamiętał i jego losem trapił się. Byłby bardzo szczęśliwy, gdyby tak mógł naprawić zło wyrządzone, nie leżało to jednak w jego mocy, więc zamknął się w swoim pokoiku z dwoma butelkami wina. Dwie butelki okazały się ilością zbyt nikłą, ażeby zagłuszyć mogły wyrzuty sumienia.
Jeden tylko Danglars nie doznawał udręczeń i był najzupełniej spokojny. Owszem — był wesoły, ponieważ się zemścił, a następnie, że zajął miejsce usuniętego.
Danglars należał do rzędu ludzi rachunkowych, którzy się rodzą z notesem i ołówkiem, zamiast serca.
Danglars przeto, po dniu dobrze, bo korzystnie dla siebie, spędzonym, położył się do łóżka najspokojniej i zasnął, jak człowiek, mający czyste sumienie.
Villefort nie spał, siedząc w pocztowej karecie — jechał po karjerę do Paryża.
Ojciec Dantesa umierał z boleści.
Z Edmundem już wiemy, jak się tej nocy działo.
GABINET W TUILLERIES.
Zostawmy Villeforta na drodze do Paryża, którą przebywa w tempie jak najszybszem, sypiąc obficie złotem, a lepiej wejdźmy do małego gabinetu pałacu Tuilleries.
W gabinecie tym siedział właśnie Ludwik XVIII-ty i słuchał dosyć niedbale opowiadań pięćdziesięcioletniego mężczyzny o siwych włosach, postawie szlachetnej i surowej twarzy.
— Twierdzisz pan przeto?... — odezwał się król.
— Że jestem bardzo niespokojny, Najjaśniejszy Panie!
— Więc istotnie widziałeś we śnie siedem krów tłustych i siedem chudych?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, bo to zapowiadałoby przecież siedem lat żyznych i siedem głodnych.
— Jakaż więc inna oczekuje nas plaga, panie Blacas?
— Ja, Najjaśniejszy Panie myślę — i mam poważne dane, by myśleć tak właśnie, że burza nam grozi od strony południa...
— No, to mój kochany hrabio — odpowiedział Ludwik XVIII-ty — widzę, że jesteś bardzo źle poinformowany, bo ja wiem najdokładniej, że tam najpiękniejsza właśnie panuje pogoda.
Aczkolwiek Ludwik XVIII-ty był człowiekiem dużej wiedzy, lubił wszelako bardzo żarciki.
— Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział Blacas — czy nie byłoby dobrze, aby Wasza Królewska Mość posłać zechciała na wszelki wypadek do Langwedocji, Prowancji i Delfinatu[2] ludzi pewnych, którzyby mieli rozkaz zbadania nastroju ludności tych trzech prowincyj? Bardzo jest możliwe, iż duch tych departamentów jest jak najgorszy.
— A któż, czy co — nam grozi?
— Bonaparte, a przynajmniej jego stronnicy.
— Mój kochany Blacas, ty mnie zniechęcisz zupełnie do życia, swemi wiecznemi straszakami.
— Najjaśniejszy Panie, byłbym wielce szczęśliwym, gdybym miał pogodę umysłu Waszej Królewskiej Mości. Winienem cię uprzedzić, królu, że to co mówię, to nie są czcze pogłoski, żadnymi nie poparte dowodami. Człowiek myślący, zasługujący na bezwzględne zaufanie, człowiek, któremu powierzyłem czuwanie nad południową częścią kraju, przybył osobiście tutaj po to tylko, aby mi powiedzieć: „wielkie niebezpieczeństwo grozi królowi“.
— Aż tak dalece?...
— Czy Wasza Królewska Mość zakazuje mi poruszać tę materję?...
— Bynajmniej, drogi hrabio. Ale sięgnij no tam ręką na lewo; powinienby być tam raport ministra policji z datą dnia wczorajszego. Ale oto i sam pan Minister Policji! — zawołał Ludwik XVIII-ty, widząc wchodzącego. — No, baronie, chodź i opowiedz hrabiemu wszystko, co tylko ci jest wiadome o panu Bonaparte. Nie owijaj prawdy w bawełnę, jakkolwiek przykrąby była i do strawienia ciężką. Przekonajmy się, czy Elba jest istotnie wulkanem, z którego ujrzeć nam przyjdzie wybuchającą wojnę ognistą?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział minister — czy Wasza Królewska Mość raczyła przejrzeć raport wczorajszy?
— Naturalnie, ale powtórz go hrabiemu, bo samego dokumentu nie może znaleźć, niestety; wymień mu szczegółowo, co porabia teraz uzurpator na wygnaniu.
— Panie hrabio — zabrał głos baron — wszyscy wierni poddani Jego Królewskiej Mości cieszyć się powinni z nowin ostatnich, jakie nas z Elby doszły.
Minister spojrzał na Ludwika XVIII, który zajęty jakiemiś notatkami nie spojrzał nawet w jego stronę.
— Bonaparte — ciągnął dalej baron — nudzi się śmiertelnie: całe dnie przepędza na doglądaniu górników, pracujących w Porto-Longone[3]. Co więcej, jesteśmy prawie pewni, że uzurpator dostanie w krótkim czasie pomięszania zmysłów.
— Pomięszania zmysłów?
— Tak jest. I to w formie bardzo groźnej. Czasem płacze rzewnemi łzami, to znów wybucha śmiechom i śmieje się długo na całe gardło. Czasem znów długie bardzo godziny spędza nad brzegiem morza, rzucając kamyki do wody, a gdy kamyk odbije się pięć lub sześć razy, — śmieje się i cieszy jakby znów wygrał bitwę pod Austerlitz, lub Marengo. Czyż nie są to przejawy rozstroju umysłowego?
— Albo też mądrości, panie baronie — wtrącił, śmiejąc się Ludwik XVIII. — Przecież ćwicząc się w rzucaniu kamyków, krztałcili się wielcy wodzowie w starożytności. Przeczytaj Plutarcha. Życie Scypiona Afrykańskiego.
— A ty, hrabio, co o tem myślisz? — zwrócił się król do Blacasa.
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, że albo ja się mylę, albo też się myli pan minister policji. Że jednak jest wprost niepodobieństwem, ażeby się mógł mylić pan minister policji, przeto oczywiście jestem w błędzie ja. Najlepiejby było, gdyby Wasza Królewska Mość zechciała wybadać osobę, o której wspominałem. Nawet ośmieliłbym się nalegać, ażeby Wasza Królewska Mość uczynić to zechciała.
— Najchętniej, hrabio. Zgodzę się na wszystko, co chcesz; muszę jednak i ja mieć jakąś broń w ręku.
— Czy nie masz, panie ministrze, świeżego raportu, bo ostatni miał datę 20 lutego, gdy dziś mamy 4 marca.
— Nie mam, Najjaśniejszy Panie. Oczekuję go jednak. Być może, iż już nadszedł i oczekuje mnie w mem biurze.
— Idź więc do Prefektury, a jeżeli coś mieć będziesz, to przynoś natychmiast.
— A ja, Najjaśniejszy Panie — rzekł Blacas — udam się do mojego posła. Zrobił dwieście mil drogi w trzy dni!
— Tyle trudów, tyle umęczenia i gorliwości! Czyż nie mamy wszelako telegrafów, które w trzy lub cztery godziny udzielają wiadomości, bez najmniejszego utrudzenia.
— Najjaśniejszy Panie, czy tak odpłacasz się człowiekowi, który z takim zapałem i poświęceniem pragnie ci udzielić ważnych wiadomości? Choćby przez wzgląd na pana de Servieux, który mi polecił przybysza, racz go przyjąć, Najjaśniejszy Panie, błagam cię o to.
— Pan de Servieux, szambelan mego brata?
— Tak jest. I poleca mi pana de Villeforta prosząc, abym mu wyjednał posłuchanie u Waszej Królewskiej Mości.
— Pan de Villefort!? Czemużeś mi odrazu nie wymienił tego nazwiska? — zawołał król, zdradzając zaniepokojenie.
— Najjaśniejszy Panie, mniemałem, że nazwisko to nie jest ci znane.
— Znam je bardzo dobrze, mój drogi Blacas. De Villefort to człowiek rozumny, energiczny i dumny. Cóż u Boga — czyż nie znasz nazwiska jego ojca?... Noirtier przecież!
— Noirtier, żyrondysta? Noirtier senator?
— Ten sam.
— I Wasza Królewska Mość przyjąłeś do służby syna takiego człowieka?
— Mówiłem ci, kochany hrabio, że Villefort jest bardzo dumny; otóż taki człowiek dla karjery poświęci rodzonego ojca choćby, o ile zajdzie taka potrzeba.
— Mam mu kazać wejść zatem?
— Natychmiast.
Hrabia, jakby był młodzieńcem dwudziestoletnim, wyszedł żywo z zapałem szczerego rojalisty i zeszedł po schodach do powozu, w którym wyczekiwał Villefort wezwania króla.
Gdy Blacas wprowadził de Villeforta na pokoje, miał zatarg z mistrzem ceremonji, zakurzone bowiem suknie Villeforta i ubiór uchybiający jaskrawo przepisom etykiety — mogły budzić wątpliwości, czy jest to możliwe, by człowiek tak odziany mógł stanąć przed obliczem króla? Lecz hrabia wszystkie te wątpliwości rozstrzygnął jednem słowem.
— Rozkaz króla — rzekł, — i mimo kilku jeszcze uwag mistrza ceremonji, de Villefort został wprowadzony.
Król siedział na tem samem miejscu, na którem hrabia go zostawił.
Drzwi się otworzyły i Villefort ukazał się na progu.
— Wejdź, proszę, Villeforcie — odezwał się król.
De Villefort się skłonił głęboko i postąpił parę kroków.
— Panie de Villefort — odezwał się Ludwik XVIII — hrabia Blacas zawiadomił mnie, że masz coś ważnego do powiedzenia?
— Hrabia ma słuszność, tak przynajmniej mniemam.
— A więc powiedz mi przedewszystkiem, czy zło, którem mnie straszą, jest istotnie i groźne i tak bliskie?
— Najjaśniejszy Panie, jest bliskie i jest wielkie zarazem. Mniemam jednakże, iż będzie mu można zaradzić jeszcze.
— A teraz opowiedz wszystko, co wiesz.
— Najjaśniejszy Panie, przedstawię wiernie rzecz całą, chciałbym jednakże prosić o pobłażanie, jeżeli zmieszanie, jakie mną owładnęło, niejasnemi uczyni me słowa.
— Przybyłem, Najjaśniejszy Panie, do Paryża, ażeby uwiadomić Waszą Królewską Mość o tem, co udało mi się odkryć na mem stanowisku, jakie zajmuję. Odkryłem spisek mianowicie, lecz nie spisek zwyczajny, bez rozmysłów i środków, stworzony, lecz potężne sprzysiężenie, które grozi istotnie tronowi Waszej Królewskiej Mości. Uzurpator, Najjaśniejszy Panie uzbroił trzy okręty. Nie przeczę, że jego plan jest szalony. W tej chwili niema go już zapewne na Elbie; gdzie przebywać może? — nie jest mi wiadome, przypuszczam jednak, iż będzie próbował wylądować w Neapolu, albo u brzegów Toskanji, a może nawet i w samej Francji. Wasza Królewska Mość nie jest poinformowana, o ile się zdaje, że uzurpator utrzymywał korespondencję ze swymi stronnikami we Włoszech i we Francji?
— Wiem o tem, mój panie, wiem — oświadczył król mocno zdziwiony — donoszono mi niedawno, że na przedmieściu Saint Jacques tworzyć się zaczęły kluby bonapartystów. Mów pan jednak dalej, skąd masz te wszystkie fakty?
— Z zeznań pewnego marynarza, urodzonego w Marsylji, którego, jako oddawna podejrzanego, miałem bezustannie na oku, nakoniec kazałem go aresztować i wtedy wydobyłem zeń zeznanie, że był potajemnie na Elbie, i że widział się z marszałkiem, przyczem otrzymał od tego ostatniego ustne zlecenie do jakiegoś bonapartysty w Paryżu, nazwiska którego nie chciał w żaden sposób wymienić. Treścią polecenia było, ażeby przygotować umysły do rychłego a niezawodnego powrotu uzurpatora.
— I cóż zrobiłeś z tym młodzieńcem?
— Zatrzymałem go w więzieniu.
— I mniemasz, iż jest to sprawa bezwzględnie poważna?
— Uważam ją za do tego stopnia ważną, że gdy wiadomość o niej doszła mnie w czasie uczty rodzinnej, w dzień moich zaręczyn, porzuciłem wszystko: narzeczoną, przyjaciół... by tylko złożyć u stóp Waszej Królewskiej mości me obawy.
— Przypominam sobie, że istniał projekt połączenia cię ślubem dozgonnym z panną de Saint Meran?
— Z córką najwierniejszego sługi Waszej Królewskiej Mości, dodać się ośmielę.
— Wiem o tem, ale wracajmy do spisku, panie de Villefort.
— Nie jest to, według mnie, spisek, Najjaśniejszy Panie, ale ogólne i potężne sprzysiężenie.
— Zamach w czasach dzisiejszych — rzekł z uśmiechem Ludwik XVIII — łatwo opanować, lecz wykonać o wiele trudniej, choćby tylko dlatego, że gdyśmy się umocnili dostatecznie dobrze na tronie, — zwracamy uwagę na wszystko. Od dziesięciu miesięcy ministrowie moi utrzymują zdwojone straże nad brzegami Środziemnego morza. Gdyby Bonaparte wylądował w Neapolu, armja całej Koalicji stanęłaby pod bronią, zanimby zdołał dojść do Piombino[4]; gdyby próbował szczęścia w Toskanji, znalazłby się odrazu na ziemi nieprzyjacielskiej, gdyby nakoniec chciał ukazać się we Francji, to pokonalibyśmy go z całą łatwością, mając poparcie całej ludności. Bądź więc spokojny, a zarazem licz na naszą wdzięczność królewską.
— Lecz oto i pan minister policji z powrotem — zawołał hrabia Blacas.
I rzeczywiście, w tejże chwili ukazał się na progu pan minister — dziwnie blady i drżący.
De Villefort chciał się oddalić i już otwierał drzwi, gdy ściśnięcie ręki pana Blacas wstrzymało jego kroki.
LUDOŻERCA KORSYKAŃSKI.
Na widok przerażonej twarzy ministra policji, Ludwik XVIII pchnął gwałtownie stół, przy którym siedział.
— Co ci jest, baronie — zawołał — zdajesz się być mocno przestraszony. Czy ten przestrach ma jakiś związek z tem co mi pan Blacas nie tak dawno mówił, a pan de Villefort przed chwilą potwierdził?
Pan de Blacas zbliżył się również do barona, ale pomieszanie dworaka nie pozwoliło utrzymać powagi mężowi stanu i politykowi; w tych warunkach korzystniej dlań było bezwątpienia dać się upokorzyć prefektowi policji, aniżeli dążyć do jego upokorzenia.
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał baron.
— Cóż tam takiego? Mówże — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie! Straszne nieszczęście!
— Rozkazuję ci mówić, mój panie!
— Uzurpator 26 opuścił Elbę, a 1 marca wylądował.
— Gdzie?... We Włoszech? — przerwał król niecierpliwie.
— We Francji! W małym porcie, w pobliżu Antibes, w zatoce Juan.
— Uzurpator stanął na ziemi francuskiej 1 marca, a dopiero dziś dowiaduję się o tem? Chyba to mylne informacje?
— O, nie, moje wiadomości są pewne.
Ludwik XVIII zrobił poruszenie, wyrażające i gniew i przestrach jednocześnie, jakby ten cios niespodziewany uderzył go w twarz, i w serce.
— We Francji?! Uzurpator we Francji? A więc do tego aż stopnia źle pilnowano tego człowieka? Albo, być może, w zmowie z nim działano!
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał hrabia Blacas — nie takiego ministra policji oskarżaćby można o zdradę! Wszyscy Najjaśniejszy Panie, byliśmy ślepi, temu ogólnemu zaślepieniu uległ również i baron. To wszystko.
— Jednakże... odezwał się de Villefort, lecz zamilkł natychmiast i dopiero po chwili zaczął ponownie: — przebacz mi Najjaśniejszy Panie, mą nadmierną być może gorliwość...
— Mów, mów śmiało — odpowiedział król łaskawie — tyś pierwszy powiadomił nas o nieszczęściu, ty więc pierwszy teraz wystąp ze swą radą.
— Najjaśniejszy Panie — zaczął wtedy de Villefort — na południu nienawidzą uzurpatora. Zdaje się być pewnem przeto, że jeżeli odważy się iść tamtejszymi departamentami, to łatwoby przyszło pobudzić przeciwko niemu Prowancję i Langwedocję.
— Zapewne, — odpowiedział minister — ale on idzie na Cap i Sisteron.
— A więc maszeruje wprost na Paryż!? — zawołał król.
Minister na zapytanie to nie dał odpowiedzi, co się równało potwierdzeniu.
— A czy Delfinat, zdaniem pana — zwrócił się król do Villeforta — możnaby podnieść równie łatwo przeciwko awanturnikowi?
— Nie chciałbym ci, Najjaśniejszy Panie dać tej przykrej odpowiedzi, usposobienie Delfinatu wszelako jest zupełnie inne, aniżeli Południa. Górale to najżarliwsi zwolennicy uzurpatora.
— Okazuje się — z nietajonym gniewem zaopinjował król — iż pan Bonaparte ma najdoskonalsze o wszystkiem informacje. Ileż ma pod sobą ludzi?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie! — wyszeptał minister policji, opuszczając w dół głowę.
— Jakto: — nie wiesz?! Nawet o tak zasadnicze nie postarałeś się informacje! A może jest to dla ciebie sprawą bez znaczenia? — dodał król ironicznie.
— Depesza, którą otrzymałem, informuje jedynie o kierunku drogi.
Król postąpił krok naprzód i skrzyżował ręce na piersiach, naśladując tem bezwiednie Napoleona, i rzekł głosem od gniewu drgającym:
— A więc siedem sprzymierzonych armij pokonało nakoniec tego człowieka. Cud Boży zwrócił mi, po 25 latach wygnania, tron przodków moich i dziś znów ta sama złowroga siła, którą zdawało się że już w zupełności zmiażdżyłem, ponownie we mnie mierzy!
— Fatalizm! Najjaśniejszy Panie — rzekł minister, starając się zwrócić myśl króla w innym kierunku.
— Upaść — mówił dalej Ludwik XVIII — i od jednego rzutu oka zmierzyć tę głęboką przepaść, w jaką znów stacza się monarchja! upaść — i o upadku swym dowiedzieć się za pośrednictwem depeszy! — to nazbyt okrutne, zaprawdę! Stokroć razy wolałbym zginąć jak brat mój, Ludwik XVI, na rusztowaniu, aniżeli zstępować po tych schodach, pośmiewiskiem z Tuilleries wygnany, śmiechem żegnany!
— Zlituj się! Najjaśniejszy Panie! — zaczął lękliwie minister.
— „Fizyczne niepodobieństwo“! — wspaniale określenie. Zaiste! Są więc jeszcze znakomite wyrażenia; dobre i to, gdy niema już teraz takich ministrów. „Fizyczne niepodobieństwo“ mieć dla ministra policji najprymitywniejsze informacje, dla ministra, który ma na swe rozkazy pułki ajentów i półtora miljona franków na tajne wydatki. Fizyczne niepodobieństwo wiedzieć, co się dzieje u brzegów Francji: Patrzajże pan, oto człowiek, który żadnej w swem ręku nie ma władzy, gdyż jest zwyczajnym sądownikiem, a który niemniej miał lepsze od pana wiadomości; człowiek, który gdyby miał w swej władzy ajentów i telegrafy — byłby ocalił mi koronę.
Wzrok ministra policji z ukosa padł na Villeforta.
— Nie stosuję mych wyrzutów do ciebie, mój kochany Blacas, bo chociaż sam nic nie odkryłeś, nic nie zdziałałeś, miałeś przynajmniej to dobre przeczucie, że obawiałeś się nadejścia tych wypadków, które, niestety, ciałem się stały.
Villefort zrozumiał docinki króla i ocenił natychmiast kryjące się w nich dla siebie niebezpieczeństwo. Minister policji okazał się niedołężnym i już przepadł, padając wszelako, w ostatnich drgawkach konania, mógł pochłonąć go z łatwością. Na to był dość jeszcze potężny. Dość mu było wziąć na indagację Dantesa. To też miast pogrążyć do reszty ministra, młody podprokurator przyszedł mu z pomocą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — nagłość zdarzeń powinnaby dowieść Mu, że sam Bóg jedynie mógł był wstrzymać tę szalejącą burzę. Wasza Królewska Mość przecenia przytem wartość moich czynów i co nazywa wyjątkową moją przenikliwością, to w istocie rzeczy było jedynie szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności. Cała moja zasługa, — że traf ten starałem się wykorzystać dla dobra Waszej Królewskiej Mości.
Minister policji wymownem spojrzeniem podziękował młodemu człowiekowi za obronę, przebiegły zaś Villefort wywnioskował natychmiast z wrażenia, jakie jego przemowa sprawiła, że jego zamiary zyskały sukces zupełny: wdzięczności króla nie stracił, a pozyskał sobie życzliwość potężnego ministra.
— Temat rozmowy jest już, myślę, zupełnie wyczerpany — rzekł król, — możecie więc odejść już, panowie, nie potrzebuję was więcej w tej chwili. To, co teraz zrobić trzeba, należy już do ministra wojny.
— Na szczęście — odezwał się p. Blacas — możemy śmiało liczyć na naszą armję. Wszystkie raporty mówią zgodnie o przywiązaniu armji tej do prawowitej władzy.
— Nie wspominaj mi pan nic o żadnych raportach, sam wiesz najlepiej jaką można do nich przywiązywać wagę. Ale, ale, panie baronie, jakie są twe raporty dotyczące wypadku na ulicy Saint-Jacques?
— O wypadku na ulicy Saint-Jacques? — zawołał de Villefort, nie mający dość sił, by skryć wrażenie. Urwał jednak natychmiast, lecz po chwili dodał:
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, mój niewłaściwy okrzyk. Widzę, że i zbytnia gorliwość może być grzechem.
— Panie de Villefort, pozwalam ci mówić i robić wszystko — odparł król — nabyłeś praw do tego.
— Najjaśniejszy Panie — rozpoczął minister policji — chciałem właśnie przedstawić Waszej Królewskiej Mości nowe szczegóły sprawy tej dotyczące. Sądziłem wszelako, że katastrofa, która się zdarzyła w zatoce Juan, odwróciła Jego uwagę od tej bądź co bądź drobnej sprawy.
— Przeciwnie, przeciwnie, mój panie. Ten wypadek bodaj że pozostaje w związku z wylądowaniem uzurpatora. Śmierć generała Epinay odkryje nam bodaj ogrom spisku wewnętrznego.
De Villefort gdy usłyszał nazwisko Epinay — zadrżał widocznie.
— Wszystko, w rzeczy samej — odparł minister policji — naprowadza na domysł, że śmierć generała nie była samobójstwem, lecz że było to morderstwo. Epinay zniknął po wyjściu z klubu bonapartystów. Rano tego samego dnia jakiś człowiek nieznany przyszedł do generała i naznaczył mu schadzkę przy ulicy Saint-Jacques. Pokojowiec nieboszczyka, który ubierał swego pana w chwili, gdy ten nieznajomy wszedł do gabinetu, słyszał wyraźnie, że mówiono o tej właśnie ulicy, nie pamięta tylko numeru.
Gdy minister policji dawał powyższe wyjaśnienia, dotyczące wypadku, de Villefort cały zmienił się w słuch, chwytał każde słowo, notował nawet tonacje głosu.
Nagle król odwrócił się i rzekł:
— Pan, panie de Villefort, jesteś może tego samego zdania, że generał Epinay, który był uważany za stronnika uzurpatora, a który w istocie rzeczy był mi oddany całą duszą, — padł prawdopodobnie z ręki jakiegoś łotra bonapartysty?
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział de Villefort — czy jednak nic więcej nie jest wiadome, Najjaśniejszy Panie?
— Policja już trafiła na ślad nieznajomego, który schadzkę wyznaczył. Jest to brunet o czarnych oczach lat około pięćdziesięciu. Brwi gęste i takież faworyty. Ubrany był w surdut granatowy, zapięty: w pętlicy miał wstążeczkę wielkiego krzyża legji honorowej. Wczoraj zauważono jakiegoś mężczyznę bardzo podobnego do tego rysopisu; wszedł on do domu przy ulicy Coq-Herom.
De Villefort wsparł się o poręcz krzesła, w miarę bowiem, jak minister policji ujawniał szczegóły, owego nieznajomego dotyczące, opuszczały go siły. Odetchnął swobodniej wtedy dopiero, gdy usłyszał, że nieznajomy narazie wymknął się z rąk policji.
— Proszę, usilnie proszę, panie ministrze — rzekł król — byś nie ustawał w tropieniu tego człowieka. Jest bowiem moją wolą, by morderca, bez względu na to czy jest bonapartystą, czy też nim nie jest, — był jak najsurowiej ukarany.
A de Villefort, słysząc to, wezwał na pomoc wszystką swą zimną krew, aby nie zdradzić się z trwogą, jaką wywołał w nim ten rozkaz królewski.
— Dziwna rzecz — rozpoczął znów Ludwik XVIII z pewnym przekąsem, — Policja sądzi, że już bardzo wiele zrobiła, jeżeli zaraportować zdoła: „popełnione zostało morderstwo“, zaś wszystko, — gdy czasami okaże się zdolna dodać: „a i na ślad mordercy już natrafiono“.
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie, że choć w tym wypadku będzie Wasza Królewska Mość ze mnie zadowolona.
— Zobaczymy! Nie zatrzymuję cię już dłużej, baronie. A i ty panie de Villefort jesteś zapewne znużony podróżą, idź zatem i ty, by odpocząć. Stanąłeś zapewne u ojca?
De Villefort zmieszał się, lecz zdołał to ukryć szczęśliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, mam zamiar stanąć w hotelu Madryckim, przy ulicy du Tour, do tej chwili bowiem podróżna kareta jest jeszcze jedynem mojem w Paryżu schronieniem.
— Z ojcem jednak już się widziałeś?
— Najjaśniejszy Panie!... gdy tylko minąłem rogatki Paryża, pospieszyłem wprost do hrabiego Blacas.
— Jednak się z nim zobaczysz?
— Nie sadzę... Najjaśniejszy Panie.
— I dobrze zrobisz — rzekł Ludwik XVIII, aby dać do zrozumienia, że wszystkie te pytania nie bez celu były uczynione. — Zapomniałem, że jesteś trochę na zimno z p. Noirtier. To twoje rodzinne nazwisko jest jeszcze jednym więcej dowodem twego oddania się sprawie królewskiej. Będę o tem pamiętać.
— Dobroć Waszej Królewskiej Mości, dziś mi okazana, jest nagrodą, przechodząca wszelkie moje marzenia.
— Bądź pewny, że my o tobie nie zapomnimy nigdy; bądź tego pewien. — Rzekłszy to, król odpiął krzyż legji honorowej, który zwykł był nosić na piersi, przy krzyżu św. Ludwika i wręczył go Villefortowi, dodając: to tymczasem.
— Zapewne to pomyłka, Najjaśniejszy Panie — powiedział de Villefort, zmieszany — to krzyż oficerski.
— Bierz taki, jaki jest — odparł król, uśmiechając się — Nie mam czasu wołać, by mi inny przyniesiono. Pan, panie Blacas, zechciej dopilnować, ażeby patent dla pana de Villeforta co najrychlej przygotowano.
Oczy de Villeforta zaszły łzami dumy i radości.
— Co mam czynić, Najjaśniejszy Panie, by okazać Mu gotowość poświęcenia życia dla Niego?
— Odpocznij, następnie pomyśl o tem, że najlepiej możesz przysłużyć się mej sprawie właśnie w Marsylji.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział de Villefort z głębokim ukłonem — opuszczam Paryż za godzinę.
— Bywaj zatem zdrów. A gdybym zapomniał o tobie wypadkiem, nie wahaj się przypomnieć się mojej pamięci.
— A ty, panie baronie, zechciej dać rozkaz, by mi przywołali natychmiast ministra wojny.
— Ty zaś, Blacas, proszę, zostań przy mnie jeszcze.
— No, panie — odezwał się minister policji do Villeforta, gdy obaj razem opuszczali Tuilleries — wspaniale rozpocząłeś karjerę! Teraz stoi ona przed tobą otworem.
— Czy tylko na długo? — szepnął do siebie de Villefort, żegnając ukłonem ministra, którego karjera zdawała się właśnie być bardzo zachwiana i rzucił okiem w poszukiwaniu fiakra.
Gdy ten zajechał, Villefort wsiadł i oddał się marzeniom o oczekującej go świetnej przyszłości. W dziesięć minut potem był już w hotelu. Zamówił natychmiast konie, z tem, by za dwie godziny były gotowe i kazał podać śniadanie. Miał właśnie siadać do stołu, gdy dźwięk dzwonka zabrzmiał nagle przy drzwiach, a gdy lokaj otworzył drzwi, usłyszał nazwisko swoje przez przybyłego wymówione.
— Kto u licha może wiedzieć, że ja tu przebywam?
Lokaj przyszedł tymczasem i zawiadomił, że jakiś nieznajomy pragnie się z nim widzieć, lecz nie wyjawia swego nazwiska.
— Jak wygląda?
— Zdaje się mieć lat około pięćdziesięciu, silny brunet o czarnych oczach, ubrany w surdut granatowy, z krzyżem legji honorowej.
— To on — szepnął de Villefort, blednąc.
— Cóż u djabła! — rzekł mężczyzna, którego rysopis daliśmy powyżej, ukazując się we drzwiach — czy to zwyczaj marsylski by synowie ojców własnych przetrzymywali w przedpokojach?
— Ojciec — krzyknął Villefort — więc nie omyliły mnie przeczucia?...
— Jeżeliś przeczuwał, że ja właśnie cię odwiedzę — rzekł gość, kładąc kapelusz na krześle, a laskę stawiając w kącie — to pozwól sobie powiedzieć, kochany Gerardzie, że ci nie powinno być nazbyt miłem, że tak długo pod drzwiami musiałem czekać.
— Odejdź, Germaine — rzekł Villefort.
Służący wyszedł — widocznie zdziwiony.
OJCIEC I SYN.
Pan Noirtier, on to był bowiem, przeprowadził wzrokiem służącego aż do drzwi, potem z obawy, by nie podsłuchiwał on pod drzwiami, wyjrzał za nim i zamknął drzwi ponownie.
Przezorność ta nie była bynajmniej zbyteczną, pośpiech bowiem, z jakim Germain się oddalał, dowodził, iż nie był mu nieznany grzech, który zgubił naszych pierwszych rodziców.
Następnie pan Noirtier zamknął drzwi sypialnego pokoju i wtedy dopiero podał rękę synowi, który w milczeniu przypatrywał się tym wszystkim nadzwyczajnym przygotowaniom.
— Kochany Gerardzie — przemówił wreszcie Noirtier, spoglądając na syna z uśmiechem, którego znaczenia dociec było nie sposób — jak uważam, to niebardzo jesteś zachwycony widokiem mojej osoby?
— Ależ, drogi ojcze — rzekł Villefort — rad ci jestem nad wyraz; przyznam się jedynie, żem się wizyty twojej wcale nie spodziewał, zaś przeczucia moje dotyczyły spraw zupełnie innych.
— Drogie moje dziecko — rzekł Noirtier, siadając — ja to samo mógłbym ci powiedzieć. Bo jakże? Donosiłeś mi, że zaręczyny twoje odbędą się w dniu 28 lutego, w Marsylji, a 4 marca widzę cię w Paryżu.
— Nie rób mi zarzutów, mój ojcze, iż w takiej chwili opuściłem Marsylję, bo być może, iż dzięki tobie to się stało.
— Czy być może? — rzekł Noirtier, swobodnie wyciągając się na krześle. — Więc to dla mnie do Paryża przyjechałeś?! Wytłumacz się jednak, bo to musi być ciekawe.
— Czyś nie słyszał, ojcze drogi, o istnieniu pewnego klubu bonapartystów, przy ulicy Saint-Jaquet podobno?
— O, słyszałem, znajduje się on pod Nr. 55-ym; otóż jestem przecież tego klubu wice-prezesem!
— Twoja zimna krew, ojcze, dreszczem mnie przejmuje.
— Cóż chcesz, mój drogi, ktoś, kogo tak jak mnie wygnali górale; ktoś, kogo tak jak mnie wywieźli z Paryża na prostym wozie; kogo ścigały na stepach Bordeaux gończe psy Robespierra, — ten wiele znieść może i przywyknąć. Opowiedz lepiej wszelako, zamiast zajmować się mą zimną krwią, co też tam w tym klubie przy ulicy Saint-Jaques takiego się stało?
— Stało się, żeś sprowadził do klubu tego generała Epinay i że ten został znaleziony nazajutrz w Sekwanie.
— Któż ci powiedział te piękną historję?
— Król.
— Ślicznie. Lecz teraz posłuchaj, bo i ja chciałbym ci powiedzieć nowinę.
— Pewnie znam ją już, mój ojcze.
— Aha, więc wiesz już o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości?
— Cicho!... ojcze! cicho! Przedewszystkiem przez wzgląd na ciebie, a następnie przez wzgląd na mnie. Tak jest, wiem o tem, wiedziałem o tem wcześniej, aniżeli to tobie ojcze było wiadome. Było mi to wiadome już trzy dni temu.
— Trzy dni temu? oszalałeś chyba. Trzy dni temu cesarza nie było jeszcze w granicach Francji.
— Wiedziałem o jego zamiarze.
— Skąd?
— Z listu pisanego z Elby do ciebie, drogi ojcze, zaś ten jednemu z ajentów waszych odebrałem. Gdyby list ten wpadł w inne, a nie moje ręce, jużbyś był, mój ojcze, rozstrzelany.
Noirtier roześmiał się.
— Ho, ho!... patrzajcie! — zawołał — restauracja nauczyła się widzę od cesarstwa szybkiego załatwiania interesów. Rozstrzelany! Moje dziecko, jakżeż ty strzelasz! A gdzież jest ów list do mnie?
— Spaliłem go, aby śladu po nim nie zostało, spaliłem go — bo był on wyrokiem dla ciebie!
— I grobem twojej karjery... — zimno dodał Noirtier.
— Wracam do sprawy klubu przy ulicy Saint-Jaques — rzucił, dotknięty przykro Villefort.
— Uważam, że klub ten bardzo jakoś leży na sercu panom obrońcom wszelkich świętych niewinności, t. j. panom z policji. A łatwoby go znaleźli, gdyby tylko szukali.
— Jeszcze go nie wykryli, to prawda, ale są już na śladzie.
— „Wpadli na ślad“... znam dobrze to sakramentalne zdanie; kiedy policja nic nie wie, to wtedy zawsze powiada, że już jest na śladzie. A rząd czeka cierpliwie, póki mu nie powiedzą, że ślad djabli wzięli.
— Znaleziono trupa. Generał, co już wątpliwości nie ulega, został zamordowany.
— Zamordowany?... powiadasz. Codzień przecież wyławiane są z Sekwany trupy ludzi, którzy się z rozpaczy do wody rzucili, albo też poprostu utonęli, nie umiejąc pływać.
— Mój ojcze, ty wiesz najlepiej, że Epinay nie utopił się z rozpaczy, a także, iż ludzie w lutym nie kąpią się w Sekwanie. Nie, nie mów tego. Śmierć ta — to morderstwo.
— I któż tak zadecydował?
— Król.
— Król?... No, to miałem go za rozumniejszego. Sądziłem, że wie o tem, iż w polityce niema morderstw. W polityce, mój synu, niema ludzi, tylko ideje; niema uczuć, tylko racje stanu. W polityce nie mówi się, że zabito człowieka, a tylko — że usunięto przeszkodę. Tak, tak, mój panie. Czy chcesz, abym ci opowiedział, jak się to stało? A więc posłuchaj. Myśleliśmy, że możemy liczyć na generała Epinay. Jeden z naszych tedy zaprosił go na zebranie. Gdy przyszedł, odkrywamy mu plan cały, odjazd z wyspy Elby, wylądowanie, plan pochodu na Paryż... Kiedy wszystkiego wysłuchał i zrozumiał wszystko — oświadczył, że jest rojalistą. Spojrzeliśmy po sobie. Kazano mu złożyć przysięgę milczenia. Przysięgał, ale tak chytrze, że nie była to przysięga, a kuszenie Boga. Puszczono go jednakże i wyszedł wolny, zupełnie wolny! Nie wrócił jednakże do domu. Bo jakżeż chcesz, mój drogi? zabłąkał się, wyszedłszy od nas... Oto wszystko. Gdzie tu morderstwo!? Pan, panie de Villefort, gotów jesteś, jako podprokurator królewski, z najbłahszego słówka wykuć oskarżenie, wynikiem którego może być śmierć. I nie powiesz, że to jest morderstwo? Powiesz, co najwyżej: to był tylko odwet.
— O! ojcze!... odwet nasz będzie okropny.
— Nie rozumiem.
— Liczysz na powrót uzurpatora?
— Liczę na powrót Cesarza.
— Mylisz się. Nie zrobi nawet dziesięciu mil w głąb kraju. Zaczną go ścigać, osaczą i ujmą jak dziką bestję.
— Cesarz, mój drogi, jest w tej chwili już pod Grenoblą. Za dni dziesięć, do dwunastu, będzie w Lugdunie, za dwadzieścia, do dwudziestu pięciu — w Paryżu.
— Cały naród powstanie.
— Aby wyjść na spotkanie genjusza.
— Ma przy sobie kilku zaledwie ludzi, a król wyśle przeciwko niemu regularne wojska.
— I one właśnie stanowić będą jego orszak cesarski. Ty, Gerardzie, jesteś jeszcze bardzo wielkie dziecko. Myślisz, żeś zdobył wszystko, gdyś się przed czterema dniami dowiedział, ze skradzionego listu, iż ten „uzurpator ma zamiar uciec z Elby“. Ale gdzie jest ten uzurpator? Co czynić zamierza? — o tem ani pomyślałeś. A dziś jeszcze uspokajasz się wiarą, „że go ścigają“. No, a on w triumfalnym pochodzie posuwa się na Paryż.
— Grenobla i Lugdun, wierne królowi, stawią mu opór.
— Grenobla z zapałem otworzy mu bramy swoje, Lugdun — cały wyjdzie na jego spotkanie. Wierz mi, że i my mamy wiadomości, wierz mi przytem, że policja nasza jest lepsza od królewskiej. Chcesz dowodu? Ukrywałeś przed wszystkimi powód swego przyjazdu do Paryża, a ja w dwadzieścia minut po tem, jak minąłeś rogatki, już wiedziałem, żeś przyjechał i że jedziesz do króla. Nie powiedziałeś nikomu, gdzie zamieszkasz, jedynie pocztylionowi, a ja, widzisz, w kilkanaście minut po twem przybyciu do hotelu już przyszedłem do ciebie. Zadzwoń teraz i każ dać drugie nakrycie, zjemy razem śniadanie.
— Przyznaję, że wiadomości twoje, ojcze, są doskonałe — rzekł Villefort, spoglądając na ojca z podziwem.
— Jest to rzecz zrozumiała. Wy macie w swojem ręku władzę, macie więc tylko te środki, które pieniądz zdobyć jest zdolen; my, którzy spodziewamy się tę władzę zdobyć dopiero, — mamy środki, które rodzi poświęcenia.
— Poświęcenie?
— Tak jest, poświęcenie. Tak bowiem nazywa się w języku szlachetnych duma, która oddycha nadzieją.
Powiedziawszy to, ojciec Villeforta sięgnął ręką do dzwonka, aby przywołać służącego, lecz syn go wstrzymał.
— Chwilkę jeszcze, mój ojcze, jedno słowo jeszcze.
— No?
— Aczkolwiek policja królewska nie jest bynajmniej najlepsza, wie ona jednę rzecz dla ciebie groźną. Jest jej wiadomy mianowicie rysopis człowieka, który w dniu śmierci Epinaya był u niego rano.
— Więc aż tak wiele wie wasza zacna policja? I jakiż to rysopis?
— Cera brunatna, włosy, brwi i faworyty czarne, surdut granatowy, zapięty pod szyję, wstążka legji honorowej w pętlicy, kapelusz z szerokiemi skrzydłami i laska trzcinowa.
— Hm, hm!... dlaczegoż więc, jeżeli wie aż tak dużo, nie działa, lecz trwa bezczynnie?...
— Ponieważ wczoraj, czy przedwczoraj straciła ślad tego człowieka, gdy wchodził do jednego z domów, położonego przy ulicy Coq-Herom.
— A co! — Czym ci nie mówił, że ta wasza policja jest niezaradna, jak młode niewiniątko?
— Ale dziś, jutro... może ponownie natrafić na zgubiony ślad...
— Prawda — rzekł Noirtier, rozglądając się niespokojnie dookoła siebie — i natrafiliby napewno, gdyby ten człowiek ścigany nie był uprzedzony o tem, że jest ścigany. Że zaś rzecz się ma właśnie inaczej, — zmieni przeto nawet swą twarz i ubiór.
Mówiąc to, wstał, zdjął surdut i krawat, podszedł do stołu, na którym leżały rzeczy należące do jego syna, wziął brzytwę, ogolił się, zacierając tem szczegóły tak ważne dla policji. Villefort patrzał nań przestraszony, ale z uwielbieniem prawie. Faworytów zostały małe ślady zaledwie, włosom nadany został inny układ, czarny krawat zastąpiony został chustką o jaskrawych kolorach, granatowy, zapinany pod szyję surdut, zmienił Noirtier nakoniec, na wykładany surdut Villeforta piaskowego koloru. Przymierzył wreszcie w lustrze kapelusz syna z odwiniętym rondem i — kontent z przemiany, rzucił swą trzcinę za piec, a pochwycił lekką bambusową laseczkę, z którą spacerując, młody podprokurator królewski nadawał swej postaci swobodę, jaka była jedną z główniejszych jego cech znamiennych.
— No cóż? — rzekł, zwracając się do Gerarda, oszołomionego wprost takiem nadzwyczajnem przeobrażeniem osobowości — jak myślisz?... czy twoja policja pozna mnie teraz?
— Myślę, że nie, przynajmniej tak mi się wydaje.
— A wiesz, że, być może, ocaliłeś mi życie. Ręczę ci jednak, że ci się kiedyś za to odwdzięczę. W tej chwili nawet — radą. Będziesz widział jeszcze króla?
— Być może.
— A chcesz uchodzić w jego oczach za proroka?
— Prorocy nieszczęść źle bywają widziani u dworów.
— Ale dziś czy jutro ocenią ich przenikliwość.
— Cóż mam tedy powiedzieć królowi?
— Powiedz mu tak: „oszukują Waszą Królewską Mość co do usposobienia ludności Francji, co do ducha wojsk. Ten, którego wy ludożercą afrykańskim nazywacie, który w Nevers nazywa się jeszcze uzurpatorem, w Lugdunie nosić już będzie imię Bonapartego, a w Grenobli cesarza. Wasza Królewska Mość sądzi, że jest on otoczony, ścigany... Nie! Jest zupełnie inaczej. Pędzi szybko jak orzeł. Jego sztandary, żołnierze jego, o których sądzicie, że umierają z głodu, że są wyczerpani pochodami, że do dezercji są skłonni, — mnożą się w liczbę, jak śnieżna lawina, z gór spadająca. Wyjeżdżaj, Najjaśniejszy Panie, i oddaj Francję prawdziwemu jej władcy! Wyjeżdżaj nie dlatego, abyś miał być wystawiony na niebezpieczeństwo, bo przeciwnik twój jest na tyle silny, że może obdarować cię łaską, ale dlatego, żeś wnukiem Ludwika świętego, że byłoby rzeczą poniżająca, gdybyś miał zawdzięczać życie mężowi z pod Arcole, Marengo i Austerlitz“.
Powiedz mu to, Gerardzie, albo lepiej nie chodź i nic nie mów. Nie mów również i w Marsylji, gdzieś był i coś robił, nie chwal się tem, że byłeś w Paryżu, weź pocztę i jeżeliś przestrzeń z Marsylji do Paryża odbywał, co koń wyskoczy, to powrotną — przebywaj lotem ptaka. Wjedź do Marsylji nocą, wejdź do siebie tylnemi drzwiami i pozostawaj w ukryciu: spokojnym, pokornym, a nadewszystko neutralnym. Bo upewniam cię, że działać będziemy energicznie i że znamy doskonale nieprzyjaciół. Idź, synu, jedź, drogi Gerardzie, i czy przez posłuszeństwo dla ojca, czy przez wzgląd na dobrą radę przyjaciela, zastosuj się do moich zleceń, a utrzymamy cię na twem urzędowaniu. Będzie to — dodał Noirtier, uśmiechając się — jedyny sposób ocalenia mnie po raz drugi, jeżeli szala polityczna wzniesie cię kiedyś w górę, a mnie w dół pogrąży. Bądź zdrów, Gerardzie, jak znów przyjedziesz do Paryża, to stań u mnie, proszę cię.
Powiedziawszy to, Noirtier wyszedł najspokojniej z tą zimną krwią, która nie opuszczała go nigdy.
Villefort, blady i wzruszony, podbiegł do okna, odsunął firankę i ujrzał, jak ojciec, spokojny i zimny, minął dwóch, czy trzech ludzi o podejrzanych fizjognomjach, przyczajonych w cieniu przeciwległej bramy, a pozostawionych tam niezawodnie dla przytrzymania człowieka z czarnymi faworytami, w granatowym surducie i w kapeluszu z szerokiem rondem.
Stał prawie bez ruchu, póki ojciec nie zniknął mu z oczu, bezpieczny już zupełnie. Potem rzucił się pośpiesznie na pozostawione przez ojca ubranie i ukrył je jak mógł najstaranniej. Potem obliczył się z rządcą hotelowym, wsiadł do oczekującego go powozu i pojechał co tchu starczyło w koniach. W Lugdunie się dowiedział, że Bonaparte wszedł triumfalnie do Grenobli.
W największem wzburzeniu umysłu i nad wszelki wyraz przygnębiony przybył do Marsylji, z której wyjeżdżał — rojąc złote sny o karjerze.
STO DNI.
Pan Noirtier był doskonałym prorokiem, rzeczy postępowały tak szybko, jak przepowiedział.
Któż nie zna słynnego powrotu z wyspy Elby, powrotu nadzwyczajnego, cudownego, bezprzykładnego w przeszłości, a niepodobnego, o ile się zdaje, do naśladowania w przyszłości.
Ludwik XVIII stawiał nadzwyczajnie słaby opór; brak zaufania do ludzi odjął mu wszelką wiarę w pomyślny zwrot wypadków.
Królestwo, zaledwie wówczas organizowane, tworzone, drżało na słabych podstawach i jedno skinienie Cesarza zwaliło jego gmach, ulepiony z dawnych przesądów i nowych idei.
Wdzięczność królewska nietylko nie mogła być użyteczną Villefortowi, ale, nawet, jak w tej chwili, była dlań niebezpieczną. To też krzyż legji honorowej schował głęboko, aczkolwiek hrabia Blacas zgodnie z królewskiem poleceniem doręczył mu patent jeszcze w Paryżu. Napoleon byłby niewątpliwie złożył z urzędowania Villeforta, gdyby nie protekcja pana Noirtier, najbardziej wpływowego człowieka w okresie „stu dni“, tak z powodu niebezpieczeństw przebytych, jak i z powodu wyświadczonych usług.
Zdarzyło się przeto, że żyrondysta z 1793 r., a senator z roku 1806-go protegował tego, który go ocalił w czasie Restauracji. Całej swej władzy, w okresie na chwilę wskrzeszonego cesarstwa, którego drugi upadek łatwo było można przewidzieć, użył de Villefort dla zachowania tajemnicy, którą Dantes mógł był zdradzić lada chwila.
Jedynie prokurator królewski został złożony z urzędu, jako podejrzany o neutralizm w sprawie bonapartystowskiej.
Ledwo ugruntowała się na nowo władza cesarska, zaledwo rozbiegły się na wszystkie strony liczne i rozmaite rozkazy z owego małego gabinetu, gdzieśmy z racji Villeforta wprowadzili naszych czytelników, gdy błyskać zaczęły ogniki wojny domowej nie dość dobrze na południu przytłumionej.
Nie wiele brakowało, by cała burza odwetu spadła na rojalistów, zamkniętych w swoich kryjówkach i aby nie doznali oni najokropniejszych publicznych upokorzeń, gdyby któryś z nich na świat wyjść się odważył.
Naturalnym zwrotem rzeczy, sam właściciel okrętu, o którym wspominaliśmy jako o stronniku partii ludowej, wystąpił teraz na scenę; na niego przyszła kolej!
Był on, nie powiemy wszechwładnym, bo pan Morrel zbyt wiele posiadał roztropności i ostrożności jak każdy, co długą i ciężką pracą na drodze handlowej doszedł do majątku, ale jego zdanie miało wagę, było brane pod uwagę.
Głos jego, jak łatwo odgadnąć, podniósł się przedewszystkiem w sprawie Dantesa.
De Villefort, pomimo upadku królestwa pozostał na swem stanowisku — przyczajony; nawet małżeństwo odłożył do lepszych czasów.
Gdyby Cesarz utrzymał się na tronie, inne należałoby zawrzeć związki, liczył na ojca, że wynalazłby mu odpowiednią partię. Gdyby jednak przyszła druga jeszcze restauracja i Ludwik XVIII do władzy znów powrócił, wpływy państwa de Saint-Meran wzmogłyby się i związek ten u dworu przedstawiałby się ponownie jak najbardziej korzystnie.
Podprokurator królewski pozostawał przeto narazie na swej posadzie w Marsylji, gdy dnia pewnego otworzyły się drzwi i zaanonsowano mu pana Morrela.
Kto inny byłby pośpieszył na spotkanie wpływowego kupca i tym sposobem zdradził swe słabe położenie. Villefort atoli był człowiekiem wyższych zdolności, a jeżeli nie posiadał doświadczenia, to rozporządzał zmysłem, od rozumu cenniejszym, mianowicie sprytem.
Pan Morrel przeto oczekiwać musiał zupełnie tak samo, jakby czekać mu przyszło za czasów restauracji.
Właściciel Faraona spodziewał się zastać Villeforta przygnębionego złym dla niego stanem rzeczy, ujrzał go wszelako najzupełniej takim samym, jak to było przed sześcioma tygodniami, to znaczy, iż był zimny, wyniosły, niedostępny, pełen mrożącej grzeczności, tej grzeczności, która jest najtrudniejsza do przełamania, która zawsze oddzielić potrafi człowieka gminu od przedstawiciela wyższych „dziesięciu tysięcy“.
Morrel był przekonany, że gdy wejdzie do gabinetu Villeforta, to ten się zmiesza na jego widok, gdy tymczasem to on sam zadrżał z pomieszania na widok tego urzędnika w każdym calu, który go przyjął siedząc w swym fotelu, z łokciem na biurku opartym i brodą na ręku.
Na ten widok pan Morrel zatrzymał się w drzwiach.
De Villefort zmierzył go wzrokiem, jakby go sobie nie mógł przypomnieć odrazu i dopiero po dłuższej chwili milczenia, gdy kupiec parokrotnie obrócił kapelusz w ręku...
— Czy nie pan Morrel?... — zapytał.
— Tak, panie.
— Proszę bliżej — rzekł Villefort wtedy, nadając sobie cechy najwyższego dygnitarza — jakiej szczęśliwej okoliczności zawdzięczać mam zaszczyt oglądania pana u siebie?
— Pan się tego nie domyśla?
— Nie, panie. Nie przeszkadza to jednak bynajmniej, bym nie pragnął oddać usługi panu z całą gotowością.
— Przychodzę w interesie, który całkowicie od pana zależy.
— W jakim mianowicie?
— Panie — rozpoczął kupiec, odzyskując stopniowo pewność siebie i silny wiarą, że broni sprawy czystej i sprawiedliwej. — Przypominasz pan sobie zapewne, że na parę dni przed otrzymaniem wiadomości o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości, przychodziłem do niego z prośbą o względy dla nieszczęśliwego młodzieńca, marynarza, porucznika mego statku. Był on, o ile pan przypominasz sobie może, obwiniony o stosunki z wyspą Elbą; stosunki te, o ile w owym czasie były występkiem, o tyle dziś mogą, muszą być za czynnik dodatni uważane. Służyłeś pan wtedy Ludwikowi XVIII-mu i nie oszczędzałeś wtedy, pełniąc obowiązek swój, winowajcy, lecz w obecnej chwili, gdy służysz Napoleonowi, jest twoim obowiązkiem tego ostatniego właśnie wspierać, a co zatem idzie — i jego zwolenników. Z tego względu przychodzę się zapytać, co się dzieje z tym nieszczęśliwym i jak stoi jego sprawa?
De Villefort użył wszystkich sił swoich, ażeby zachować niezmienioną postawę.
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Edmund Dantes.
Nawet gdy usłyszał nazwisko to, de Villefort zachował na twarzy swą zimną maskę. Nie zmarszczył nawet brwi.
— Dantes? — powtórzył — Edmund Dantes, powiedziałeś pan?...
— Tak.
De Villefort dobył jakąś wielką listę z bocznej szuflady, położył ją na stole, i, zwracając się do kupca, rzekł:
— Czy jesteś pan pewien, że się nie mylisz?
Gdyby Morrel był w rzeczach takich bardziej doświadczony i gdyby był bardziej przezorny, zdziwiłby się z pewnością, dlaczego podprokurator królewski raczy mu odpowiadać w sprawach nie dotyczących jego urzędowania, dlaczego nie odsyła go do komendantów więzień. Ale Morrel szukał śladów lęku i obawy w twarzy Villeforta, więc go tembardziej w osłupienie wprowadziła jego uprzejmość i wyszukana grzeczność. Villefort obliczył dobrze.
— Oh nie, panie, nie mylę się bynajmniej, znam tego młodzieńca od lat dziesięciu, a od czterech pozostaje on w służbie na moim statku. Przychodziłem już przed sześcioma tygodniami prosić pana o łaskę dla niego; przyjąłeś mnie dosyć niegrzecznie i odpowiedziałeś, jakbyś był nierad mej prośbie. O! — panowie rojaliści byli wtedy bardzo surowi dla bonapartystów.
— Mój panie — odparował de Villefort, przybierając jeszcze bardziej dumną postawę — byłem wtedy rojalistą, bom myślał, że Burbonowie są nietylko prawymi, ale nawet najgodniejszymi dziedzicami tronu. Cudowny powrót, na który z podziwem i uwielbieniem patrzyliśmy wszyscy, dowiódł mi, żem był w błędzie. Genjusz Napoleona zwyciężył. A monarcha siedzący na tronie — jest zawsze prawym dziedzicem kraju.
— Brawo — zawołał Morrel radośnie — cieszę się, gdy pana słyszę tak mówiącego, bo mi to dobrze wróży o losie Dantesa.
— Poczekajże pan — zwrócił rozmowę de Villefort, raz jeszcze spoglądając na listę — jest: Edmund Dantes, marynarz. Miał się żenić z katalonką. To ten sam. Przypominam sobie twarz. Jego wina była bardzo wielka.
— Jakto?
— Wiesz pan zapewne, że po indagacji odprowadzony został do więzienia inkwizycyjnego.
— Nic o tem nie wiedziałem!
— Tak było. Zdałem o tem raport do Paryża, przyczem odesłałem znalezione przy nim papiery, do czego byłem obowiązany. Rezultat tego wszystkiego był taki, że w osiem dni po aresztowaniu został on uwięziony.
— A to jakiem prawem?! — zawołał Morrel. — I co zrobili z tym biedakiem?
— Dowiesz się pan. Może go wysłano do Piquerol, na wyspę św. Małgorzaty... czy ja wiem gdzie? Mówiąc językiem sądowników, został zapewne wysłany z kraju. Lecz teraz zobaczysz go zapewne, szanowny panie, z powrotem w kraju i wolnym, a co za tem idzie — obejmie niezadługo dowództwo twego okrętu.
— Niech wraca. Jego miejsce zawsze czekać będzie na niego. Lecz dlaczego dotychczas nie wrócił? Ja myślę, że najważniejszym obowiązkiem cesarskim powinnoby być oswobodzenie tych, którzy za poprzedniego rządu cierpieli za sprawę cesarza.
— Nie oskarżaj pan rządu teraźniejszego tak zuchwale, drogi panie Morrel. Zważ, że we wszystkiem musi być zachowany konieczny porządek prawny. Rozkaz uwięzienia przyszedł z góry, a więc i nakaz uwolnienia tą samą musi przyjść drogą. Napoleon zaledwie powrócił, listy umarzające kary przestępcom nie mogły być więc wszystkie w tak krótkim czasie rozesłane.
— Czy niema jednak środka, któryby mógł przyśpieszyć załatwienie formalności? Teraz, gdy nasza sprawa jest górą, posiadam i ja pewne wpływy; możebym mógł przeto uzyskać łatwiej nakaz uwolnienia?
— Próbować można.
— A więc, panie Villefort, jakąż dałbyś mi pan radę, by przyśpieszyć powrót biednego Dantesa?
— Jedną i jedyną: podaj pan prośbę do ministra sprawiedliwości.
— Ależ panie!... czyż to my nie wiemy, co znaczy podać prośbę? Minister odbiera ich, dobrze, jeżeli tylko dwieście dziennie, z nich — zaledwie trzy, cztery, odczytuje.
— To prawda! Ale prośbę przesłaną ode mnie, z moją pieczęcią i przeze mnie adresowaną — przeczyta z pewnością.
— Pan by zechciał wziąć na siebie ten kłopot?
— Z największą przyjemnością. Dantes mógł być winny wówczas, dziś — jego wczorajsze występne czyny muszą być za zasługę poczytane. Moim przeto obowiązkiem jest wrócić mu wolność, jak przedtem moim obowiązkiem było osadzić go w więzieniu.
Villefort uprzedzał tym sposobem niebezpieczeństwo. Było ono mało prawdopodobne, ale zawsze było, śledztwo bowiem, jeżeliby zostało przeprowadzone, zgubić by go musiało nie omal napewno.
— Jakże się to pisze do ministra? — zapytał Morrel.
— Siadaj, proszę, tu oto na mojem miejscu, a ja panu podyktuję, czas już pomóc temu biednemu chłopakowi.
— Oh, prawda! Dantes cierpieć musi w więzieniu, jak potępieniec.
Villefort zadrżał na myśl, że ten niewinnie w więzieniu przez niego osadzony złorzeczy mu może w każdej godzinie i tworzy plany zemsty. Ale nie mógł się cofnąć. Dantes musiał zginąć na szczeblach, po których on do godności wstępował.
Villefort dyktował prośbę. Wynosił w niej patrjotyzm Dantesa i jego miłość dla Cesarza. Przypomniał zasługi, jakie wyświadczył sprawie bonapartystów. Zgodnie z prośbą tą, Dantes był jednym z najzdolniejszych ajentów, jacy się do powrotu Napoleona skutecznie przyczynili. Gdy prośba była napisana, de Villefort odczytał ją głośno.
— Myślę, że jest nieźle zredagowana.
— A wysłana kiedy będzie?
— Dziś jeszcze.
— Z pana dopiskiem?
— Naturalnie. — I Villefort na boku prośby skreślił swe zaświadczenie.
— Cóż teraz należy robić?
— Czekać.
Zapewnienie to wróciło nadzieję Morrelowi, wyszedł więc od prokuratora cesarskiego pełen najlepszych nadziei i pośpieszył do starego Dantesa, by mu zanieść wieść radosną, że już niezadługo zapewne zobaczy swego syna.
A Villefort, zamiast odesłać prośbę do Paryża, schował ją starannie, bo to, coby mogło ocalić Dantesa, zwichnąćby musiało jego karjerę.
Dantes pozostał więc w więzieniu i to strącony do jego najgłębszych lochów. O burzy, jaka szalała przy upadku królestwa — nie wiedział nic. Nie wiedział następnie i o drugim huraganie, jaki się rozszalał, gdy cesarstwo z kolei padało w gruzy.
Dwukrotnie jeszcze w czasie tego krótkiego cesarstwa, które my „stu dniami“ nazywamy, przychodził Morrel do Villeforta z naleganiem o uwolnienie Dantesa i dwukrotnie zbył go on uroczystymi frazesami. Aż nakoniec przyszło Waterloo i Morrel już się więcej u Villeforta nie pokazał.
Właściciel Faraona zrobił wszystko, co tylko był w stanie zrobić dla swego współpracownika i przyjaciela. Nowe próby, za drugiej restauracji, byłyby bezużyteczną już kompromitacją.
Ludwik XVIII powrócił na tron. Villefort, dla którego Marsylja stała się miejscem najprzykrzejszych pamiątek, poprosił o wakujące miejsce prokuratora królewskiego w Tuluzie i otrzymał je, oczywiście. W dwa tygodnie po instalacji swej na nowej siedzibie zaślubił pannę Renee de Saint Meran, której rodzice posiadali wtedy olbrzymie wpływy u dworu.
Dzięki tym machinacjom Villeforta Dantes, w czasie studniowego panowania został za kratą, zapomniany przez ludzi, a może i przez Boga.
Danglars widząc Napoleona powracającego do Francji, uczuł w sercu obawę. Co chwila oczekiwał powrotu Dantesa, Dantesa groźnego, Dantesa, — jako Boga zemsty. W tym lęku, poprosił pana Morrela o uwolnienie, i o rekomendację do pewnego kupca hiszpańskiego, u którego przyjął ostatecznie służbę, jako ajent handlowy. Pojechał do Madrytu i wszelki słuch o nim zaginął.
Fernand za to nie pojmował nic. Zdawało mu się, że gdy pozbędzie się Dantesa — to spełnią się już wszystkie jego pragnienia. A pragnieniem tem było zjednanie sobie Mercedes. I był bez nadziei. Kiedy, niekiedy znów, a były to najposępniejsze chwile jego życia, siedząc na szczycie przylądku Faro, skąd widać było i Marsylję i wioskę katalonów, smutny, a zwłaszcza: tak ogromnie samotny, jak drapieżny ptak w chmurach wiszący nieruchomie, rozpacznie marzył, że oto ujrzy powracającego z dna otchłani Dantesa, kroczącego jak młody bóg swobodnie i lekko, by wywrzeć na nim straszliwą zemstę!
Wtedy znikały mu z myśli rojenia o szczęśliwej przyszłości, sycił się jedynie tą tylko nadzieją, że z zasadzki zabije rywala, a potem roztrzaska sobie kulą czaszkę.
Lecz Fernand tak marząc — oszukiwał sam siebie. Tego rodzaju ludzie, jak on, nie odbierają sobie nigdy życia, bo zawsze mają, mimo wszystko, nadzieję.
Tymczasem jednak rząd cesarski powołał do szeregów wszystkich urlopowanych żołnierzy, wszystkich, którzy tylko zdolni byli broń nosić — i wszyscy oni, bez ociągania się, poszli na zew cesarza.
Fernand poszedł wraz z innymi, opuścił chatę i Mercedes, dręczony tą okropną myślą, że gdy jego nie będzie, — powróci jego rywal i bez przeszkody zaślubi jego ukochaną.
Mercedes widziała tę mękę duszną swego towarzysza lat dziecinnych. Lecz kochała zawsze Fernanda jedynie jak przyjaciela i brata. Uczucie to potężniało teraz nawet pod wpływem wdzięczności. Bo Fernand troszczył się o nią bardzo, spełniając wszystkie jej, nieujawnione zresztą nigdy życzenia.
— Bracie mój — rzekła, wyprawiając go w podróż — bracie mój, jedyny mój przyjacielu! Unikaj śmierci, nie zostawiaj mnie samej na ziemi, bo ciebie już tylko jednego mam na świecie!
Wyrazy te, w takiej chwili wyrzeczone, rozbudziły znów w Fernandzie nadzieję. Jeżeli Dantes nie wróci... Mercedes, kto wie?.... może, może!... zostanie jego żoną!
A Mercedes została sama, zupełnie sama na tej ziemi, pustynnej dla niej, pomiędzy morzem tylko a niebem.
Łzami zalana błąkała się jak szalona dookoła osady Katalonów, to wpatrując się w tarczę słoneczną, gasnącą o zachodzie, to stojąc niema i nieruchoma, niby statua z marmuru. To znów siadała nad brzegiem morza i słuchała jego szmerów i łkań fali roztrącającej się o brzeg. Zapytywała się wtedy sama siebie, czyby nie było lepiej w te fale się rzucić?
Nie zbywało jej na odwadze spełnienia zamiaru, tylko głęboka wiara uchroniła ją od samobójstwa.
Caderousse został powołany tak samo, jak Fernand do szeregów, że miał jednak osiem lat służby więcej, aniżeli katalończyk, i że był żonaty, zaliczony został do trzeciej kategorji i pełnił służbę przy brzegach.
Stary Dantes podtrzymywany nadzieją jedynie, gasł po upadku cesarstwa beznadziejnie.
W pięć miesięcy po uwięzieniu syna, oddał ducha na ręku Mercedes.
Morrel własnym kosztem wyprawił mu pogrzeb i spłacił małe długi zaciągnięte w czasie choroby. Było to wielkiem dobrodziejstwem, więcej, — było dowodem wielkiej odwagi. Południe wrzało, wspierać więc i opiekować się ojcem tego, kto był stronnikiem bonapartystów, nazywało się i było występkiem.