Hrabia Monte Christo/Część IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ CZWARTA.
ANIOŁ MIŁOSIERDZIA.
ROZDZIAŁ I.
ZDUMIENIE.

Gdy Dantes zbliżał się do „swej“ skały, słońce dobiegało do szczytu swej dziennej drogi, zalewając wszystko swemi oślepiającemi blaski. Tysiące koników polnych dzwoniło w powietrzu, do wtóru im liście mirtowe i oliwne grały swem drżeniem, co tworzyło przedziwną symfonię dnia letniego. Na rozpalonych granitach igrały jaszczurki, które wyglądały jak ruchliwe szmaragdy, rozrzucone po skałach.
Dzikie kozy igrały na pochyłościach... cała wyspa tchnęła życiem, aczkolwiek nie było na niej ludzi.
I właśnie, być może dlatego, Edmund czuł się sam, zupełnie sam. Lecz miał wiarę, wierzył, że oko Stwórcy czuwa nad nim.
Wyczuwał jednak w sobie jakieś uczucie bolesne, które jakby bojaźnią, czy lękiem było. Nie był to jednak żaden strach przyziemny lecz raczej niewiara, by oczekiwane szczęście istotnie spotkać go mogło w tej pustce.
Uczucie to było do tego stopnia silne, że aż tamowało mu oddech w piersiach i musiał zaprzestać pracy, gdy wziął motykę do ręki. Porzucił ją więc i wziął ponownie strzelbę i zręcznie, jak koza wdrapywać się zaczął na szczyty najbardziej niedostępne.
Ten wysiłek uspokoił go. Zwolna zszedł na brzeg morza i zaczął pilnie oglądać upatrzoną skałę, by się zdecydować, gdzie ma uderzyć motyką, ażeby wytrysły z niej szmaragdy, brylanty, rubiny i posępne ametysty... najczystsze złoto, wreszcie.
Przypomniał sobie pouczenia Farji, jak do poszukiwań wziąć się należy.
I podniósł oczy w górę, jakby w błękitnych niebiosach pragnął zaczerpnąć natchnienia. Po chwili opuścił je, jakby istotnie jakiś duch świetlany oświecił go.
Śmiało przeszedł kilka kroków i pewną ręką uderzył w skałę, odwalając jej złomy.
Zauważył jednak, że skała jest niejednolita i że odwala kamienie nieznaną jakąś masą spajane. Usuwał warstwę za warstwą, podziwiając z jaką sztuką były ułożone.
Po półgodzinnej pracy wybił otwór dość głęboki i kilkanaście centymetrów szeroki. Pobiegł do drzewa oliwnego, odciął gałąź i starał się podważyć murowanie, lecz tu dało ono nadspodziewanie silny opór.
Opadły wtedy Dantesowi ręce. Lecz oczy jego padły w momencie tym na róg z prochem.
Uśmiechnął się na ten widok. Proch wysypał do chustki, następnie skręcił i natarł saletrą, z wydłużonych rogów jej robiąc lonty, wreszcie umieścił ją w wybitym otworze. Następnie ostrożnie zapalił jej najdłuższy róg i szybko ukrył się w załamie skały, która w chwilę potem zatrzęsła się cała, a następnie rozległ się ogłuszający huk.
Posypały się kamienie, a gdy wszystko się uspokoiło, Dantes ujrzał, iż tam, gdzie przed chwilą był mały otwór tylko, utworzyła się teraz przepastna otchłań.
Nie można było wątpić dłużej, była to pieczara!
Okrzyk radości wydarł się z jego piersi.
Nigdy wspanialszy rezultat nie uwieńczył podobnie szybko tak niewielkich usiłowań.
Po chwili odurzenia, Dantes jakby po schodkach wszedł w głąb groty. I znów ogarnęło go zdumienie. Zamiast ciemności spodziewanych, zamiast ciężkiego i zgniłego powietrza — ujrzał łagodne blaski, zgóry się sączące i odetchnął wprawdzie chłodnem, lecz czystem powietrzem.
Powietrze to i światło przenikało przez otwór wysoko w górze znajdujący się, przysłoniony gałęziami drzew.
Upojony Dantes rozpatrywać zaczął wszystkie zakątki groty, lecz nic godnego uwagi nie zauważył. Tyle zaledwie, że sople wapienne na ścianach połyskiwały kryształami, jak djamenty.
— Niestety — rzekł do siebie Dantes, którego ogarnęła znów fala zwątpienia — zapewne są to całe skarby, jakie się tu mogą znajdować!
Wtem przypomniał sobie słowa testamentu, które pamiętał doskonale: „w najodleglejszym zakątku drugiej groty“.
On zaś był w pierwszej grocie, a w tej nigdy żadnych skarbów nie było, więc i teraz ich również niema.
Należy przeto poszukać wejścia do drugiej groty.
W wykonaniu myśli tej, Dantes wziął się do pracy. Obejrzał pokłady kamienia i wybrał miejsce — gdzie jego zdaniem należało przedewszystkiem rozpocząć próby.
I zaczął motyką uderzać w granity. Żelazo początkowo dźwięczało głucho, trafiając w twardą skałę, lecz w pewnem miejscu wydało mu się, iż echo zaczyna odpowiadać mniej wyraźnie. Uderzył przeto całą mocą swych sił — i motyka uwięzła w skale. W miejsce granitu — ukazał się biały kamień, miękki i kruchy.
To mu dało do myślenia. Z największym wysiłkiem wyrwał motykę i uderzył nią raz drugi i t. d. Posypały się okruchy kamieni, sztucznie jakąś masą spajanych...
Ten nowy dowód prawdziwości słów Farji, o dziwna naturo ludzka! zamiast spotęgować jego odwagę — wyzbył go resztki sił. Uczuł, że jest prawie bliski omdlenia. Porzucił więc pracę i wyszedł na powierzchnię ziemi.
Aczkolwiek od rana nie miał nic w ustach, ani pomyślał o jedzeniu. Wypił jedynie trochę rumu i, wzmocniony tem na siłach wszedł ponownie do jaskini.
Motyka, która do niedawna tak mu ciężyła znów wydała się lekką, to też ze spotęgowaną energją wziął się do pracy, która teraz okazała się jeszcze tem łatwiejsza, że w głębi poukładane kamienie nie były już niczem spajane, a tylko poukładane szczelnie, bez najmniejszych szczelin.
Praca więc szła szybko i była lekka, to też niezadługo wybił otwór tej wielkości, że mógł był już się przezeń przecisnąć.
Jeszcze parę kamieni zwalonych, nowy przypływ nadziei, i Dantes wszedł do drugiej groty, testamentem zapowiedzianej.
Sklepienie tej drugiej jaskini było już o wiele niższe. Ciemności w niej panowały absolutne i przejmowały przerażeniem.
Powietrze w niej było również bardzo ciężkie, to też Dantes nie wszedł odrazu, czekając, ażeby napływ powietrza z pierwszej groty oczyścił powietrze drugiej.
Gdy to się stało, Dantes śmiało wkroczył do otchłani, tem śmielej czyniąc to, iż ciemności dla niego nie istniały.
Bez żadnych wątpliwości orzekł, gdzie się znajduje w grocie tej owo miejsce „najbardziej odległe“.
Poszedł tam i na miejscu tem stanął, a wtedy dziwne go ogarnęło wzruszenie na myśl, że jego poszukiwania są już na ukończeniu teraz, że trzeba jeszcze było na jakieś pół metra w głąb ziemię przekopać, a wtedy radość najwyższa, lub też rozpacz bez granic ogarnąć go miały na zawsze.
Lecz nawet i w tej chwili nie odstąpiła go odwaga.
Pochylił się i mocno kopać zaczął ziemię.
Po niezliczonych uderzeniach, jego motyka uderzyła nie w ziemię i nie w kamień, lecz jakby w żelazo.
Nigdy pogrzebowa pochodnia, nigdy lód, co krew ścina, nie wywarły silniejszego wrażenia, aniżeli to, jakiego Dantes doznał w tej chwili.
Raz jeszcze z rozmachem uderzył żelazem i znalazł znów silniejszy opór, lecz odpowiedział mu inny, tępy dźwięk.
Motyka uderzyła najwidoczniej w drzewo.
Wtem nagły cień zasłonił przed nim światło idące z otworu.
Motyka wypadła z ręki Dantesa, porwał za strzelbę i wybiegł nad brzeg morza, szukając wzrokiem wroga.
Lecz to dzika koza przebiegła około otworu, a teraz spokojnie szczypała trawy na szczycie skały.
Dantes w pierwszej chwili chciał ją zastrzelić, lecz... darował jej życie. Spodziewana radość złagodziła jego serce.
Natomiast uciął suchą gałęź limpy, zapalił ją w żarze, jaki pozostał w ognisku rozpalonem jeszcze rano przez towarzyszów i wrócił z tą zaimprowizowaną pochodnią do jaskini.
Przy jej świetle miał się przekonać ostatecznie, co mu losy dać miały?
Na początek stwierdził, że domysły jego były trafne; motyka istotnie uderzała raz w żelazo, to znów w drzewo.
Utkwił wtedy pochodnię w ziemi i wziął się znów do dzieła.
Po godzinie pracy, całe wieko kufra było odsłonięte. Był on dębowy, gęsto żelazem okuty.
Na samym środku, na srebrnej blasze, jaśniały herby rodu Spadów.
Wszelkie tedy wątpliwości zostały rozproszone ostatecznie. Skarb jest, boć przecie z taką przezornością zakopać musiano kufer z wielkimi skarbami jedynie.
Dantes znów się wziął do pracy, po której cały kufer był z ziemi wydobyty i widać było dokładnie wszystkie okucia, zamki, antaby i zawiasy.
Teraz Dantes chciał wydobyć kufer z dołu, lecz szybko poznał, iż było to ponad siły jednego człowieka. Chciał kufer otworzyć wtedy, lecz przekonał się, że zamki i zawiasy również nieprzełamany stawiały opór. Wierni ci stróże jakby nie chcieli wydać skarbu.
Dantes udał się więc raz jeszcze o pomoc do żelaza; założył ostrze motyki pomiędzy wieko, a boczną ścianę kufra, podważył wieko, które, po dużych wysiłkach, odskoczyło nakoniec, przyczem poodpadały zawiasy.
Gorączkowe drżenie opanowało Dantesa.
Zamknął oczy, jak dziecko, gdy wśród ciemności ujrzeć chce w oczach gwiazdy, których niema; następnie otworzył je i stanął olśniony.
Kufer był podzielony na trzy przegrody. W pierwszej błyszczały zaśniedziałe złote talary, w drugiej — lane sztaby złota, w trzeciej — djamenty, siejące oślepiające blaski, perły, rubiny, szmaragdy, szafiry i inne drogie kamienie.
Dantes nie dowierzał oczom. Zaczął brać do ręki wszystkie te skarby swoje. Lecz po chwili rzucił to wszystko i wybiegł z jaskini. Zapragnął powietrza chciał uświadomić sobie, że to nie wizja... lecz rzeczywistość.
Wbił paznokcie w piersi, uczuł ból — i oprzytomniał.
A więc tak! — to prawda! Skarb istniał i on był jego panem!
Założył ręce na głowę, ścisnął ją silnie, jakby brzemię myśli chciał powstrzymać.
Rzucił się wreszcie w najdziksze zarośla, darł się na cyple najbardziej niedostępne. Dzikie kozy i pierzchliwe ptaki morskie uciekały przed nim w popłochu.
Nakoniec padł na mchy i długi czas przeleżał bez ruchu, następnie wstał i jakby ciężko chory, powlókł się z powrotem w stronę jaskini.
Wszedł do pierwszej groty, potem do drugiej i padł tam w ciemności, na kolana, przyciskając obie ręce do drgającego serca; i zaczął szeptać modlitwę, którą Bóg tylko zrozumiał. Modlił się gorąco i to mu dało ulgę, uczuł się spokojniejszym i od tej chwili dopiero zaczął wierzyć w to, że jego szczęście jest rzeczywiste.
Potem wstał i już zupełnie spokojnie zaczął rachować swe skarby.
Było tam przedewszystkiem tysiąc sztab złota, każda wagi jednego kilograma. Dwadzieścia pięć tysięcy dukatów złotych, wartości 80 franków każdy. Co do drogich kamieni, to z tych niewielka tylko ilość znajdowała się w surowym stanie, większość była kunsztownie oprawiona i szlifowana przez najlepszych mistrzów, co dawało im o wiele większą wartość.
Wieczór już zapadł, a jeden z największych bogaczów ziemi stał ciągle jeszcze nad swymi skarbami, głodny i wyzuty z ostatka swych sił.
Był jednak szczęśliwy. Szczęśliwy przyszłością, jaka się przed nim otwierała.



ROZDZIAŁ II.
LORD WILMOR.

Noc Dantes spędził u wejścia do swej jaskini, ze strzelbą w ręku.
Nastał dzień, którego wyczekiwał z utęsknieniem.
Gdy zabłysły pierwsze promienie słońca, udał się na skały i rozejrzał dookoła, lecz wyspa była jak i poprzednio pustynna i pustynne bez jednego żagla było morze.
Wtedy Dantes wrócił do groty, napełnił kieszenie złotem i drogimi kamieniami, następnie zasypał kufer ziemią, którą udeptał starannie, zarzucił kamieniami i mchem; gdy spełnił tę czynność, założył kamieniami otwór pierwszej groty a potem i drugiej; słowem zniszczył wszelkie ślady.
I zaczął oczekiwać na powrót „Młodej Amelji“. Lecz ta powróciła po tygodniu dopiero.
Gdy ujrzał kolegów, uścisnął im dłoń, oznajmił, iż czuje się nieco lepiej i że rana goi się szczęśliwie.
Z kolei i kontrabandziści zaczęli mu opowiadać swe przygody. Podróż udała im się doskonale; wprawdzie w powrotnej drodze ścigał ich statek strażniczy, lecz mu się wymknęli. To też żałowali ogromnie wszyscy, a zwłaszcza Jakób, że Dantes nie przyjmował w tej wyprawie udziału, a tem samem, że go ominęły zyski.
Dantes te wyrazy współczucia przyjmował wszelako ze stoicyzmem, uśmiechał się nawet leciuchno, mówiąc, że za to odpoczął.
W kilkanaście godzin potem byli już w Livorno. Tam Dantes sprzedał jubilerowi cztery małe djamenty, za sumę dziesięciu tysięcy franków. Za uzyskane pieniądze kupił mały statek żaglowy i ofiarował go Jakóbowi, dodając kilkaset franków na ładunek, z tą prośbą jedynie, by udał się na nim do Marsylji, zebrał wiadomości o starcu Ludwiku Dantesie, zamieszkałym przy alei Meillan, oraz o dziewczynie z osady Katalonów, noszącej imię Mercedes.
Jakób nie chciał się początkowo zgodzić na przyjęcie podarunku, lecz Dantes uspokoił go tem, że odziedziczył spadek po krewnych, którzy go za życia znać nie chcieli, ponieważ wbrew ich woli został marynarzem.
Opowiadanie to miało dużo cech prawdopodobieństwa, biorąc zwłaszcza pod uwagę wysokie wykształcenie Dantesa. To też Jakób na chwilę nie powątpiewał, że Dantes mówi prawdę.
Jednocześnie Dantes zawiadomił kapitana „Młodej Amelji“, że nie odnowi już umowy i że prosi o zwolnienie. Kapitan, aczkolwiek z żalem, zgodził się na to, zwłaszcza, że od Jakóba już wiedział o spadku.
Nazajutrz Jakób odpłynął do Marsylii, Dantes miał go oczekiwać na Monte Christo.
Co do Dantesa, to ten wyjechał do Genui, gdzie nabył jacht, zamówiony przez jakiegoś anglika. Gdy jacht stał się już własnością Dantesa, za sumę 60.000 franków, zaraz w kajucie swej urządził sekretną szafkę z trzema przegrodami. Przeróbki tej dokonano w parę godzin, bo Dantes nie żałował pieniędzy, sypiąc niemi hojnie wszędzie.
W parę godzin później Dantes opuszczał port genueński, ścigany spojrzeniami ciekawych, którzy przypatrywali się grandowi hiszpańskiemu, co sam jeden, dla fantazji, odważył się żeglować po morzu.
Dantes zaś, płynąc, badał wartość żaglowca i doszedł do przekonania, że genueńczycy są godni sławy najlepszych budowniczych statków. Jego jacht był skończenie dobry. Był posłuszny najmniejszemu ruchowi ręki swego pana.
Dantes więc rozwinął wszystkie żagle i jak strzała pomknął ku wyspie. Gdy wylądował, znalazł ją pustą. A tak się lękał, że, w czasie jego nieobecności, ktoś ją odwiedzi i zabierze mu jego skarb!
Pobiegł natychmiast ku niemu i znalazł wszystko w tym stanie, jak zostawił. W przeciągu jednego dnia cały skarb był na statek przeniesiony i umieszczony w przegrodach sekretnej szafki.
Pozostały czas Dantes spędził na zwiedzaniu wyspy i na badaniu zalet i wad swego jachtu! pierwsze, postanowił spotęgować jeszcze, drugie usunąć.
Ósmego dnia spostrzegł zbliżający się statek Jakóba. Dantes odpowiedział mu na dany sygnał i w godzinę potem stateczek zatrzymał się obok jachtu Dantesa.
Na swe zapytania — otrzymał odpowiedzi rozpaczliwe. Dantes nie żył od lat kilkunastu, Mercedes zaś zniknęła.
Obie te wiadomości Dantes przyjął z marmurową twarzą. Śmierć ojca przewidywał, lecz co się stało z Mercedes?
Szczegółów Jakób nie mógł mu dostarczyć, to też Dantes postanowił rzecz tę zbadać sam. W lustrze u fryzjera przekonał się, do jakiego stopnia zmieniła się jego twarz, to też mógł śmiało się spodziewać, że nie zostanie on przez nikogo poznany.
To umocniło jego decyzję i z wyspy Monte Christo wyruszył wprost do Marsylji.
Gdy stanął w porcie, bez drżenia patrzył na żandarma, który wchodził na jego statek, i z flegmą pokazał mu paszport angielski, o który postarał się w Livorno; zaś dobrego skutku był tem pewniejszy, że w owych czasach paszporty angielskie cieszyły się we Francji o wiele większym szacunkiem i przywilejami, aniżeli krajowe.
Wysiadł więc Dantes na brzeg, jako lord Wilmor, bez najmniejszych ze strony władz trudności.
Zaledwie przeszedł kilkanaście kroków ulicą Canniebiere spotkał jednego z majtków, który z nim razem służył na Faraonie. Człowiek ten mógł mu udzielić bardzo wielu go interesujących informacyj.
Przystąpił więc do swego byłego towarzysza i zadał mu kilka pytań, na które otrzymał natychmiast odpowiedzi! Wiadomości, jakich mu dostarczył Jakób, były prawdziwe, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Szedł dalej. Na każdym kroku serce mu się ściskało na wspomnienie przeszłości. Wspomnienia lat dziecięcych, wspomnienia niczem niezatarte, odświeżały się w umyśle na każdym kroku, na widok każdego kamienia nieledwie.
Gdy dochodził do ulicy Noailles i spostrzegł aleję Meillan, nogi uginać się pod nim zaczęły, nie wiele brakowało, aby upadł pod koła mijającego go właśnie powozu. Wreszcie doszedł do domu, w którym zamieszkiwał jego ojciec.
Dantes oparł się o drzewo i przez chwilę, wpatrując się w okna izdebek ojca, tak pozostał; potem zbliżył się do drzwi, przestąpił próg i zapytał odźwiernej, czy niema czasem w domu mieszkania do najęcia; gdy mu odpowiedziano, że wszystkie zajęte, poprosił o zaprowadzenie go na piąte piętro i by pozwolono mu obejrzeć dwa znajdujące się tam pokoiki.
Prośba ta poparta została sztuką złota.
Szczupłe mieszkanko to zajmowało teraz młode małżeństwo, od tygodnia dopiero ze sobą żyjące.
Na widok młodej pary Dantes westchnął głęboko.
Widok mieszkania ojca wywarł na nim smutne wrażenie. Zmieniło się w niem wszystko. Inne były obicia i inne sprzęty. Mury jedynie pozostały te same, a i łóżko stało na tem samem, co dawniej miejscu.
Bezwiednie Dantes zalał się łzami. Niewątpliwie bowiem na tem miejscu jego ojciec oddał ostatnie westchnienie, wymawiając po raz ostatni imię syna.
Młode małżeństwo ze zdziwieniem spoglądało na przybysza, którego czoło wyrażało moc i siłę ducha, natomiast z oczu spływały łzy rzęsiste!
Boleść jednak ma w sobie coś ze świętości; młode małżeństwo nie otworzyło przeto ust, — cofnęło się w głąb pokoiku, by te łzy święte swobodnie mogły płynąć. Gdy Dantes nakoniec zbierał się do wyjścia, małżonkowie oświadczyli mu, że ilekroć zapragnąłby on dom ich odwiedzić — może to uczynić zawsze śmiało, przyjmą go zawsze gościnnie.
Dantes wyszedł, a gdy zszedł o piętro niżej, otworzył drzwi i zapytał, czy nie mieszka tu krawiec Kadrus?
Odpowiedziano mu, że człowiek tego nazwiska wyprowadził się już dawno, że zbiedniał bardzo i że obecnie trzyma oberżę na drodze do Beaucaire.
Wkońcu Dantes od odźwiernego dowiedział się o adresie właściciela domu, do którego następnie udał się natychmiast, a przedstawiwszy się jako lord Wilmor, kupił od niego domek za 50,000 franków, płacąc o 10,000 franków ponad wartość, lecz byłby zapłacił i pół miliona, gdyby właściciel zażądał od niego tej sumy.
Tego samego dnia młode małżeństwo otrzymało od rejenta zawiadomienie, że nowy właściciel daje im do wyboru mieszkanie na którem chcą piętrze, za tę samą cenę, jaką teraz płacą, pod warunkiem, że opuszczą zajmowane dotychczas dwa małe pokoiki.
Ten nadzwyczajny wypadek przez tydzień był tematem rozmów wszystkich mieszkańców domów, przy ulicy Meillan się znajdujących. Czyniono tysiące domysłów, ale żaden z nich nie był trafny.
Najwięcej zaś dziwiło i zajmowało wszystkich, że tego samego jeszcze wieczoru ten sam bogacz, który kupił dom, zwiedzał najdokładniej osadę Katalonów, chodząc od domu do domu, wypytując się o różne osoby dawno zmarłe, lub od bardzo dawna w osadzie już nie mieszkające.
Zrana Dantes, podający się za lorda Wilmora, opuścił nakoniec osadę Katalonów, darząc hojnie jej ubogich mieszkańców, dosiadł konia i przez bramę Aix opuścił Marsylję.



ROZDZIAŁ III.
OBERŻA.

Pomiędzy miasteczkami Bellegarde, a Beaucaire znajduje się oberża, z szyldem, na którym przygodny artysta usiłował niedołężnie dać wyobrażenie mostu Gard.
Mała ta oberża, licząca jedynie na przejezdnych, stoi po lewej stronie drogi, tyłami zwrócona do Rodanu.
Zdobi ją mały, jak nazywają w Langwedocji „ogródek“, co znaczy, iż znajduje się ona pośrodku pustynnego placu, na którym pełzają gdzieniegdzie karłowate drzewa oliwne i parę dzikich fig z liściem od pyłu posrebrzonym. Pomiędzy drzewami tymi zasadzono trochę jarzyn: cebulę, pieprz turecki, szpinak, sałaty, szczypiorek... Wszystko to usycha w trzydziesto-stopniowym żarze.
Drzewa te, małe czy duże, gną się bezustannie pod naciskiem uderzeń wichrów północno-zachodnich.
Wiatr ten jest, jak wiadomo, trzecią plagą Prowancji. Pierwsze dwie — są również dobrze znane wszystkim; są niemi Rząd i parlament.
Od dziesięciu lat oberżę tę dzierżawili Kardusowie, których służbę stanowiła dziewczyna, Kasia, mająca do pomocy chłopca opiekującego się stajnią, Piotra.
Dwoje tych młodych robotników wystarczało w zupełności, zwłaszcza od chwili, gdy kanał przeprowadzony od Beaucaire do Aignemorte, skrócił znacznie drogę, co odciągnęło od karczemki poważną liczbę podróżujących.
Kanał ten był odległy nie więcej jak o sto kroków od karczemki. Zapomnieliśmy dodać, iż był tam jeszcze i pies, który szczekał na każdego podróżnego z godną zastanowienia zajadłością, zaś czynił to — bo odwykł bardzo od widoku obcych twarzy.
Oberżysta miał około czterdziestu dwóch lat; słusznego wzrostu, chudy, żylasty, był okazałym typem mieszkańców tych okolic; oczy zapadłe, błyszczące, nos orli, wreszcie zęby ostre, białe, jak u zwierząt drapieżnych. Włosy nieco oszronione, gęste, to samo powiedzieć było można i o brodzie, w której dojrzeć było można bardzo już liczne białe pasma. Cera brunatna z natury, była jeszcze opalona. Oberżysta bowiem po całych dniach przesiadywał przed domem w oczekiwaniu podróżnych, którzy... nie przybywali.
Jak już wspomnieliśmy, oberżystą tym był dobry nasz znajomy, Kacper Kadrus, były sąsiad ojca Dantesa.
Żona jego, Magdalena, z domu Radelle, była kobieciną chudą, bladą i chorowitą; pochodziła z okolic Arles. Przechowała ona na twarzy ślady dawnej piękności, lecz trawiąca ją od lat gorączka, na którą zapadają wszyscy mieszkańcy, żyjący w pobliżu bagien Camargue, wybiła swe chorobliwe piętna na jej postaci.
Po całych dniach przesiadywała w swym pokoju, skurczona i drżąca. Było jej wiecznie zimno, na słońce jednak nie odważała się wychodzić nigdy, szkodziło jej ono.
Żyli więc niby razem, lecz zawsze nieomal osobno, z czego mąż był zresztą kontent niepomiernie; ilekroć bowiem razy znaleźli się razem, mąż nasłuchać się musiał wiecznie tych samych skarg i narzekań, na które odpowiadał zresztą temi samemi zawsze słowy:
— Eh, cicho byś była, Karkontko; widać tak Bóg chciał. Niech będzie wola Jego.
Karkontką mąż ją nazywał z tej racji, iż pochodziła z wioski Carconte, położonej pomiędzy Chalon a Lambese.
Tak żyli.
Razu pewnego, gdy Kadrusa akurat nie było przed oberżą, przed jej drzwiami zatrzymał się podróżny, konno przybyły, postawa jego wyrażała szlachetność i dostojeństwo. Był to ksiądz, czarno ubrany, w trójkątnym kapeluszu.
Jeździec zsiadł z konia, przywiązał go do słupa i zaczął obcierać chustką swą twarz zroszoną potem.
Wielki pies, którego już znamy, ujadał zawzięcie.
Za chwilę i sam gospodarz ukazał się na progu.
— Jestem, jestem! — zawołał, zdziwiony przybyciem podróżnego — cicho, Bryś. Niech się pan nie obawia, on tylko szczeka, lecz nigdy nie gryzie. Wina zapewne chcesz pan. Służę natychmiast.. Raczy wielebność wybaczyć mą nieuwagę. Nie spostrzegłem początkowo z kim mam do czynienia. Czego ksiądz dobrodziej żąda? Co rozkaże? Jestem na jego usługi.
Ksiądz tymczasem przypatrywał się Kadrusowi z uwagą, wreszcie powiedział, z wyraźnym włoskim akcentem.
— Czy pan jesteś właścicielem tej oberży?
— Tak jest — odparł zapytany głosem zdumionym — jestem Kacprem Kadrusem. Czem służyć mogę?
— Kacprem?... A tak. Takie istotnie imię mieć powinien mój poszukiwany. Proszę o szczegóły. Czy to pan mieszkałeś przed laty w Marsylii, przy ulicy Meillan?
— Tak jest.
— I byłeś właścicielem zakładu krawieckiego?
— Tak, lecz mi się nie wiodło. Takie panowały w tej przeklętej Marsylii upały, że w końcu ludzie przestali się ubierać. Ale to mi przypomina, że i ksiądz dobrodziej chce się zapewne napić czegoś?
— Dobrze. Proszę mi dać najlepszego, jakie masz w piwnicy wina. A potem jeszcze pogadamy ze sobą.
— Służę — odpowiedział Kadrus, spiesząc się, ażeby przybyłemu nie odeszła ochota wypicia jego butelki wina, które będzie mógł jako „najlepsze“ podać. I wyszedł, zapraszając zarazem przybyłego do wnętrza.
Gdy wrócił, zastał księdza siedzącego przy stole, z głową ukrytą w dłoniach. Ujrzał także za ladą swą połowicę, która zeszła, by przypatrzeć się gościowi.
— Czy jesteś sam jeden? — zapytał ksiądz, który nie spostrzegł siedzącej Karkontki.
— O, Boże drogi... prawie sam, bo żonę mam chorą, nie wiele pomóc mi ona może.
— Więc jesteś żonaty? — podchwycił ksiądz, rzucając z politowaniem wzrokiem po ubogiem urządzeniu izby.
— Żonaty i ubogi — odpowiedział Kadrus, który spostrzegł wyrażający politowanie wzrok księdza — co czynić? Nie dość być uczciwym, aby się wiodło na świecie!
Ksiądz wlepił weń wzrok przenikliwy.
— Tak jest, uczciwym. Tem mogę się pochlubić — rzekł z naciskiem Kadrus, wytrzymując spojrzenie księdza — a w tych czasach nie wszyscy to mogą powiedzieć o sobie.
— Tem lepiej, jeżeli mówisz prawdę. Wierzę bowiem w to głęboko, że w końcu cnotliwi będą nagrodzeni, zaś źli poniosą karę.
— Tak to się mówi, księże dobrodzieju — z gorzkim uśmiechem odpowiedział Kadrus — w rzeczywistości jednak dzieje się trochę inaczej.
— Nie mów tego, być może bowiem, że za chwilę sam się przekonasz o prawdzie mych słów.
— A to jakim sposobem? — spytał Kadrus zdziwiony.
— O tem później może pogadamy; naprzód bowiem muszę się przekonać, czy jesteś tym samym, do którego mam interes?
— Jakże mam to księdzu udowodnić?
— Czyś znał, jakieś piętnaście lat temu, młodzieńca nazwiskiem Dantes?
— Dantesa?!... Czym go znał?... Boże drogi! Edmunda?... I jak jeszcze! Był to jeden z moich przyjaciół — zawołał Kadrus, a twarz jego okrył rumieniec. — Co się z nim stało, z tym biednym Edmundem? Powiedz mi to, zacny, dobry księże? Czy umarł? Czy go może uwolniono?...
— Umarł w więzieniu, w najwyższej rozpaczy.
Śmiertelna bladość zjawiła się na twarzy Kadrusa, zawsze czerwonej. Zapłakał po chwili.
— Biedny — powiedział. — O widzisz, księże dobrodzieju, masz nowy dowód, że dobry Bóg jest dobry jedynie dla złych.
— A — mówił dalej z uniesieniem — coraz gorzej się dzieje na tym świecie! O, lepiej byłoby, ażeby przez 48 godzin spadały z nieba popiół i płomienie: niechby już raz skończyło się to wszystko!
— Z tego co mówisz, wydaje się, żeś kochał bardzo tego człowieka?
— Tak jest, kochałem go, aczkolwiek wyrzucam sobie, żem mu chwilowo zazdrościł szczęścia. Potem dopiero, przysięgam na zbawienie duszy, ubolewałem nad nieszczęściem, które go spotkało.
Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której ksiądz ani na moment nie spuszczał wzroku z twarzy Kadrusa.
— Czy znałeś, ojcze, tego biedaka? — przerwał nakoniec milczenie oberżysta.
— Byłem przy jego łożu śmiertelnem.
— Na cóż umarł? – zapytał Kadrus głosem zdławionym.
— Na to, na co się umiera w więzieniu, w trzydziestym roku życia. Na więzienie samo. Najdziwniejszą rzeczą jest jednak to, że ów Dantes, umierając, przysięgał mi na krucyfiks, że nie jest mu wiadome, za co był uwięziony?
— To prawda, księże, to prawda!... On nic nie wiedział.
— I właśnie dlatego w chwili śmierci błagał mnie, bym poznał przyczyny jego nieszczęścia i przywrócił cześć jego pamięci, jeżeli została splamiona.
Zdawało się, że spojrzenie mówiącego chciało wniknąć w dno duszy słuchającego, ażeby się przekonać, jakie robią na nim wrażenie te słowa.
— Pewien anglik — ciągnął opowiadanie ksiądz — również niewinny, który siedział z owym Dantesem w więzieniu, a w czasie drugiego powrotu Burbonów został uwolniony, posiadał djament znacznej wartości. Wychodząc z więzienia djament ten pozostawił w darze Dantesowi, za to, iż ten go doglądał w chorobie.. Dantes nawet nie próbował przekupić nim dozorców, gdyż wiedział, iż byłoby to bezskuteczne, lecz go przechowywał starannie, w nadziei, że jeżeli go kiedykolwiek uwolnią, to będzie miał byt zapewniony po sprzedaży klejnotu.
— Był to więc, jak mówicie, ojcze, klejnot wielkiej wartości — zapytał Kadrus z błyszczącemi oczyma.
— Wszystko jest względne — odpowiedział ksiądz — niewątpliwie dla Dantesa był wielkiej wartości; oceniono mi go na 50 tysięcy franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — zawołał Kadrus — ależ w takim razie był on chyba wielkości orzecha?
— No, tak wielki to on znów nie jest. Lecz możesz to najlepiej osądzić sam, ponieważ mam go przy sobie.
Wyjął z fałd sutanny małe pudełeczko z czarnego jaszczuru, otworzył je, a przed olśnionym wzrokiem Kadrusa zajaśniał wtedy w całym blasku djament najczystszej wody, oprawny w pierścień wysoce artystyczny.
— I to jest warte 50 tysięcy franków?
— Prócz oprawy, która ma również swoją cenę.
Zamknął i schował starannie pudełeczko do kieszeni.
— Jakimże sposobem, ojcze szanowny, jesteś w posiadaniu tego klejnotu? Czy Dantes uczynił was swoim spadkobiercą?
— Nie, lecz wykonawcą swego testamentu. Miał on trzech przyjaciół i narzeczoną. Jeden z nich nazywał się Kadrus.
Kadrus aż się cały zatrząsł, usłyszawszy to.
Zaś ksiądz mówił dalej, udając, że nie widzi wzruszenia swego słuchacza.
— Drugi nosił nazwisko Danglarsa, trzeci, aczkolwiek był jego rywalem, był niemniej szczerze mu oddany...
Uśmiech szatański rozbłysł na twarzy Kadrusa i uczynił on gest, jakby chciał przerwać mowę księdzu.
— Zaczekaj — powstrzymał go ten — daj mi skończyć. Swoje uwagi później mi zakomunikujesz. Otóż ten trzeci nazywał się Fernand. Co do jego narzeczonej, to miała ona imię... Niestety!... Zapomniałem imienia narzeczonej!...
— Mercedes — podpowiedział Kadrus.
— A tak... — przyznał ksiądz, z dziwnym uśmiechem — tak jest. Mercedes!
— Cóż dalej? — zapytał Kadrus.
— Daj mi karafkę z wodą — poprosił ksiądz.
Kadrus z pośpiechem spełnił rozkaz. Opat napełnił szklankę i napił się trochę.
— Zmęczyło mnie to przypominanie faktów — rzekł po chwili. — Na czem więc stanęliśmy? Acha!... narzeczona nosiła imię Mercedes... Tak jest, już teraz zupełnie dobrze to sobie przypomniałem. Mercedes... Tak, tak. „Pojedziesz tedy do Marsylji“ — mówił umierający Dantes — sprzedasz djament, sumę uzyskaną podzielisz na pięć części i pooddajesz je.
— Jakto, na pięć — zaoponował Kadrus — przecież wymieniliście, ojcze, cztery osoby jedynie.
— Na pięć, mówił Dantes, mając na myśli piątego ojca, lecz ten umarł już, jak mi to w Marsylji powiedziano.
— Niestety — biedak umarł istotnie — powiedział Kadrus, wstrząsany budzącemi się namiętnościami.
— Umarł... — powiedział ksiądz przytłumionym głosem, usiłując zachować wyraz obojętności na twarzy — ale tyle już lat od wypadku tego upłynęło, że żadnych bliższych szczegółów otrzymać nie zdołałem. Czy nie mógłbyś ty, panie oberżysto, powiedzieć mi coś nie coś o skonie tego starca?
— A któżby lepiej wiedział ode mnie? Byłem jego sąsiadem. Stary Dantes w rok zaledwie po uwięzieniu syna przeniósł się do wieczności. Poczciwy to był człowiek!
— Jaka była przyczyna jego śmierci?
— Lekarze określili, iż zmarł na febrę gastryczną; lecz ci, którzy go lepiej znali, nadmieniają, że umarł z żalu i zgryzoty; ja zaś, który go znałem najlepiej, twierdzę, że...
Kadrus zamilkł tutaj.
— Dokończ — rzekł ksiądz chrapliwie.
— Że umarł z głodu!...
— Z głodu! — zawołał ksiądz — z głodu?! Najlichsze zwierzęta nie kończą z głodu życia. Psy, włóczące się po ulicach, znajdują zawsze litościwą rękę, która im rzuci kawałek chleba!... a człowiek, chrześcijanin, miałby z głodu wśród ludzi umierać? To nie podobna! O!... to byłoby zbyt okropne!
— A jednak to, co powiedziałem, jest prawdą — cicho wyszeptał Kadrus.
— I źle uczyniłeś, żeś powiedział — odezwał się z za sztachet lady drżący głos — poco mieszasz się w to wszystko?
Dwaj rozmawiający obrócili się i ujrzeli w głębi izby, za ladą, głowę schorzałej kobiety.
— To ty raczej mieszasz się do naszej rozmowy niepotrzebnie, — odpowiedział Kadrus. — Ksiądz dobrodziej domaga się ode mnie odpowiedzi i grzechem byłoby nie uczynić zadość temu żądaniu.
— Lecz ostrożność nakazuje, byś trzymał język za zębami. Kto wie, w jakich zamiarach paplać ci każą.
— W bardzo uczciwych i dla was dobrych, moja pani — wtrącił ksiądz. — Mąż twój może być zupełnie spokojny, jeżeli tylko zechce być szczerym.
— Zupełnie spokojny... zawsze takie rzeczy zaczynają się od pięknych słówek i obietnic, a potem zapomina się o wszystkiem; nagle, jak grom, spada nieszczęście i miażdży biednych ludzi. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego? Pamiętaj więc!
— Dobra kobieto — zaoponował ksiądz — z mojej przyczyny napewno was nie spotka żadne nieszczęście. Możecie być o to spokojni!
Karkontka zaczęła mruczeć coś jeszcze pod nosem, lecz ostatecznie zamilkła. Nie opuściła jednak zajmowanego miejsca, z którego słyszeć mogła każdy wyraz rozmowy.
W trakcie tego ksiądz napił się jeszcze wody i rzekł:
— Czyż więc starca tego tak dalece opuścili wszyscy, że aż do podobnej został przywiedziony ostateczności?
— O, nie... ojcze. Ani Mercedes, ani pan Morrel nie opuścili go bynajmniej. Ale biedny starzec tak głęboką uczuwał nienawiść do Fernanda... tego właśnie — mówił dalej z ironicznym uśmiechem — którego Dantes uważał za jednego ze swych przyjaciół...
— Twojem zdaniem nie był nim więc?
— Kasprze, Kasprze! — zawołała Karkontka — zastanów się dobrze, co robisz, opowiadając to wszystko.
Zgromiony małżonek machnął tylko z niecierpliwością ręką i dalej mówił do księdza:
— Czyż można być przyjacielem tego, którego żony się pożąda? Dantes miał tak szlachetne i dobre serce, że wszystkich tych ludzi uważał za swych przyjaciół!... Biedny Edmund!... Zresztą lepiej się stało, że nie wiedział o niczem, bo wtedy nie mógłby im przebaczyć w chwili skonania. Zaś ja, — więcej się obawiam przekleństw zmarłych, niż nienawiści żyjących.
— Niedołęgo!... — mruknęła Karkontka.
— Czem Fernand zawinił względem Dantesa?
— Jak go skrzywdził!?... Już ja to wiem najlepiej.
— Powiedz mi zatem co wiesz i czego się domyślasz?
— Kasprze!... Jesteś panem tej tajemnicy i możesz z nią zrobić, co ci się podoba, wierzaj mi jednak, swej żonie, że lepiej będzie, gdy ją zatrzymasz przy sobie.
— Tym razem masz słuszność, kobieto — odpowiedział żonie Kadrus.
— Nic mi więc nie powiesz?
— Na cóżby się to zdało? Gdyby Dantes żył jeszcze i chciał przeze mnie poznać swych przyjaciół i swych wrogów — to co innego; lecz teraz, gdy go już niema — jest mu obojętne, gdy nie może już ani odwdzięczyć się dobrym, ani ukarać złych! Oh!... pomówmy lepiej o czem innem.
— Więc uważasz za właściwe, bym wszystkim tym, których poprzednio wymieniłem, doręczył przypadającą na nich część klejnotów?
— Prawda, ojcze, zapomniałem zupełnie o tym djamencie. Co jednak znaczy dla tych ludzi ten klejnot teraz! Byłby dla nich kroplą w morzu.
— Pamiętaj, że mogliby cię oni na proch zetrzeć jednem swem skinieniem — zawołała Karkontka.
— Jakto?... więc doszli oni do tak wielkich bogactw i znaczenia?
— Więc nic wam o nich nie jest wiadome, ojcze?
— Nic. Lecz bardzo pragnąłbym się dowiedzieć.
Kadrus czas jakiś milczał.
— Eh!... — odezwał się następnie — za długo byłoby o tem wszystkiem opowiadać.
— Ha! możesz milczeć przyjacielu — rzekł ksiądz najobojętniej — szanuję twoje pobudki; stanowisko twoje w tej sprawie jest stanowiskiem uczciwego człowieka, nie mówmy więc o tem. Zlecenie, jakie mi poruczono, domagało się tej formalności. Dlatego pytałem. Jeżeli jednak nie chcesz mówić, — sprzedam ten pierścień i otrzymaną sumę podzielę między was czworo.
Pot spływał dużemi kroplami z czoła Kadrusa, gdy spostrzegł, że ksiądz wstaje z zamiarem wyjścia. I zamienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie.
A gdy ksiądz wyszedł, aby rzucić wzrokiem na swego konia, zaczęli szeptać pomiędzy sobą:
— Cały djament mógłby należeć do nas — powiedział Kadrus.
— Tak sądzisz? — odpowiedziała Karkontka.
— To nie ulega wątpliwości. Człowiek duchowny nie mógłby nas oszukiwać.
— A, rób co ci się podoba, nie chcę się w to wdawać zupełnie.
Rzekłszy to, wróciła na swe dawne miejsce, lecz cała drżąca. W tej chwili wrócił ksiądz.
— Cóż postanowiłeś? — zapytał.
— Opowiem wam, księże, wszystko.
— Tak będzie, myślę, najlepiej — rzekł ksiądz — nie dlatego, żebym chciał koniecznie dowiedzieć się, co uważałeś za stosowne zataić przede mną, lecz że grzechem byłoby istotnie, gdyby nagrodę otrzymać mieli niegodni.
— Opowiem, księże, opowiem!
I zaczął opowiadać.



ROZDZIAŁ IV.
OPOWIADANIE.

— Przedewszystkiem — rozpoczął Kadrus — miałbym do księdza jednę prośbę.
— Jakąż to?
— Jeżeli kiedykolwiek zechcecie zrobić jakikolwiek użytek z wiadomości, których wam udzielę, nie zdradźcie mnie na Boga, że to ja wam ich dostarczyłem. Osobistości, o których mówić zaraz będę, są teraz bardzo potężne. Mogliby więc mnie w każdej chwili zgnieść na proch.
— Bądź spokojny, przyjacielu, jestem kapłanem i obowiązkiem moim jest zachować tajemnicę spowiedzi. Opowiadanie twoje uważać będę za spowiedź. Weź również pod uwagę, iż jedynym moim celem jest godnie wypełnić ostatnią wolę naszego przyjaciela. Mów więc śmiało, lecz mów prawdę, samą prawdę tylko. Nie znam i zapewne nigdy znać nie będę osób, o których masz mówić; służę Bogu, a nie ludziom; dodam wreszcie, że z klasztoru wyszedłem celem wypełnienia ostatnich rozporządzeń zmarłego, gdy obowiązek ten spełnię — wrócę natychmiast w mury klasztorne.
Ta ostatnia obietnica podniosła nieco mdlejącą odwagę Kadrusa.
— A więc wywiodę was, ojcze, z błędu, co do szczerości mniemanych uczuć przyjaźni Fernanda i Danglarsa.
— Zacznijmy od jego ojca, przyjacielu, — rzekł ksiądz — Edmund tyle mi mówił o tym czcigodnym starcu, taką głęboką był przejęty dla niego miłością!
— Są to dzieje bardzo smutne — odrzekł Kadrus, kiwając głową — ich początek jest wam znany zapewne?
— Mniej więcej, lecz do tej chwili jedynie, w której Dantesa zaaresztowano w trattorji, znajdującej się na przedmieściu Marsylji.
— W trattorji „Pod Rezerwą“. Wypadek ten, jak żywy, stoi mi ciągle w myśli.
— Zdarzyło się to, jeżeli mnie pamięć nie myli, w czasie uczty zaręczynowej?
— Tak jest. W czasie uczty, która tak wesoło się zaczęła, a tak smutny miała koniec! Ot!... wszedł komisarz policyjny na czele żołnierzy i zabrał Dantesa.
— Na tem właśnie kończy się wszystko, co mi jest wiadome.
— Ja wam to, ojcze, opowiem. Gdy Dantes tak niespodziewanie został uwięziony, pan Morrel pobiegł natychmiast do władz, dla powzięcia wiadomości. I wrócił bardzo smutny, mówiąc, że sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało. Po otrzymaniu tej hiobowej wieści, ojciec Dantesa wrócił do domu sam, zdjął ubiór weselny i zaczął się przechadzać po pokoju. Mieszkałem pod nim, więc słyszałem, że chodził tak cały wieczór i potem noc. Boleść tego starca tak wielkie uczyniła na mnie wrażenie, że i ja przez całą noc nie zmrużyłem oka.
Nazajutrz odwiedziła go Mercedes, która następnie pobiegła do pana de Villeforta; nic jednak zrobić nie zdołała. Z płaczem po raz drugi przyszła do starca i wtedy spostrzegła, że się nie kładł zupełnie i że od dnia wczorajszego nic nie jadł. Chciała go zabrać ze sobą, by go mieć w swej opiece, lecz starzec nie zgodził się na to. „Nie — mówił — nie opuszczę domu. Mnie bowiem kocha nadewszystko to biedne dziecię, to też gdy wyjdzie z więzienia — do mnie pierwszego przybiegnie. Cóżby powiedział, gdybym nie oczekiwał go?“ Wszystko to opowiedziała Mercedes sama, gdy wyszła od nieszczęśliwego.
— Dlaczego sam nie starałeś się pocieszyć go?
— Księże — odpowiedział Kadrus — pocieszać można tych, którzy na to pozwalają. A zresztą, nie wiem z jakiej przyczyny, lecz wyraźnie odczuwałem, że starzec stroni ode mnie, jakby miał wstręt jakiś. Raz usłyszałem, że głośno płakał; gdy podbiegłem pod drzwi, zaniepokojony, czy mu się co nie stało — nie płakał już, lecz się modlił. Nie umiem wam, ojcze, powtórzyć, jakich wyrazów wymownych i serce rozdzierających używał w swej modlitwie. Było w tem coś więcej niż pobożność, coś więcej niż boleść. Słysząc te błagania, powiedziałem sobie: „Jakżeż jestem szczęśliwy, że sam jeden jestem, bo gdybym był ojcem i zaznał boleści, jaka była udziałem tego biednego starca, nie zdołałbym znaleźć ni w sercu, ni w myśli słów takich, jakie on Bogu zasyła, lecz pobiegłbym prosto do morza i rzuciłbym się w nie, aby nie cierpieć tak strasznie.“
— Biedny ojciec! — rzekł ksiądz.
— Codzień stawał się posępniejszy, bardziej smutny. Pan Morrel i Mercedes przychodzili do niego, lecz zastawali drzwi zamknięte; nie otwierał nikomu. Raz tylko przyjął narzeczoną swego syna, a gdy to biedne dziewczę, samo pożerane rozpaczą usiłowało go pocieszyć, rzekł do niej:
— Wierzaj mi, on umarł, już nie my jego, ale on nas oczekuje. I jestem szczęśliwy, żem najstarszy, bo ujrzę go prędzej, niż inni.
Jeżeli do Dantesa nie przychodzili znajomi, to po jakimś czasie odwiedzać go zaczęli ludzie obcy. Odrazu zrozumiałem, że stary Dantes wyprzedawał się, by mieć na utrzymanie. Aż przyszedł dzień, w którym już nie było nic do sprzedania; od trzech miesięcy nie płacił komornego, zagrożono mu, iż zostanie z lokalu usunięty; poprosił wtedy o zwłokę tygodniową. Przez trzy dni słyszałem jeszcze, jak przechadzał się po pokoju, przechadzał się wciąż, w czwartym dniu kroki ucichły. Poszedłem na górę; drzwi były zamknięte, przez dziurkę od klucza ujrzałem jak leżał na łóżku, blady i wycieńczony. Przestraszyłem się wtedy bardzo i co tchu pobiegłem do Mercedes, a potem i do pana Morrela. Oboje przyszli natychmiast; pan Morrel sprowadził nawet odrazu lekarza, który zdecydował, że chory cierpi na febrę gastryczną i nakazał djetę. Odtąd już drzwi nie zamykał. Mógł przecież już przy wszystkich nic nie jeść, gdy mu sam lekarz djetę nakazał.
Z piersi księdza głębokie wydarło się westchnienie.
— Opowiadanie to obchodzi najwidoczniej księdza? — zapytał Kadrus.
— A któżby, słysząc je, mógł pozostać obojętny?! — odpowiedział zapytany — to historja nędzy i łez.
— Mercedes przychodziła wciąż. Błagała, by się do niej przeniósł. Odmówił. O to samo prosił go i pan Morrel, lecz prośby na nic się nie zdały Pan Morrel, gdy odchodził po tej rozmowie, wskazał wzrokiem katalonce, że worek z pieniędzmi pozostawił na kominku. Mercedes pobiegła natychmiast po wino i po buljon, lecz chory, powołując się na zakaz lekarza, nie chciał nic do ust włożyć. Nakoniec, po dziesięciu dniach męczarni, zgasł cicho, głodową śmiercią, przeklinając wszystkich, którzy byli sprawcami jego nieszczęścia.
A oto ostatnie jego słowa, do Mercedes zwrócone:
— Jeżeli zobaczysz kiedykolwiek mego Edmunda, powiedz mu, że błogosławiłem go, umierając.
Ksiądz nagle wstał, po usłyszeniu tych słów, i parokrotnie okrążył izbę, drżącemi rękami chwytając się za serce.
— Więc umarł, jak powiadasz...
— Z głodu, mój ojcze, z głodu. I klnę się na Boga, iż w słowach mych jest sama prawda.
Ksiądz pochwycił konwulsyjnie szklankę wody i wychylił do dna. Następnie usiadł. Oczy zapadły mu w głąb i zbielały policzki.
— Cóż za los okropny — rzekł głosem chrapliwym.
— Nieszczęście to było, ojcze, wielkie nieszczęście, tem większe, że nie było dziełem Boga, lecz złych ludzi.
— Przejdziemy więc teraz do tych ludzi — rzekł ksiądz martwym głosem. — Lecz pamiętaj, żeś przyrzekł mówić tylko prawdę, jak na spowiedzi.
Poznajmy tych, którzy syna przyprawili o śmierć z rozpaczy, a ojca — z głodu.
— Imiona ich: Danglars i Fernand; pierwszy go zgubił przez zawiść, drugi przez miłość.
— W jaki sposób zaspokoili oni te swoje uczucia nienawiści i zawiści?
— Oskarżyli skrycie Edmunda, że jest ajentem bonapartystów.
— Któryż z nich jednak był bezpośrednim sprawcą niedoli Dantesa?
— Obaj, gdyż jeden denuncjację napisał, zaś drugi ją wrzucił do skrzynki pocztowej.
— Gdzież ta denuncjacja była napisana?
— W „Rezerwie“, w przeddzień ślubu.
— A więc to prawda! — szepnął ksiądz do siebie — O, Fario, Fario!... Jakżeż ty dobrze znałeś nikczemne dusze ludzkie!
— Co mówicie, księże?
Ksiądz zamilkł, Kadrus więc mówił dalej:
— A więc Danglars napisał denuncjację lewą ręką, zaś Fernand się postarał, by doszła ona do rąk właściwych.
— A ty — zapytał nagle ksiądz — co ty tam z nimi robiłeś?
— Ja?... — zawołał Kadrus zdziwiony — a któż wam powiedział, że ja tam byłem, ojcze?
Ksiądz spostrzegł, że powiedział zbyt wiele.
— Nikt — odrzekł — zrobiłem jedynie przypuszczenie, że jeżeli tak doskonale wiesz, co się tam działo, to musiałeś tam być chyba?
— I istotnie tam byłem — odpowiedział Kadrus, schylając głowę – byłem tam, lecz zupełnie nieprzytomny, bo mnie spoili. Co widziałem zdało mi się, jakby było chmurą przysłonione. Oponowałem, o ile to czynić może człowiek znajdujący się w takim stanie. Odpowiedzieli mi, że jest to tylko niewinny żart, który żadnych skutków pociągnąć za sobą nie może.
— Lecz nazajutrz mogłeś przekonać się chyba, jak bardzo to było dalekie od żartu. Dlaczego więc milczałeś, gdy go zaaresztowano?
— Chciałem to uczynić, ojcze, lecz Danglars nie pozwolił mi tego zrobić. „A jeżeli Dantes jest winien istotnie?... jeżeli prawdą jest, że miał list do klubu bonapartystowskiego w Paryżu? — to co wtedy? Jak myślisz, czy nie zaaresztują tych wszystkich, którzy się za niego upominają?“ Tak przekonywał Danglars. I ulękłem się, ówczesna polityka mogła przecie przejmować trwogą. Wiem, że milczenie moje było tchórzostwem... nie był to jednak występek.
— Rozumiem. Po prostu nie sprzeciwiałeś się złu. Nic więcej.
— Tak jest, ojcze — odrzekł Kadrus — i to mi dniem i nocą nie daje spokoju. Jakżeż często błagam Boga, aby zechciał mi wybaczyć ten występek! Przysięgam, że powiedziałem całą prawdę, a także, iż jest to jedyny grzech mego życia. A jednak czuję to, że stał się on przyczyną wszystkich moich nieszczęść. Pokutuję za jednę chwilę egoizmu. Dlatego też mówię Karkontce, gdy się uskarża na los, który nas prześladuje: „Milcz, kobieto, to Bóg tak chce“.
I Kadrus zwiesił głowę z oznakami szczerej skruchy.
— Miej ufność w Bogu, mój synu. Wyznałeś szczerze swe błędy, tem samem zasługujesz na pobłażanie.
— Ale Edmund już umarł, a więc przebaczyć mi nie może.
— On o niczem nie wiedział.
— Tak, lecz teraz już może wie wszystko! A umarli mścić się potrafią.
Nastała chwila milczenia; ksiądz powstał i zaczął się przechadzać w milczeniu, potem wrócił na miejsce i rzekł:
— Wspomniałeś mi parokrotnie o panu Morrelu. Jakiego to rodzaju jest człowiek?
— Najbardziej prawy jakiego znam.
— Jakąż on odegrał rolę w tej całej smutnej sprawie?
— Rolę człowieka uczciwego. Wstawiał się za Edmundem, nie szczędził ani siebie, ani pieniędzy, byle tylko coś osiągnąć. Zabiegał, groził, co w końcu ten dało skutek, że za drugiej restauracji był prześladowany jako bonapartysta. Często, również, jak to już mówiłem, odwiedzał Dantesa, chciał go zabrać do siebie, w przeddzień śmierci zostawił worek z pieniędzmi, któremi spłacono długi zmarłego i opędzono koszta pogrzebu, aby tak umierał, jak żył, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Mam nawet u siebie ten worek z czerwonego jedwabiu.
— Czy pan Morrel żyje jeszcze?
— Żyje.
— Niebo mu błogosławi zapewne? Żyje w dostatkach i szczęściu?
Kadrus uśmiechnął się gorzko.
— Jest zupełnie tak samo szczęśliwy jak ja.
— Jakto! Pana Morrela prześladuje los?
— Znajduje się w nędzy prawie, mój ojcze, a co więcej, — jego dobre imię jest zagrożone. Po dwudziestoletniej pracy, zdobywszy sobie opinję najzaszczytniejszą w sferach handlowo-przemysłowych Marsylji, — stracił cały majątek. W ostatnich paru latach zatonęło mu pięć okrętów, bankructwa trzech większych domów bankowych były również przyczyną jego olbrzymich strat. Z całego majątku, pozostał mu jeden tylko „Faraon“, którym biedny Dantes dowodził, a który wrócić ma niezadługo z Indji, z ładunkiem koszenili i indigo.
— Nieszczęśliwy ten ma żonę i dzieci?
— Ma żonę, prawdziwego anioła dobroci, i córkę, która miała iść za mąż z miłości, ale rodzina narzeczonego nie pozwala mu poślubić panny, pozbawionej wszelkiego mienia. Ma jeszcze i syna, który jest porucznikiem w wojsku. Lecz wszystko to, nietylko nie osładza niedoli biedaka, lecz raczej ją potęguje. Gdyby był sam, odebrałby sobie poprostu życie i byłoby po wszystkiem.
— Okropne!... — Szeptał ksiądz.
— Tak to Bóg nagradza uczciwość i prawość, mój ojcze. Przecież i ja przez całe swe życie nie popełniłem nic złego, za wyjątkiem tego, com względem Dantesa zawinił. A jednak cierpię nędzę, a niedługo patrzeć będę na śmierć żony, bo nie mogę dać jej żadnego ratunku; sam — umrę zapewne z głodu, jak ojciec Dantesa. A tymczasem Danglars i Fernand opływają w dostatkach i sławie.
— Jakto?
— Wszystko wyszło im na dobre, tylko uczciwym wszystko na złe wychodzi.
— Cóż się stało z Danglarsem, który w sprawie Dantesa zawinił najwięcej?
— Co się z nim stało? Po zaaresztowaniu Dantesa wyjechał z Marsylji i dzięki rekomendacji Morrela dostał doskonałe miejsce u pewnego bankiera w Madrycie. W czasie wojny podjął się dostaw dla wojska francuskiego i zrobił duży majątek; następnie operował na giełdzie i tem pomnożył wielokrotnie swe kapitały. Po śmierci żony, która była córką owego bankiera zaślubił wdowę po panu de Nargonne, córkę pana de Servieux, szambelana dziś nam miłościwie panującego króla. Danglars jest miljonerem, dostał tytuł barona, ma pałac przy ulicy Mont Blanc, dziesięć koni na stajni, sześciu lokajów i nie wiem już ile brylantów w kasetkach.
— A! — zawołał ksiądz, a jego twarz przybrała szczególny wyraz, — Jest więc szczęśliwy?
— To znów inna sprawa. Nieszczęście — jest to tajemnica ścian mieszkalnych domu. Jeżeli majątek daje szczęście, to Danglars jest szczęśliwym niewątpliwie!
— No, a Fernand?
— Fernand? I ten jest bardzo bogaty.
— Jakżeż przyjść miał do majątku ubogi katalończyk, biedny rybak, bez wychowania i wykształcenia? To już wprowadza mnie wprost w zdumienie!
— Zadziwia to i innych. W życiu tego człowieka musi być tajemnica, której nikt jeszcze nie poznał.
— Cieszy się więc majątkiem i ma wysokie stanowisko. Zdobył nawet miłość i szacunek ludzi?
— Ma to wszystko, ojcze.
— Chcesz mnie chyba wprowadzić w świat bajek?
— Prawda, że to wszystko zakrawa na opowieść z Tysiąca i Jednej nocy. Posłuchajcie jednak, a zrozumiecie wszystko. Na kilka dni przed powrotem Dantesa, Fernand wyciągnął los do wojska. Burbonowie pozostawili go w spokoju, lecz za powrotem Napoleona nakazano wielki pobór i Fernand wyruszył w pole. I ja poszedłem również, że jednak byłem już starszy, więc użyto mnie do obrony wybrzeży jedynie. Fernand zaś został wcielony do armji czynnej i pierwszy chrzest bojowy otrzymał w bitwie pod Ligny.
W nocy po tej bitwie postawiono go na warcie przy namiocie jenerała, który porozumiewał się tajemnie z nieprzyjacielem.
Jenerał ów tej samej jeszcze nocy postanowił połączyć się z nieprzyjacielem i zapytał Fernanda, czy nie chciałby mu towarzyszyć? Katalończyk, węsząc karjerę, zgodził się, opuścił stanowisko i udał się za jenerałem.
Gdyby Napoleon utrzymał się przy władzy, Fernand byłby oddany pod sąd, stało się inaczej i czyn ten, otworzył mu bramy świetnej przyszłości.
Powrócił przeto do Francji ze szlifami podporucznika, że zaś jenerał, będący w wielkich u dworu łaskach, protegował go i dalej, został więc, w roku 1823, w czasie wojny hiszpańskiej, kapitanem; wtenczas właśnie, gdy Danglars się rzucał na pierwsze swe spekulacje.
Fernand, jako hiszpan, posłany był do Madrytu, dla zbadania nastrojów swych współziomków.
Spotkawszy się tam z Danglarsem, wszedł z nim w porozumienie i zapewnił swemu jenerałowi współdziałanie rojalistów, następnie, dzięki znajomości dróg w górach, przyczynił się do tego, że jego jenerał osiągnął wielkie wojskowe sukcesy. Co dało ten skutek, że Fernand mianowany został pułkownikiem i ozdobiony krzyżem legji honorowej, dającej tytuł hrabiego.
— O ślepy losie! — zawołał ksiądz.
— To prawda. Lecz słuchajcie, bo to jeszcze nie wszystko. Po ukończeniu wojny hiszpańskiej karjera Fernanda zdawała się być skończona, ze względu na pokój, na jaki się zanosiło. Na jego szczęście jednak Grecja powstała przeciwko Turcji i rozpoczęła wojnę o niepodległość. Oczy całego świata zostały zwrócone na Ateny; popieranie Greków należało do najlepszego tonu.. Rząd francuski, aczkolwiek głośno nie wdawał się w tę sprawę, pocichu udzielał Grecji poparcia, przez palce patrząc na werbunek ochotników. Fernand skorzystał z okazji, podał się do dymisji i wyruszył na front grecki. Niezadługo przyszły wieści, że hrabia de Morcef (takie przybrał nazwisko) wstąpił do armji Ali-baszy, w stopniu jenerała. Jak wiadomo z historji wojny, Ali-basza padł w walce, zaś wojska jego zostały rozbite. Fernand wyniósł jednak całą głowę z pogromu, a nawet bardzo duży majątek, jaki mu zapisał przed zgonem Ali-basza. Gdy Fernand powrócił do Francji, uzyskał zatwierdzenia rangi jenerała.
— Dziś więc?
— Dziś — były Fernand jest hrabią de Morcef, jest jenerałem i deputowanym, mieszka we własnym pałacu na ulicy Helder 27. Oto wszystko, co wiem.
Nastała chwila milczenia. Ksiądz parokrotnie otwierał usta, lecz je zamykał spazmatycznym ruchem. Nakoniec wykrztusił:
— A Mercedes? Cóż z nią się stało? Mówiono mi, że znikła.
— Znikła, jak słońce znika o zachodzie, by nazajutrz w tem wspanialszym ukazać się blasku.
— Czyżby i ona dobiła się fortuny? — zapytał ksiądz z ironicznym uśmiechem.
— Dawna Mercedes jest dziś jedną z największych dam Paryża. Początkowo rozpaczała bardzo po stracie Edmunda. Opowiadałem przecież, jakie starania czyniła u pana de Villefort i z jakiem oddaniem córki była dla starego Dantesa. Cierpiała bardzo, w dodatku, nowy ją spotkał smutek: Fernanda wzięto do wojska, a był on jej opiekunem, którego kochała jak brata nic nie wiedząc o jego nikczemnym czynie.
Fernand odjechał, Mercedes została sama. Trzy miesiące tak przebyła, samotna zupełnie. Żadna jej wieść nie doszła ani o Dantesie, ani o Fernandzie. Pozostał jej tylko ojciec Edmunda, który umierał z rozpaczy.
Raz siedząc nad morzem i wsłuchując się w poszum jego fal, ujrzała wracającego niespodzianie Fernanda w mundurze podporucznika.
Nie jego wprawdzie opłakiwała, nie na niego czekała, był jej jednak bliski. Porwała się więc i z radością uścisnęła mu dłoń. Te objawy uczuć siostrzanych Fernand przyjął za wyraz miłości.
Słowa jej jednego nie powiedział za swą pierwszą bytnością o swych uczuciach. Za drugą jednak — ponowił oświadczyny.
Mercedes prosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Co miała robić, biedna? Była sama na świecie, bo i ojciec Edmunda już nie żył wtedy.
Nie mogła zapomnieć o tem, co jej wielokrotnie mówił starzec: „Nasz Edmund już nie żyje, bo gdyby żył, to wróciłby do nas“.
Wahała się więc. Myśl, że żyć ma, już do śmierci sama, sama jedna na świecie — przerażała ją.
Więc poprosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Gdy czas ten upłynął, oddała rękę Fernandowi.
— Tak więc — rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem — płakała całe osiemnaście miesięcy. Kochanek najbardziej wierny, nie mógłby więcej się domagać!
O, kobieto! — Słabość jest imię twoje!
— Ślub odbył się w kościele św. Annunciaty — ciągnął dalej opowiadanie Kadrus.
— A więc w tym samym, w którym wziąć miała ślub z Edmundem. Wszystko więc poszło swoją koleją, inny jedynie narzeczony stanął u ołtarza.
— Gdy orszak ślubny przechodził koło „Rezerwy“, Mercedes, która zdawała się być spokojną, zemdlała, zaś Fernand zbladł.
Czuć było iż stale się obawiał powrotu Dantesa. I młode małżeństwo w tydzień po ślubie wyjechało.
— Czy widziałeś ją kiedy potem?
— Widziałem raz w czasie wojny hiszpańskiej w Perpignan, gdzie ją Fernand zostawił samotną. Z ogromną miłością macierzyńską pielęgnowała i wychowywała swego syna.
Ksiądz wzdrygnął się gwałtownie.
— Więc miała syna?
— Tak jest. Na imię mu było Albert.
— Kto chce wychowywać dziecię, musi mieć sam wychowanie. A Mercedes była przecież córką prostego rybaka. Bez żadnego zapewne wykształcenia?
— O, Mercedes zmieniła się bardzo od owych czasów, gdy to mieszkała w chacie rybackiej. Dziś mogłaby zostać królową, gdyby koroną nagradzano piękność, wdzięk, wytworność i dobre wychowanie. W miarę wzrostu majątku i umysł rozwijał się, aż doszedł do doskonałości.
Mimo to wszystko — wątpię by była szczęśliwą.
— Na jakich danych urobiłeś sobie to zdanie?
— Gdym wpadł w biedę, pomyślałem sobie wtedy, że mam przecież możnych przyjaciół. Kto wie przeto, czy nie zechcą mi dopomóc? Udałem się do Danglarsa, ale ten mnie nie przyjął. Potem poszedłem do Fernanda — wysłał mi przez lokaja sto franków. Gdy ze ściśniętem sercem opuszczałem ten dom, padł mi pod nogi worek z dwudziestoma pięcioma luidorami. Podniosłem szybko głowę i ujrzałem znikającą za firankami głowę Mercedes. Wyraz jej oczu był bardzo smutny.
— A z panem de Villefort co się stało, mój przyjacielu?
— O, ten nie był moim przyjacielem, bynajmniej, nie znałem go nawet.
— Lecz może wiesz przypadkowo, co się z nim stało, a także czy on nie przyczynił się czasem do niedoli Edmunda?
— Nie wiem nic. To jedynie, że wkrótce po zaaresztowaniu Edmunda zaślubił pannę de Saint Meran i opuścił Marsylję Lecz i jemu zapewne uśmiechnęło się szczęście. Jest bogaty jak Danglars i jest potentatem nie mniejszym aniżeli Fernand. Ja jeden tylko, jak widzicie, ojcze, jestem nędzarzem, zapomnianym przez Boga.
— Mylisz się przyjacielu. Nam ludziom często się zdaje, że Bóg zapomniał o kimś, a to tylko sprawiedliwość odpoczywa. Przychodzi wszelako chwila, gdy oko Opatrzności zwraca się na nędzarza. Masz nawet tego dowód.
Mówiąc to, ksiądz wyjął pierścień z kieszeni i dał go Kadrusowi.
— Masz go — rzekł — weź ten brylant. Należy on do ciebie w całości.
— Jakto?... do mnie jednego?!... Ach panie, nie żartuj sobie ze mnie!
— Djament ten miał być podzielony pomiędzy przyjaciół Edmunda. Że zaś miał on istotnie, jak się przekonałem, jednego przyjaciela — ciebie, przeto podział jest zbędny. Weź go i sprzedaj. Powtarzam, iż wart jest pięćdziesiąt tysięcy franków. To też uważam, że suma ta wydźwignie cię z biedy. Bierz więc, lecz za to...
Kadrus, który wyciągał już rękę, cofnął ją natychmiast, gdy usłyszał te słowa.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Za to — powtórzył ksiądz — dasz mi ów worek jedwabny, który p. Morrel zostawił u starego Dantesa.
Kadrus jeszcze bardziej zdziwiony, wyjął z szafy dębowej ów worek czerwony o wypłowiałych barwach i podał go księdzu.
Ten wziął worek do ręki i natychmiast schował na piersiach, oddając wzamian djament Kadrusowi.
— O!... jesteście chyba zesłańcem bożym, księże! wszak nikt nie wiedział, że Edmund dał wam ten djament, mogliście więc śmiało zatrzymać go sobie.
— Więc ty byś to uczynił, najwidoczniej! — rzekł ksiądz do siebie.
Potem wstał, wziął kapelusz, rękawiczki i rzekł:
— Czy to co mówiłeś, było bezwzględną prawdą? Mogę polegać i wierzyć wszystkiemu?
— Patrzcie, ojcze — odpowiedział Kadrus — w kącie tej izby jest krucyfiks z drzewa poświęconego, zaś na tym kufrze leży ewangelja mojej żony. Otwórzcie więc księgę tę, a złożę wam przysięgę z ręką na krucyfiksie, na zbawienie mej duszy, że opowiedziałem wam wiernie wszystko tak, jak było.
— Dobrze — rzekł ksiądz — wierzę ci, żeś powiedział prawdę. Bądź zdrów i niech ci pieniądze Dantesa przyniosą szczęście.
I wyszedł. Słychać było jak wsiadł na konia i odjechał.
Kadrus pozostał sam, za chwilę ukazała się jednak Karkontka słabsza i bardziej blada jak zazwyczaj.
— Prawda to, com słyszała?
— Co?
— Żeśmy dostali djament na własność?
— Tak jest — odparł Kadrus, radością prawie że obłąkany — nic nadto prawdziwszego! Oto go masz.
Karkontka obejrzała klejnot, a potem rzekła głucho:
— A gdyby był fałszywy?
Kadrus aż się zachwiał pod wrażeniem tych słów.
— Fałszywy — powtórzył. — Z jakich to przyczyn miałby człowiek ten dawać mi fałszywy djament?
— By wydrzeć ci darmo twe tajemnice, niedołęgo.
Kadrusowi zdawało się, że go obłęd pochwyci, do tego stopnia przypuszczenie to pozbawiło go przytomności.
— Więc to tak — rzekł głosem zduszonym, porywając kapelusz — zaraz się o tem przekonamy.
— A to jakim sposobem?
— W Beaucaire jest jarmark, na który przyjeżdżają jubilerzy z Paryża. Zapytam ich. Ty zaś pilnuj domu; za dwie godziny wrócę.
— A choćby nawet djament był prawdziwy — powiedziała do siebie Karkontka — pięćdziesiąt tysięcy franków, to pieniądze, ale nie majątek!


ROZDZIAŁ V.
WYKAZY WIĘZIENNE.

W parę dni po wypadkach powyżej opisanych, człowiek mający około trzydziestu dwuch lat, ubrany we frak granatowy, w nankinowych pantalonach i w białej kamizelce, z postawy wyglądający na anglika, zjawił się u mera Marsylji.
— Szanowny panie — rzekł do niego po francusku, lecz z silnym akcentem angielskim — jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie; od lat dziesięciu pozostajemy w stosunkach handlowych z firmą Morrel i Syn, w Marsylji, i mamy tam w obecnej chwili około stu tysięcy franków, doszły nas jednak pogłoski o zachwianiu się domu tego, — mamy teraz obawy, co do możliwości odebrania tej sumy. Przybyłem więc z Rzymu dla zebrania informacyj, jak się ta sprawa przedstawia?
— Cóż panu odpowiem na to zapytanie? — rzekł mer. — Od lat kilku losy prześladują pana Morrela; zatonęło mu pięć statków jeden po drugim, został ponadto uwikłany w bankructwa trzech domów bankowych. To wiem i tyle mogę panu powiedzieć. Czy jednak domowi temu grozi bankructwo? — nie wiem, nigdy osobistych poglądów na tę sprawę wygłaszać nie uważam za właściwe. Mnie samemu pan Morrel winien jest dziesięć tysięcy franków. Spytaj się mnie pan jako mera, co myślę o samym Morrelu, to ci odpowiem, że jest to człowiek wyjątkowej prawości i że dotąd zaspakajał wszystkie swe zobowiązania. Oto co mogę powiedzieć panu. Jeżeli pan pragniesz informacyj bardziej rzeczywistych, to zechciej się udać do pana de Boville, inspektora więzień, ulica Noilles Nr. 15; ten ma, jeżeli się nie mylę, dwakroć sto tysięcy franków u pana Morrela, jeżeli więc istotnie domowi temu zagraża bankructwo, to pan de Boville, jako poważniejszy ode mnie wierzyciel, lepiej będzie cię mógł objaśnić.
Anglik, po wysłuchaniu tej uprzejmej i pełnej dyskrecji odpowiedzi, ukłonił się i wyszedł, a następnie powolnym krokiem, właściwym synom Wielkiej Brytanji, poszedł na wskazaną mu ulicę, wypytawszy się uprzednio, gdzie się ona znajduje?
Pan de Boville znajdował się w swym gabinecie. Od pierwszego rzutu oka Anglik poznał, że nie po raz pierwszy ma z nim do czynienia.
Anglik z właściwą sobie flegmą powtórzył w tych samych prawie wyrazach pytanie, jakie już zadał merowi.
— O! szanowny panie — odpowiedział pan de Boville zrozpaczonym tonem — obawy twe są bardzo ugruntowane. I ja mam u Morrela dwieście tysięcy franków, stanowiące posag mej córki. Otóż połowa tej sumy miała być wpłacona 15-go bieżącego miesiąca. Córka moja, dodać muszę, za dwa tygodnie ma wyjść zamąż. No i wyobraź pan sobie, że przed pół godziną był u mnie pan Morrel, z deklaracją że jeżeliby jego Faraon nie wrócił przed owym piętnastym, to nie będzie w stanie uiścić się na termin z długu.
— Ależ to zakrawa na zawieszenie wypłat i układy z wierzycielami?
— Powiedz raczej, szanowny panie, że to zakrawa na bankructwo!
Anglik jakby się zastanawiał przez moment, zaś potem rzekł:
— Więc ta wierzytelność tak pana niepokoi?
— Mój panie, te pieniądze uważam za stracone.
— Jeżeli tak, to ja tę sumę nabędę od pana.
— Pan? ale zapewne z dużem ustępstwem?
— Nie. Sto za sto. Nasz dom — dodał anglik, śmiejąc się — nie uprawia podobnych operacyj.
— I pan-byś zapłacił?
— Gotówką!
Rzekłszy to, wyjął z kieszeni paczkę banknotów.
Radość błyskawicą zajaśniała na twarzy pana de Boville, powściągnął się jednak i rzekł:
— Sumienie moje nakazuje mi ostrzec pana, że możesz nie dostać nawet sześciu za sto.
— To już nie moja sprawa. Obchodzi to firmę, której jestem reprezentantem. Może domowi temu zależy na upadku firmy Morrela, jako konkurencyjnej? Może ją chce podtrzymać?... Tylko tyle powiedzieć mogę, że jestem gotów wypłacić panu tę sumę, jeżeli ustąpisz mi swe do niej prawa. Zastrzegam sobie jedynie komisowe.
— O, panie, nic słuszniejszego. Zwykłe komisowe sięga 2 procent od stu. Tutaj zażądać pan możesz choćby dziesięciu.
— Panie — odpowiedział anglik, znów śmiejąc się głośno — ja naśladuję moją firmę i nie szukam pobocznych dochodów. Komisowe, którego się domagam, jest zupełnie innej natury.
— Jakież jest więc ono? Słucham pana.
— Pan jesteś inspektorem więzień?
— Tak, od lat kilkunastu.
— Wykazy więzienne prowadzi pan zapewne?
— Oczywiście. Każdy wiezień ma swoje konto.
— Otóż powiedzieć panu muszę, iż byłem wychowany przez pewnego opata, który znikł nagle. Po latach dopiero dowiedziałem się, że był więźniem w twierdzy If i tam umarł. Pragnąłbym dowiedzieć się o nim kilku szczegółów.
— Jak się nazywał?
— Opat Faria.
— O, przypominam sobie! był warjatem. Utrzymywał, że jest właścicielem olbrzymich skarbów i z uporczywością godną lepszej sprawy ofiarowywał rządowi coraz to większe sumy za uwolnienie go.
— Biedak! dawno umarł?
— Coś w lutym bieżącego roku. Datę doskonale pamiętam, ponieważ śmierć opata została związana z innem zdarzeniem istotnie zdumiewającem. Mianowicie cela opata oddalona była o kilka metrów od innego lochu, w którym był więziony niebezpieczny spiskowiec, który najbardziej przyczynił się do powrotu uzurpatora w 1815-ym roku, człowiek wyjątkowo zuchwały.
— Doprawdy? — rzekł anglik.
— O, tak! Miałem sposobność widzieć tego człowieka w 1816-m czy 1817-m roku. Celę jego odwiedzać można było jedynie przy eskorcie wojskowej. Zbrodzień ten wyjątkowe sprawił na mnie wrażenie i jego rysów nie zapomnę nigdy.
Anglik uśmiechnął się zlekka.
— Powiada pan więc, że te dwa lochy oddzielone były znaczną przestrzenią?
— Tak. I ów spiskowiec, nazwiskiem Edmund Dantes, przy pomocy jakiegoś narzędzia przekopał sobie tunel podziemny, który te dwie cele połączył.
— Tunel był przekopany w celu ucieczki zapewne?
— Z pewnością. Na jego nieszczęście, opat Faria dostał silnego ataku katalepsji i zmarł. Wypadek ten Dantes zapragnął wykorzystać dla siebie w ten sposób, że zmarłego przeniósł do swej celi, a sam zajął jego miejsce w worku, w którym zmarły był zaszyty. Miał nadzieję, że go płytko zakopią i z grobu się wydostanie.
— Ryzykowny pomysł! Trzeba było mieć wyjątkową odwagę, by się nań zdecydować!
— O, już panu mówiłem, był to człowiek niebezpieczny. Na szczęście, sam wybawił państwo od siebie.
— Jakim sposobem?
— Zamek If nie ma cmentarza, zmarłych przeto wrzucają do morza, przywiązawszy im uprzednio trzydziesto-sześcio funtową kulę u nóg. No i biedak poszedł na dno! Chciałbym widzieć go w chwili, gdy opadał do wody, zaszyty w worek, jak baran.
I pan de Boville roześmiał się głośno, jego humor poprawił się znacznie nadzieją otrzymania dwóch kroć stu tysięcy franków, jakie uważał już za stracone.
— I ja także chciałbym zobaczyć jego minę — zawołał anglik.
I zaczął się śmiać, po angielsku, to znaczy, przez zęby.
— Tak więc — zaczął mówić dalej — gubernator zamku uwolnił się odrazu od dwóch więźniów nader kłopotliwych; od szaleńca i od warjata!
— Musiano jednak sporządzić akty tych wypadków?
— A tak, akty zejścia.
— Otóż chciałbym prosić szanownego pana o danie mi możności przejrzenia wszystkich aktów, więźniów tych dotyczących. Wszystko co dotyczy opata, interesuje mnie bardzo.
— A więc zechciej pan przejść do mej kancelarji, tam wszystko ci pokażę.
Rzeczywiście, wszystkie dokumenty dotyczące więźniów, znajdowały się tam w największym porządku. Każdy wykaz oznaczony był numerem.
Inspektor posadził anglika na fotelu, położył odnośne foljały przed nim na biurku, siadając zdala na kanapie, wziąwszy do ręki numer dziennika.
Anglik znalazł łatwo papiery opata Farji, wertował je długo. Następnie wziął do ręki plikę papierów, w których znajdowały się dokumenty Dantesa.
I znalazł ułożone w porządku: denuncjację, decyzję, prośbę p. Morrela, nakoniec dopisek p. de Boville.
Odłożył ukradkiem denuncjację którą następnie ukrył w kieszeni, potem wziął się do czytania decyzji i spostrzegł, że nazwisko Noirtiera nie było w niej wspomniane. Dalej przebiegł oczami prośbę napisaną w dn. 10 kwietnia 1815 r. w dobrej wierze przez p. Morrela, w której podkreśla on z naciskiem doniosłość zasług Dantesa, jakie ten położył w sprawie Cesarza. Napoleon panował przecież wtedy. Lecz prośba ta, starannie przez Villeforta zachowana, stała się silnym orężem właśnie w ręku podprokuratora; prośba ta właśnie Dantesa zgubiła ostatecznie.
Nie dziw więc, że pan de Boville nic dla Dantesa w swoim czasie uczynić nie mógł i że dopisał: „wobec danych tych, nic niema do zrobienia. Sprawa jest przesądzona ostatecznie“.
— Dziękuję panu — rzekł anglik składając foljały — przejrzałem już wszystko. Teraz czas, abyśmy przeszli do ostatecznego załatwienia spraw pieniężnych. Proszę o kwity z podpisem p. Morrela, a ja należność za nie zapłacę natychmiast.
Formalności w parę minut zostały ukończone i obydwie strony rozstały się bardzo z siebie zadowolone.



ROZDZIAŁ VI.
DOM MORRELA.

Kto znał przed laty dom Morrela i zobaczyłby go w chwili ostatnio przez nas opisywanych wypadków — znalazłby w nim wielkie zmiany.
Tam, gdzie niegdyś bujne życie i dostatek widniały na każdym kroku, gdzie panował ożywiony ruch i gorączkowa praca, gdzie liczne rzesze urzędników przebiegały w różnych kierunkach pokoje, sienie i korytarze, gdzie całe przedsionki i podwórza były zawalone stosami pak i towarów — dziś panował smutek i cisza.
Z mnóstwa oficjalistów, którzy dawniej przepełniali biura, zostało dwóch zaledwie; młodzieniec lat około dwudziestu czterech, noszący nazwisko Emanuela Reimonda — zakochany w córce Morrela — pozostał w jego domu wbrew woli swej rodziny i stary Kokles, zwany jednookim, który pełnił obowiązki kasjera, urzędnik doskonały, wierzył jedynie w tabliczkę Pitagoresa, a w rachunkach nie mylił się nigdy. On jeden z całego domu zachował dawny dobry humor.
Nie należy jednak przypuszczać, że ten pogodny stan jego ducha wypływał z oschłości serca.
Jak owe szczury, które opuszczają okręt skazany na zagładę, tak cała zgraja pracowników firmy Morrel rozpierzchła się na wszystkie strony, przy pierwszych niepowodzeniach tego domu.
Gdy Kokles zauważył ten popłoch, nie pomyślał nawet, dlaczego to czynią, nie pojmował ich nawet. Od lat przecież dom Morrel i Syn płacił najrzetelniej rachunki; robi to i dziś. Z jakiej to racji zmienićby się miało? Kokles nie wierzył wprost, by ta siła rozpędowa mogła osłabnąć kiedykolwiek.
Żaden fakt nie zachwiał jeszcze tem przekonaniem Koklesa.
I ostatnie dni miesiąca, zawsze najtrudniejsze, przeszły jak zwykle.
Ale już w pierwszych dniach następnego miesiąca, pan Morrel miał ciężkie chwile do przetrwania. Ażeby podołać wypłatom zgromadził wszystkie swe środki, sprzedał klejnoty, oraz część familijnego srebra.
Dzięki tym ofiarom, kasa mogła podołać zadaniom, lecz była zdawało się bezdenna. Pochłaniała wszystko.
Sytuację uratować mógł jeszcze szczęśliwy powrót Faraona z Indji. Lecz inny statek, który wyruszył z Kalkuty prawie razem z Faraonem, zawinął już do portu w Marsylji, a o Faraonie nie było żadnej wieści.
Taki był stan rzeczy, gdy pewnego dnia przedstawiciel domu Thomson i French w Rzymie, zjawił się u p. Morrela.
Przyjął go Emanuel, który to zrobił z przyczyny, iż chciał uchronić swego szefa od prawdopodobnej nieprzyjemności. Do domu Morrel i syn od pewnego czasu przychodzili jedynie tacy klijenci, którzy upominali się o pieniądze. Zapytał więc przybyłego, czego sobie życzy? — lecz ten odpowiedział, że cel przybycia wyjawić może samemu tylko p. Morrelowi.
Emanuel z westchnieniem poprosił Koklesa, by ten zaprowadził przybyłego na górę do szefa.
Kokles poszedł pierwszy, wskazując drogę.
Na schodach spotkał młodą dziewczynę, lat około siedemnastu, która z przestrachem spojrzała na nieznajomego.
Wyraz ten nie uszedł uwagi przybysza.
— Czy pan Morrel jest w swym gabinecie, panno Juljo? — zapytał Kokles.
— Zdaje mi się, że jest — odpowiedziała z pewnem wahaniem młoda dziewczyna — dowiedz się naprzód, Koklesie, i uprzedź ojca.
— Sądzę, że niema potrzeby — wtrącił się do rozmowy anglik — ponieważ pan Morrel nie zna mego nazwiska. Wystarczy, gdy się dowie, że jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie, z którą to firmą dom ojca pani pozostaje w stosunkach.
Młoda dziewczyna zbladła silnie i nic już nie odpowiadając zaczęła schodzić na dół, gdy pozostali udali się na górę.
Kokles otworzył drzwi, wprowadził gościa do przedpokoju, potem wszedł do pokoju p. Morrela i wrócił po chwili, dając przybyłemu znak, że może wejść.
Gdy nieznajomy ukazał się, p. Morrel chował właśnie do biurka książkę rachunkową, następnie ukłonił się przybyłemu i poprosił go, żeby usiadł.
Czternaście lat zmieniło bardzo zacnego przemysłowca. Włosy mu zbielały, czoło poorały troski i zmartwienia, zmętniały oczy.
Anglik wpatrywał się w niego wzrokiem przenikliwym.
— Panie — rzekł Morrel, nie mogąc znieść dłużej tego spojrzenia — chciałeś mówić ze mną?
— Tak jest, przychodzę w sprawie domu Thomson i French w Rzymie. Otóż firma ta ma w najbliższych czasach duże sumy do opłacenia we Francji. Znając solidność firmy pańskiej, dom nasz zebrał pewną ilość weksli z podpisem pańskim i polecił mi, abym podniósł wierzytelności te w miarę upływających terminów i tym sposobem zaspakajał wierzycieli.
Morrel otarł ręką czoło zroszone potem i westchnął głęboko.
— Jesteś więc pan — rzekł — w posiadaniu weksli z moim podpisem? I na jaką sumę?
— Oto naprzód — odpowiedział anglik, wyjmując portfel z kieszeni — przekaz na dwakroć sto tysięcy franków, wystawiony na imię p. de Boville.
— Przyznaję ten dług. Połowa sumy tej ma być zapłacona 15-go b. m., zaś reszta za miesiąc — rzekł Morrel i rumieniec wstydu oblał mu twarz na myśl, że po raz pierwszy w życiu nie będzie mógł zadość uczynić zobowiązaniu, które podpisał. — Czy to już wszystko? — dodał następnie.
— O, nie. Posiadam nadto weksle płatne w tym miesiącu, a wystawione na zlecenie domu Pascale Wild i Turner, w Marsylji, a opiewające na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, oraz trzydziestu siedmiu tysięcy franków, ogółem 287,500 franków.
Niepodobna opisać, co wycierpiał nieszczęśliwy Morrel podczas tych obliczeń.
— Dwa kroć osiemdziesiąt siedem tysięcy franków — powtórzył machinalnie.
— Tak jest. Otóż nie będę przed panem ukrywał, że opinja publiczna w Marsylji, oddając zupełną sprawiedliwość nieposzlakowanej rzetelności domu pańskiego, utrzymuje, że nie jesteś już w stanie zaspokoić swych zobowiązań...
Na to oświadczenie, tak bardzo niedelikatne, Morrel zbladł jak ściana
— Panie szanowny, wiedz, że od lat dwudziestu czterech, t. j. od chwili, gdy dom ten prowadzę, ani jeden weksel z podpisem Morrel i Syn nie wrócił z kasy niezapłacony. To samo było z wekslami mego ojca, który prowadził firmę tę przez lat trzydzieści dziewięć.
— Wiem o tem. Mówmy jednak szczerze i otwarcie. Czy i dziś zapłacisz pan weksle te ze zwykłą akuratnością?
Morrel wzdrygnął się i spojrzał w oczy anglikowi, który z taką bezwzględnością mówił do niego.
— Zapytanie to, tak szczere, niemniej szczerej domaga się odpowiedzi. Otóż weksle te zapłacę, jeżeli — jak się tego spodziewam — statek mój wróci do portu. Powrót ten bowiem podniesie mój kredyt, zachwiany nieszczęsnymi wypadkami, których byłem ofiarą! Gdyby jednak wypadkiem, mój Faraon, będący ostatnią moją nadzieją, przepadł...
Tu łzy zalały oczy mówiącemu.
— Jeżeliby więc Faraon zginął?... — podjął anglik pytająco.
— Wówczas... tak!... Byłbym zmuszony zawiesić wypłaty.
— Czyż nie masz pan przyjaciół, którzyby podali panu rękę?
Morrel uśmiechnął się gorzko.
— W interesach, drogi panie, niema przyjaciół. Sam wiesz o tem dobrze. Ostatnią moją nadzieją jest Faraon. Nikt i nic więcej.
— Więc jeżeli ta nadzieja zawiedzie?...
— Będę zgubiony.
— Gdym szedł do biura, jakiś okręt wpływał do portu.
— Wiem o tem. Młodzieniec pewien, który pozostał mi wierny, większą część czasu spędza w wieży, znajdującej się na szczycie naszego domu, by obserwować przybywanie statków. Od niego to już miałem wiadomość o ukazaniu się jakiegoś statku. Lecz nie jest to mój okręt. Jest to Gironda. Wraca również z Indji, lecz nie należy do mnie.
— Może jej załoga udzielić będzie mogła wieści o Faraonie?
— Mam panu wyznać prawdę? Ja się już lękam przybycia wieści. Niepewność jest jeszcze nadzieją...
I zamilkł. Po chwili milczenia znów zaczął głucho...
— Opóźnienie przybycia Faraona nie daje się niczem wytłumaczyć. Statek mój wypłynął z Kalkuty dnia 5-go lutego, od miesiąca przeto powinienby być w porcie.
— Co to jest? — zawołał nagle anglik, przysłuchując się — co znaczy ten hałas?
— O Boże! Boże mój! — wyszeptał Morrel blednąc — cóż tam znowu stać się mogło?
W samej rzeczy odgłosy silnego zamieszania dawały się słyszeć z dołu.
Przebiegano sale w różnych kierunkach i dawały się słyszeć okrzyki boleści.
Morrel wstał, chciał podejść do drzwi, lecz sił mu zabrakło i upadł z powrotem na krzesło.
Po chwili trwożnego oczekiwania drzwi otwarły się nakoniec i w ich ramie ukazała się młoda dziewczyna z twarzą zalaną łzami.
— O mój ojcze! — zawołała, załamując dłonie — przebacz twemu dziecku, że ci musi nieszczęście zwiastować.
I Julja rzuciła się w objęcia śmiertelnie bladego ojca.
— O mój ojcze!... mój ojcze!... bądź odważny.
— Faraon zginął? — zapytał Morrel przytłumionym głosem.
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała, skinęła tylko głową, którą trzymała na piersiach ojca.
— A osada?
— Uratowana. Zabrał ją na swój pokład okręt, który przybył przed chwilą.
— Dzięki ci, Boże, choć za to!... — rzekł Morrel — cios twój mnie jednego przeto dotyka.
Mimo flegmy, w oczach anglika zabłysły łzy.
W otwartych drzwiach ukazała się pani Morrel łkająca, podtrzymywana przez Emanuela. Poza nimi widniały sylwety kilku w pół nagich marynarzy.
Na widok tych ludzi anglik nagle zadrżał. Chciał ich powitać, lecz wstrzymał się, cofnął i stanął w najdalszym i najciemniejszym kącie gabinetu.
Pani Morrel usiadła w kącie gabinetu i wzięła w uścisk dłoń męża. Julja wciąż stała we łzach, z głową ukrytą na piersi ojca.
— Zbliż się, Penelonie — rzekł Emanuel, do najstarszego — i opowiedz nam szczegóły wypadku.
Stary majtek o bronzowej, spalonej słońcem i wiatrami twarzy, wysunął się naprzód, mnąc w ręku kapelusz.
— Dzień dobry panu, panie Morrel — rzekł, jak gdyby wczoraj zaledwie rozstał się ze swym chlebodawcą.
— Dzień dobry ci, przyjacielu, lecz powiedz mi przedewszystkiem, — dlaczego nie widzę z wami kapitana?
— Kapitan, panie Morrel, zasłabł lekko i musieliśmy go zostawić w Palermo. Bóg jednak sprawi, że mu nic nie będzie i za parę dni ujrzycie go tak zdrowego, jak nas i siebie.
— Chwała niech będzie za to Bogu! A teraz opowiadaj, Penelonie.
Wezwany zasłonił naprzód ręką usta, potem odwrócił się i splunął do przedpokoju, następnie wystawił lewą nogę i, kołysząc się na niej, zaczął opowiadać...
— Otóż, panie Morrel, byliśmy tak, jakby między przylądkiem Białym, a przylądkiem Bajador, pędząc tęgim wiatrem południowo-zachodnim, po ośmiu dniach takiej ciszy, jakby w tym oto pokoju. Stałem właśnie u steru, gdy podszedł do mnie kapitan i rzekł:
— Ojcze, co myślicie o tych obłokach, które są tam na niebie?
A ja już się tym obłokom przypatrywałem.
— Co myślę, kapitanie?... Nie wiem, doprawdy, kto im dał prawo pędzić tak szybko. Stają się przytem coraz czarniejsze. Oj! — nie są to obłoki niewinne.
— I ja tak myślę — odpowiedział mi kapitan — i trzeba się przygotować na ich przyjęcie. Trochę za dużo mamy żagli na ten wiatr, który rychło w nas uderzy. Hola!... tam! — krzyknął — zwinąć górny żagiel i zsunąć w dół trójkątny.
Ledwo rozkaz ten został wykonany, już wiatr w nas uderzył z taką siłą, że aż cały okręt się pochylił.
— Źle — rzekł kapitan — jeszcze mamy za dużo płótna. Hej! tam!... spuścić wielki żagiel!
W pięć minut później, szliśmy tylko o żaglu przodowym, gniazdowych i posiłkowych.
— Cóż to, ojcze Penelonie, nie jesteś jeszcze kontent? — rzekł do mnie kapitan, gdy zobaczył, że potrząsam głową.
— A bo na waszem miejscu, widzicie, skończyłbym to, co tak dobrze zostało zaczęte — rzekłem.
— To stare wilczysko morskie ma słuszność — zawołał wtedy kapitan — potężny może uderzyć w nas wicher.
— Zebrać na dwa fałdy żagle gniazdowe — rozkazywać zaczął — popuścić postronki żaglowe. Drągi do watru! Na dół żagle posiłkowe! Ramy na reje.
— Niedość było tego wszystkiego na tamtejszych wodach — rzekł nagle anglik — ja byłbym zebrał wszystkie żagle na cztery fałdy i pozbył się przodowego.
Na głos ten dźwięczny, silny i stanowczy, a niespodziewany, — drgnęli wszyscy obecni.
Penelon przysłonił oczy dłonią i spojrzał bacznie na tego, który miał śmiałość krytykować rozkazy ich kapitana.
— Zrobiliśmy coś jeszcze lepszego, panie szanowny — rzekł stary żeglarz z przekąsem, lecz i wyrazem podziwu dla wiedzy żeglarskiej nieznajomego — zwinęliśmy żagiel sterowy i rudłem nawróciliśmy do wiatru, aby biec wprost przed burzą. W dziesięć minut potem, pozbawiliśmy się i gniazdowych, tak, iż nic już nie mieliśmy płótna na masztach.
Anglik wstrząsnął głową i rzekł:
— Okręt był stary, zbyt ryzykowne więc było podobne rozwiązanie zagadnienia.
— Prawdę pan powiedział. To nas właśnie zgubiło. Dwanaście godzin burza rzucała nami, jak piłką, aż nakoniec pootwierały się szpary.
— Penelonie — rzekł do mnie kapitan — czy my czasem nie idziemy na dno?... mój stary! Oddaj no mi ster; a sam idź na spód okrętu.
Schodzę ja na dół, a tam już trzy stopy wody ma okręt w brzuchu. Powracam więc z okrzykiem: do pomp! do pomp! Było już jednak za późno. Pracowaliśmy — nie żałując rąk: wody jednak coraz bardziej mimo to przybywało.
— Dalibóg — rzekłem do kapitana, po czterogodzinnej pracy bez wytchnienia — jeżeli mamy tonąć, to już idźmy na dno bez tego wszystkiego, bo to już się na nic nie przyda. Raz kozie śmierć, zresztą.
— I to ty, ty, Penelonie, ośmielasz się mówić mi takie rzeczy? Poczekajże!
Popędził wichrem, jak obłąkany, do swej kajuty, a wróciwszy z pistoletami w dłoniach, zawołał:
— Łeb roztrzaskam pierwszemu, który rękę od pompy odejmie!
— Brawo! — zawołał anglik.
— Nic tak nie napędza odwagi i do posłuszeństwa nie zachęca, jak argumenty podobnego rodzaju — mówił dalej żeglarz — pompowaliśmy więc dalej dopóty, aż niebo się przetarło i wiatr opadł zupełnie. Wody jednak przybywało nam ciągle; niewiele niby: pięć centymetrów na godzinę, ale po kilkunastu godzinach daje to taki ogrom, że go żaden statek strawić nie jest zdolen.
— No, dosyć — rzekł wtedy kapitan — już nam teraz pan Morrel nie będzie miał nic do zarzucenia. Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy, ażeby okręt uratować. Teraz starać się mi wolno już o to jedynie, by uratować ludzi. Do szalup! Spieszcie się, dzieci, bo wierzajcie, że czas najwyższy.
— Gdyśmy to usłyszeli, ogarnął nas żal ogromny. Cóż poradzić na to? — kochaliśmy Faraona! Ale cóż? — trzeba było go porzucić, bo tu chodziło o naszą skórę. A okręt już jęczał, już się zataczał, jak pijany.
W jednem więc mgnieniu oka spuściliśmy szalupę na morze i ośmiu nas rzuciło się do niej. Kapitan zeszedł ostatni. Źle mówię! Nie chciał on zupełnie opuścić okrętu, lecz porwałem go za ręce i siłą rzuciłem towarzyszom w ramiona; dopiero wtedy wskoczyłem sam do łodzi.
Ledwo zdołaliśmy odbić od statku, gdy pomost z hukiem rozpękł się na dwoje, potem tyłem zapadł się w morze, podniósł się, dziób znów zanurzył, wreszcie zakręcił się jak pies za swym ogonem i poszedł na dno.
Skończyło się! Nie było Faraona!
Przez trzy dni tułaliśmy się po morzach, bez chleba i bez kropli wody, bo nie było już czasu zabrać tego z okrętu, aż wreszcie dojrzeliśmy maszty Girondy. Zaczęliśmy dawać znaki, które dostrzeżono i tak zostaliśmy uratowani.
Oto i cała przygoda. Cała prawda, daję wam na to słowo honoru uczciwego marynarza. Wierzycie nam, czy nie?
Powszechny szmer uznania dowodził, że słowa starego żeglarza znalazły wiarę zupełną.
— Zacni z was ludzie — powiedział pan Morrel — i wiedziałem zgóry, iż nieszczęście, jakie mnie dotknęło, stało się dzięki złemu losowi jedynie! Jest to wola Boga, a nie zły czyn ludzi. Tej woli musimy się wszyscy poddać z pokorą. A teraz powiedzcie mi, ile wam pozostałem dłużny?
— E! — nie mówmy o tem, panie Morrel.
— Owszem, o tem pomówić musimy, — odrzekł pan Morrel ze smętnym uśmiechem.
— Należy nam się za trzy miesiące.
— Koklesie, wypłać po dwieście franków każdemu z tych poczciwych ludzi. W innych czasach, moi przyjaciele, podwoiłbym tę kwotę. Niestety, jednak, to, co mi pozostało, nie należy już do mnie. Wybaczcie mi więc i kochajcie mnie zawsze.
Penelon zmarszczył się, by nie dać się opanować wzruszeniu, a następnie zwrócił się do swych towarzyszy, po krótkiej rozmowie z którymi, zwrócił się ponownie do swego chlebodawcy.
— Co do tego, panie Morrel, — rzekł, przenosząc prymkę z jednej strony ust do drugiej i plując znowu do przedpokoju — co do tego...
— Cóż więc?...
— Towarzysze moi są zdania, że narazie dosyć będą mieli po pięćdziesiąt franków i że na resztę poczekają.
— Dzięki wam, przyjaciele, — zawołał pan Morrel wzruszony do głębi serca — nie mogę przyjąć jednak ofiary waszej. Bierzcie więc, co wam się słusznie należy, a jeśli znajdziecie dobrą służbę, to ją możecie przyjąć. Jesteście wolni.
Ostatnie wyrazy dziwne wywarły wrażenie na majtkach. Spojrzeli po sobie pomieszani. Penelonowi tchu nawet zabrakło i nieomal nie połknął tytoniu, który żuł bezustannie.
— Jakto, panie Morrel, jak mamy rozumieć słowa pańskie? — zapytał głuchym głosem — odprawiasz nas? A więc jesteś z nas niekontent?
— Uchowaj Boże! — odparł były właściciel Faraona — wprost przeciwnie, moje dzieci, byłem i jestem bardzo z was zadowolony. Ale, moi drodzy, ponieważ nie mam już statku, nie potrzebuję przeto już i załogi.
— Więc cóż z tego, że nie masz statku? — zapytał Penelon — każesz zbudować sobie inny, a my chętnie poczekamy.
— Tylko że ja nie mam za co budować innego statku, nie mogę więc, sami widzicie, przyjąć waszej ofiary.
— Ale... jeżeli pan nie ma pieniędzy, to z jakiej dobrej racji pan nam jeszcze płaci?
— Dosyć już, moje drogie dzieci, nie wzruszajcie mnie waszą dobrocią. Da Bóg lepsze czasy, to się zejdziemy może i dalej znów razem pracować będziemy.
— A więc w takim razie tylko do widzenia panu, drogi, kochany panie Morrel.
— Do widzenia!... taką mam przynajmniej w Bogu nadzieję. Bądźcie zdrowi.
I pan Morrel dał znak Koklesowi, przypominający mu nakaz wypłaty, a gdy ten wyszedł — majtkowie poszli za nim, odprowadzani jeszcze przez Emanuela.
— Zostawcie mnie teraz, moje drogie, z tym panem. Muszę z nim na osobności pomówić — rzekł Morrel, zwracając się do żony i córki.
I wskazał oczami na przedstawiciela domu Thomson i French, który stał w kącie pokoju nieruchomy, w czasie całej powyżej opisanej sceny.
Kobiety podniosły w milczeniu oczy na cudzoziemca, westchnęły cicho i odeszły.
Gdy były jednak we drzwiach, córka Morrela spojrzała nań błagalnym wzrokiem, na co cudzoziemiec odpowiedział przyjaznem, pełnem szacunku, spojrzeniem.
Nieznajomy i Morrel zostali sami.
— No, szanowny panie, widziałeś i słyszałeś wszystko — rzekł Morrel, rzucając się na krzesło — nie potrzebuję teraz ani jednego słowa więcej dodawać.
— Przekonałem się, że dotknęło pana nowe nieszczęście, również niezasłużone, jak poprzednie i to mnie utwierdza w chęci wyświadczenia panu pewnej przysługi.
— O, panie!... — zawołał Morrel.
— Jestem największym pańskim wierzycielem, czy tak?
— Tak jest, najpoważniejszym.
— A co-by pan powiedział, gdybym tak zgodził się na przedłużenie terminu?
— Powiedziałbym, że zwłoka mogłaby ocalić mi honor, a tem samem i życie.
— Jak długiej żądałby pan zwłoki?
Morrel zastanowił się.
— Dwa miesiące, myślę, wystarczyłoby mi na uregulowanie mych interesów.
— Daję panu trzy miesiące.
— Czy jednak jesteś pan pewien, że dom Thomson i French...
— Proszę być najzupełniej spokojnym o to, że firma, której jestem reprezentantem, zatwierdzi wszystkie moje postanowienia. Mamy dziś 5-go czerwca, prawda?
— Tak jest.
— Przepisz pan więc wszystkie te weksle i oznacz datę płatności na dzień 5-go września, o godzinie jedenastej rano (tę godzinę wskazywała wskazówka zegara). W tym dniu i godzinie zgłoszę się do pana.
— Zapewniam pana, iż w dniu tym oczekiwać go będę. Otrzymasz pan wtedy swój kapitał, lub żyć nie będę.
Ostatnie wyrazy wymówił szeptem, tak, że anglik prawdopodobnie ich nie słyszał.
Morrel następnie przepisał weksle; dawne zniszczono.
Tym sposobem nieszczęśliwy bankrut miał trzy miesiące przed sobą na zgromadzenie funduszów.
Anglik z zimną krwią, jego rasie właściwą, wysłuchał dziękczynień i oddalił się. Morrel odprowadził go do drzwi, błogosławiąc i dziękując.
Na schodach spotkał nieznajomy Julję; zacna córka, pełna lęku i trwogi, udawała, że schodzi ze schodów, gdy w rzeczy samej oczekiwała na gościa.
— I cóż, panie?... — rzekła, składając ręce.
— Pani — rzekł cudzoziemiec — odbierzesz tutaj po jakimś czasie list z podpisem... Sindbada Marynarza. Otóż wypełnij wiernie wszystko, co tam będzie wskazane, jakkolwiek dziwnemi może wydawać ci się mogą te zlecenia.
— Dobrze, panie.
— Przysięgasz mi, pani, że wypełnisz wszystko?
— Przysięgam.
— Dobrze, żegnam panią. Bądź zawsze tak dobrą i czystą, a być może, że ci to Bóg nagrodzi kiedyś, gdy już Emanuel będzie twym małżonkiem.
Julja spłoniona oparła się o poręcz, ażeby nie upaść.
Cudzoziemiec odszedł wtedy, żegnając ją pełnym szacunku ukłonem.
Na podwórcu spotkał Penelona, który trzymał w rękach dwa rulony srebrnych pięcio-frankówek, jakby się namyślając, czy je ma zatrzymać, czy też oddać z powrotem?
— Chodź ze mną — rzekł anglik — mam z tobą do pomówienia.



ROZDZIAŁ VII.
PIĄTEGO WRZEŚNIA.

Zwłoka, na którą się zgodził przedstawiciel domu handlowego Thomson i French w chwili, kiedy Morrel najmniej się jakichkolwiek względów od ludzi spodziewał, wydawała się zacnemu przemysłowcowi zapowiedzią powrotu pomyślności, zapowiedzią, że los zawzięty przestanie go może prześladować.
Na nieszczęście, Morrel miał do czynienia nie z jednym tylko domem Thomson i French, co tak szlachetnie sobie postąpił.
Zastanowiwszy się nad tym wypadkiem głębiej, wytłumaczył sobie, że dom ten rządził się tutaj pobudkami egoistycznej również natury. Lepiej bowiem z pewnością jest utrzymać byt człowieka, który nam jest winien trzykroć sto tysięcy franków i mieć je po upływie trzech miesięcy choćby, niż przyśpieszyć jego ruinę i dostać pięć lub sześć procent kapitału.
Inne domy wszelako, które miały z domem Morrela stosunki, czy to przez zawiść, czy też przez głupotę rozumowały wprost przeciwnie. Weksle więc z podpisem Morrela napływały wciąż do jego domu bez najmniejszego opóźnienia terminów. Dzięki prolongacie, której anglik udzielił, były one wykupywane natychmiast.
Zdziwienie było niemałe, gdy pod koniec miesiąca kasa zaspokoiła wszystkich, którzy się zgłosili z pretensjami.
Ufność jednak nie wróciła do zaniepokojonych umysłów.
Przedstawiciel domu Thomson i French nie pokazywał się. O ile się zdaje, wyjechał z Marsylji zupełnie.
Wraz z nim znikł również i Penelon, który przyjął jakiś obowiązek u anglika, jak krążyły pogłoski.
Kapitan Gaumard, gdy tylko wrócił do zdrowia, przybył z Palermo do Marsylji. Początkowo nie chciał pokazać się na oczy panu Morrelowi, lecz ten, gdy tylko dowiedział się o jego powrocie, sam pierwszy go odwiedził, odnosząc mu zaległą pensję, o którą kapitan nie śmiał się upominać.
Gdy Morrel po tej wizycie schodził ze schodów, spotkał Penelona wchodzącego na górę.
Stary majtek dobrze najwidoczniej użył swych pieniędzy, bo był od stóp do głowy świeżo ubrany.
Spostrzegłszy swego byłego chlebodawcę, majtek stropił się bardzo i spuścił oczy, a gdy p. Morrel wyciągnął do niego rękę, zaledwie końcami palców dotknął jego dłoni.
Morrel dostatniemu ubiorowi przypisywał zakłopotanie starego majtka. Boć przecie nie mógłby on zdobyć się na kupno stroju tego z sumy, jaką od niego trzymał? Najwidoczniej przyjął więc już u kogoś innego służbę, a teraz ogarnął go wstyd, iż tak szybko zrzucił żałobę po Faraonie.
— Poczciwi ludziska — rzekł Morrel, myśląc o kapitanie Gaumard i o reszcie załogi Faraona — oby was nowy wasz chlebodawca tak kochał jak ja i był ode mnie szczęśliwszy.
W połowie sierpnia Morrel wyjechał z Marsylji, lecz nikt nie wiedział dokąd. Odrazu zaczęła się szerzyć wtedy pomiędzy kupcami pogłoska, że wyjazd ten jest równoznaczny z zawieszeniem wypłat.
Lecz przyszedł koniec miesiąca, a kasa domu Morrela wytrzymała wszystkie wypłaty.
Kokles stał za kratkami z prawdziwie horacjuszowską miną, i sprawdzał z tą samą zawsze uwagą wręczane mu weksle, porównywał podpisy i płacił, nieprzerwanie.
W pierwszych dniach września Morrel powrócił, wyczekiwany z niepokojem przez całą rodzinę.
Jeździł do Paryża, a podróż ta miała być ostatnią próbą ratunku.
Morrel udał się do Danglarsa, który pracował dawniej u niego i który z jego rekomendacji przecież otrzymał ową doskonałą posadę u madryckiego bankiera, co było początkiem jego świetnej karjery...
Danglars, baron Danglars dzisiejszy, mógł ocalić swego byłego dobrodzieja, nie wyłożywszy grosza ze swej kieszeni, poręczywszy jedynie za nim. Majątek i istnienie domu Morrela byłoby wtedy ocalone.
Danglars odmówił jednak, odmówił szorstko i bezwzględnie. Morrel więc powrócił z podróży poniżony i przytłoczony ogromem nikczemności swego byłego oficjalisty.
Za powrotem nie wydał jednak ani jednej skargi, nie potępił ani jednem słowem postępku Danglarsa, uściskał jedynie ze łzami żonę i córkę, po przyjacielsku przywitał się z Emanuelem i poszedł do swego gabinetu na górę, poleciwszy przywołać do siebie Koklesa.
Gdy znikła więc ta ostatnia deska ratunku, jaką była podróż do Paryża, nawet kobiety poznały, że zguba jest nieuchronna.
Po krótkiej pomiędzy sobą naradzie, zadecydowano, że Julja napisze do brata, który znajdował się wraz ze swoim pułkiem w Nimes, aby przyjeżdżał natychmiast.
Maksymiljan Morrel, aczkolwiek był człowiekiem bardzo młodym jeszcze, bo liczył sobie dwadzieścia dwie wiosny życia, miał ogromny wpływ na ojca, ze względu na swój nieposzlakowany charakter i dobroć serca. Na ten wpływ liczyła tak matka jak i siostra.
Maksymiljan, w chwili gdy obierał sobie zawód, już był bardzo dojrzały, ojciec więc pozostawił mu zupełną swobodę dokonania tego wyboru. Młodzieniec oświadczył wówczas, iż pragnie służyć w wojsku. Po ukończeniu tedy nader chlubnie nauk w szkole politechnicznej, wstąpił do armii, odrazu w randze podporucznika. Było to przed rokiem, obecnie miał uzyskać stopień porucznika. W pułku bowiem uważano Maksymiljana za najlepszego służbistę.
Takiego to młodzieńca matka i córka wzywały teraz, aby im pomógł w ratowaniu ojca.
Tymczasem Morrel w swym gabinecie zawezwawszy do siebie Koklesa, wydał polecenie przyniesienia na górę ksiąg handlowych i całej znajdującej się w kasie gotowizny.
W kasie było około ośmiu tysięcy franków, spodziewane wpływy przedstawiały się w sumie około dziesięciu tysięcy, tak że stan czynny nie przekraczał sumy siedemnastu tysięcy franków, gdy bierny był obciążony pozycją dwustu osiemdziesięciu siedmiu tysięcy pięciuset franków.
Mimo tego rozpaczliwego stanu rzeczy, Morrel w czasie obiadu zdawał się być najzupełniej spokojny.
Lecz ten udany spokój najbardziej właśnie trwożył kobiety.
Po obiedzie Morrel miał stały zwyczaj przeglądania pism. Teraz nie poszedł do swego gabinetu, lecz siedział dalej przy stole, nieruchomy i milczący.
Kokles znów wydawał się zupełnie martwy i niezdolny do zebrania myśli. Cały dzień przesiedział na podwórzu, na słońcu, z gołą głową, w 30-stopniowym upale!
Emanuel starał się uspakajać kobiety, lecz szło mu to z trudem, bo sam nie miał wiary ni nadziei. Nazbyt dobrze znał on cały stan interesu, by się mógł łudzić.
Noc nadeszła i coraz bardziej posuwała się w głąb, lecz kobiety się nie kładły, czuwając w nadziei, że ich ojciec i mąż wychodząc od siebie, zajdzie do nich. Lecz się zawiodły. Morrel dopiero bardzo późną nocą wyszedł ze swej samotni i udał się wprost do swej sypialni, aczkolwiek widział, że w pokoju żony pali się światło.
Pani Morrel kazała wtedy córce iść spać, lecz w pół godziny potem podniosła się z łóżka i boso wyszła na korytarz, ażeby choć przez dziurkę od klucza zobaczyć, czem mąż się zajmuje tak późną nocą, dlaczego nie śpi?
Na korytarzu dostrzegła jakiś cień, który rozwiał się w oddali.
To Julja uprzedziła matkę w czuwaniu nad ojcem, gdy ujrzała matkę — rzuciła się jej w objęcia.
— Pisze teraz — rzekła.
Morrelowa pochyliła się i również zajrzała do pokoju męża. Przekonała się, że pisze istotnie, lecz dostrzegła to, czego nie dostrzegła córka, że pisze na papierze stemplowym.
Na myśl, że mąż jej pisze testament, wzdrygnęła się cała, miała jednak tyle mocy, że stłumiła wydzierający się z piersi krzyk.
Strwożone kobiety odeszły cichutko do swych sypialni.
Nazajutrz Morrel był jak najspokojniejszy i chłodny. Z ożywieniem mówił, lecz o drobnostkach tylko. Przed i po śniadaniu pracował w biurze, oraz zwiedzał składy, puste nieomal zupełnie.
Po obiedzie długo pieścił swą córkę, przyciskając głowę jej do swej piersi.
Julia potem powiedziała matce, że serce ojca gwałtownie tłukło się w piersiach, aczkolwiek zewnętrznie wydawać się on pragnie spokojnym i zimnym.
Bez żadnej zmiany minęły dwa dni następne.
Całą noc z dnia 4-go na 5-y września nieszczęsna żona spędziła pod drzwiami pokoju swego męża, i widziała, że nie kładł się on wcale do łóżka.
Rano o godzinie ósmej, Morrel jak zwykle przyszedł do stołowego pokoju na pierwsze śniadanie. Był jak i poprzednich dni najzupełniej spokojny, tylko bardziej czuły i serdeczny dla żony i córki. Następnie poszedł do zwykłej pracy.
W kilkanaście minut potem otworzyły się drzwi i stanął w nich młody mężczyzna, na którego widok obydwie zbolałe kobiety krzyknęły radośnie:
— Maksymilian!
I rzuciły mu się w objęcia.
— Matko!... siostro! — rzekł przybyły, wpatrując się naprzemian to w jednę, to w drugą — co się tu u was dzieje, że wezwałyście mnie tak gwałtownie?
— Ach! nieszczęście, bracie — odpowiedziała Julia, lecz matka przerwała jej mówiąc, by zawiadomiła ojca o przybyciu syna.
Julia wybiegła, ale w sieni zatrzymał ją jakiś obcy człowiek, trzymający list w ręku.
— Czy pani jesteś panną Julją Morrel? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła Julja lękliwie — lecz czego żądasz ode mnie?
— Proszę przeczytać ten list.
Julja zawahała się.
— Idzie tu o ocalenie twego ojca — powiedział wtedy posłaniec.
Julja usłyszawszy to, wprost wydarła mu list z ręki i czytać zaczęła:
„Udaj się pani natychmiast na ulicę Meillan i wejdź do domu Nr. 15, tam zażądaj od odźwiernego klucza od pokoju na piątem piętrze: gdy go otrzymasz — idź śmiało do wzmiankowanego mieszkania, w którem znajdziesz na kominku leżący worek z czerwonego jedwabiu; worek ten weź i zanieś, jak tylko zdołasz najszybciej, swemu ojcu. Jest rzeczą nieodzowną, by ojciec pani miał worek ten w swych rękach przed uderzeniem godziny jedenastej. Przyrzekłaś mi ślepe posłuszeństwo, pamiętaj!“
Sindbad Marynarz.
Młoda dziewczyna, po przeczytaniu słów tych, wydała okrzyk radości. Podniosła oczy, chcąc zapytać o coś posłańca, który list ten doręczył, ale go już nie było.
„Pamiętaj, byś polecenie to wykonała osobiście i sama. Gdybyś działać chciała w czyjemś towarzystwie, lub gdyby się kto inny zgłosił zamiast ciebie, — odźwierny odpowie, że nic nie wie i że żadnego klucza niema“.
Przypisek ten zmroził radość Julji.
Czy w tym liście nie kryje się jaka zasadzka?
Po chwili wahania, postanowiła poradzić się kogoś. Lecz dając posłuch dziwnemu jakiemuś uczuciu, udała się z tem nie do matki, lub brata, lecz do Emanuela.
Wróciła się więc z połowy schodów i opowiedziała narzeczonemu, co ją spotkało, gdy przedstawiciel domu Thomson i French, przed trzema miesiącami, był u ojca; powtórzyła rozmowę jaką z nim miała i swą obietnicę daną wtedy nieznajomemu, pokazała nakoniec list, jaki otrzymała przed chwilą.
— Tu nie może być dwóch zdań; musisz pani się tam udać — odpowiedział Emanuel. — Ja ci będę zresztą towarzyszył; nie pójdę, mówiąc ściślej, z panią razem, lecz będę ślad w ślad podążał za tobą, aż do rogu ulicy Meillan. Tam czekać będę na ciebie, obserwując z oddali dom, do którego się masz udać, pani. Jeżelibyś nie wracała zbyt długo, pójdę za tobą i upewniam cię, że biada wtedy tym, na których byś się skarżyła.
— Więc sądzisz, Emanuelu, że powinnam się tam udać bezwarunkowo?
— Tak jest. Przecież tam w liście jest napisane, że chodzi tu o uratowanie twego ojca!...
— O!... pójdź!... — zawołała młoda dziewczyna, chwytając nerwowo dłoń narzeczonego.
Gdy to się działo, matka wszystko opowiedziała synowi.
Maksymiljanowi było już przedtem wiadome, że interesy ojca w bardzo złym znajdowały się stanie; nie miał pojęcia wszelako, by rzeczy zaszły aż tak daleko.
Gdy już wszystko stało się wiadome, rzucił się jak oszalały ku drzwiom, a następnie podążył co miał siły w nogach do gabinetu ojca. Lecz drzwi zastał zamknięte, napróżno pukał.
Gdy tak stał w niewiedzy, co mu robić należy, usłyszał stuknięcie drzwi przeciwległych; obrócił się wtedy i ujrzał ojca.
Ten, gdy zobaczył syna, aż krzyknął ze zdziwienia. Nie spodziewał się jego widoku. Lecz się do niego nie zbliżał, stał zmieszany na progu, przyciskając lewą ręką coś ukrytego na piersiach pod ubraniem.
Nie zważając na to, syn rzucił mu się na szyję, ale odskoczył nagle zostawiając prawą rękę na piersiach ojca.
— Ojcze mój! — zawołał, a twarz jego śmiertelną okryła się bladością — dlaczego pistolety ukrywasz pod ubraniem? Ojcze!... ojcze!... co to może znaczyć?
— Maksymiljanie — odpowiedział Morrel, — tyś już człowiek dojrzały, człowiek prawy przytem i z poczuciem honoru. Pójdź więc, a wszystko ci wyjawię.
To rzekłszy, udał się pewnym krokiem do swego gabinetu. Maksymiljan podążył za nim, — słaniając się na nogach.
Morrel wszedł do pokoju, zamknął drzwi za synem, potem podszedł do biurka i złożył na nim dwa pistolety, a następnie wskazał synowi palcem otwarte księgi handlowe.
Młodzieniec przejrzał je i osłupiał.
— Za pół godziny mam zapłacić 287,500 franków, zaś mam na to 18,000!... — rzekł Morrel.
— Czy już poruszyłeś wszystkie sprężyny, wyczerpałeś wszystkie środki, ojcze, by zapobiec katastrofie?
— Wszystkie.
— I na żaden już wpływ rachować nie możesz?
— Na żaden!... Za pół godziny — dodał Morrel głosem ponurym — nasze imię okryte zostanie niesławą. Na szczęście, zmyć ją można krwią.
— Masz słuszność, ojcze! Rozumiem cię...
I wyciągnął rękę po pistolet.
— Jeden dla ciebie, drugi dla mnie, ojcze.
Lecz Morrel wstrzymał wyciągniętą rękę.
— A matka twoja?... a siostra?... kto je wyżywi?
Dreszcz wstrząsnął ciałem młodzieńca.
— Ojcze! — rzekł — czyś pomyślał o tem, że obarczasz mnie ciężarem życia?...
— Tak jest. Ale jest to twoja powinność, twój święty obowiązek. Niebo obdarzyło cię hojnie, masz umysł zrównoważony, spokojny i głęboka jest twa wiedza. Nie urodziłeś się na zwykłego zjadacza chleba; to pociąga za sobą obowiązki. Nie nakazuję ci wszelako, lecz powiadam jedynie: zastanów się nad położeniem, jak gdybyś był zupełnie postronnym człowiekiem, sam osądź, co ci czynić należy.
Młodzieniec wpadł w głęboką zadumę, poczem wyraz wzniosłej rezygnacji zajaśniał mu w oczach. Powolnem i smutnem poruszeniem podniósł ręce w górę i zaczął zdejmować z ramion szlify, odznaczające jego rangę.
— Dobrze więc — rzekł, wyciągając do ojca rękę — umieraj ojcze, ja żyć... będę!
Stary Morrel uczynił ruch, jakby się chciał rzucić na kolana przed synem, lecz Maksymiljan pochwycił go w ramiona i przycisnął do swych piersi.
— Wierzysz, mam nadzieję, że w tem nieszczęściu żadnej mej winy niema?... — rzekł Morrel.
Maksymiljan uśmiechnął się.
— Wiem, ojcze, żeś najuczciwszy z ludzi, jakich znałem na świecie.
— To dobrze. Więc już wszystko załatwione. Teraz idź do matki i siostry.
— Ojcze! — rzekł młodzieniec, klękając — pobłogosław mnie!
Morrel ujął głowę syna, przycisnął ją do piersi, ucałował kilka razy i rzekł:
— O! tak!... Błogosławię cię w imieniu mojem i trzech pokoleń ludzi nieskalanych żadnym zarzutem. Słuchaj więc, co ci przodkowie nasi mówią przez moje usta: Opatrzność podnieść może budynek, który nieszczęście zwaliło. Ulitują się nade mną ludzie najbardziej nieubłagani, gdy ujrzą, że zmarłem taką śmiercią, dadzą może tobie czas, któregoby mnie odmówili. Staraj się wówczas, aby złowieszcze słowo nie zostało wymówione; weź się do dzieła, pracuj energicznie; pracujcie: ty, matka, siostra, żyjcie krańcowo oszczędnie, aby dobro wierzycieli moich powiększało się i rosło w twych rękach. Miej w myśli zawsze, jak piękny, wielki i uroczysty będzie ów dzień, w którym powiesz: „Mój ojciec umarł, bo nie był w stanie uczynić tego, co ja dziś czynię; umierał jednak spokojnie, bo mnie to dzieło powierzył“.
— O! mój ojcze! Czyby jednak nie było lepiej, gdybyś ty żył? Lepiej z pewnością przeprowadzić byś umiał to dzieło odrodzenia.
— Jeżeli ja żyć będę — wszystko przepadnie. Jeżeli ja pozostanę przy życiu, zamiast współczuć, ludzie powątpiewać będą. Byłbym wtedy człowiekiem, który nie dotrzymał słowa, zawiódł ufność w nim położoną, uchybił swej powinności; słowem — byłbym pospolitym bankrutem. Gdy umrę jednak, — to zwłoki moje staną się przedmiotem nietylko politowania, ale i szacunku. Cała Marsylja, zobaczysz, wylegnie na mój pogrzeb. Jeżeli żyćbym zechciał, imię twoje byłoby dla ciebie sromotą, gdy umrę, — będziesz mógł śmiało, z podniesioną chodzić głową i mówić: jestem synem człowieka, który umarł dlatego, że raz w życiu nie mógł słowa dotrzymać!
Młodzieniec załkał i w milczeniu pochylił głowę.
— A teraz — rzekł Morrel — pozostaw mnie samego i staraj się oddalić kobiety.
— Czy nie chciałbyś zobaczyć jeszcze mej siostry, a swej córki?
— Widziałem ją dziś rano i już ją pożegnałem. Pożegnałem się również i z twą matką.
— Czy nie masz jeszcze jakiego zlecenia? — spytał Maksymiljan drgającym z rozpaczy głosem.
— Tak jest, mój synu, mam do ciebie jednę prośbę.
— Mów ojcze, mów! Spełnię twą ostatnią wolę, przysięgam!
— Dom Thomson i French, jeden jedyny z liczby wszystkich innych, przez ludzkość, czy może egoizm, okazał mi dużą względność. Przedstawiciel domu tego sam, z własnej woli, nie proszony o to, zaproponował mi odroczenie na trzy miesiące terminu spłaty. Niechżeż ten dom właśnie zostanie spłacony przed innymi. Synu mój, niech dług ten będzie święty dla ciebie.
— Dobrze, mój ojcze.
— A teraz żegnam cię raz jeszcze. Chcę być teraz sam. Testament mój znajdziesz w mym sypialnym pokoju.
Lecz młodzieniec nie odchodził. Nie miał na to dość sił.
— Słuchaj, Maksymiljanie — rzekł wtedy ojciec — przypuść, że jestem żołnierzem i że otrzymałem rozkaz, ażeby zdobyć szaniec, przyczem masz pewność, że idę na stracone pozycje. Czy wtenczas nie powiedziałbyś tego, coś powiedział przed chwilą, choć innemi słowy: „Idź ojcze, bo okryjesz się hańbą, jeżeli zostaniesz. A śmierć lepsza od hańby“.
— Tak... tak — rzekł młodzieniec, konwulsyjnie przyciskając ojca do piersi — żegnam cię już, po raz ostatni i na wieki!
I, nie oglądając się, wybiegł z gabinetu.
Gdy Maksymiljan wyszedł, Morrel stał przez czas pewien nieporuszony na miejscu, wpatrując się we drzwi; potem wyciągnął rękę, znalazł nie patrząc sznurek od dzwonka i zadzwonił.
Po chwili ukazał się Kokles.
Nie był to już ten sam człowiek; trzy dni świadomości nieszczęścia strawiły go zupełnie.
— Mój dobry Koklesie — rzekł Morrel tonem, którego opisać nie sposób — miej uwagę zwróconą na drzwi wejściowe, a gdy tylko przyjdzie ów pan, który był tutaj przed trzema miesiącami, pamiętasz przecież? — przedstawiciel Thomson i French, zawiadomisz mnie natychmiast o jego przybyciu.
Kokles nic nie odpowiedział, skinął jedynie głową.
Morrel padł na krzesło, zwracając wzrok na wskazówki zegara. Pozostawało mu już tylko dziesięć minut życia.
Niepodobna wyrazić, co się działo w owej ostatniej chwili w duszy tego człowieka, który nie będąc jeszcze starym, rozstać się musiał ze wszystkiem, co kochał na ziemi.
Wskazówka posuwała się ciągle. Wyciągnął rękę, wziął pistolet, lecz po chwili położył broń, ujął pióro i napisał słów kilka. Potem znów zwrócił oczy na zegar, już nie mógł liczyć życia na minuty, lecz na sekundy.
Ponownie wziął broń do ręki, mając wpół otwarte usta i oczy zwrócone na wskazówkę. Pot zimny zaczął oblewać mu czoło, wtem usłyszał skrzyp drzwi na dole otwieranych. Zegar za moment uderzyć miał godzinę jedenastą.
Morrel siedział nieporuszony, czekał na słowa Koklesa: „ajent domu Thomson i French“ i już zbliżał lufę pistoletu do ust, gdy usłyszał krzyk. Krzyk swej córki.
Obrócił się i zobaczył Julię. Pistolet wypadł mu z ręki.
— Ojcze mój! — zawołała młoda dziewczyna, zadyszana i prawie nieprzytomna z radości — jesteś ocalony!...
I rzuciła się w jego objęcia, podnosząc w górę worek z czerwonego jedwabiu.
— Ocalony?... co ty mówisz, moje dziecię?!
— Tak, ocalony! Patrz, patrz, mój ojcze!
Morrel wziął worek do ręki i wzdrygnął się, bo sobie przypomniał, że przedmiot ten do niego kiedyś należał.
Zaś w worku były: z jednej strony weksel przedarty na sumę 287,500 franków, a wystawiony na zlecenie domu Thomson i French, zaś w drugiej — djament wielkości laskowego orzecha, owinięty w kawałek pergaminu, na którym skreślone były słowa: „Podarunek ślubny dla panny Julji Morrel“.
Morrel potarł ręką czoło, jakby w obawie, czy nie stracił zmysłów.
— Skąd masz ten worek, moje dziecię?
— Znalazłam go w ubogim domku, znajdującym się przy alei Meilan Nr. 15. Leżał na kominku.
— Skądże się tam znalazłaś, w tym nieznanym ci domu?
Julja podała ojcu list, jaki przed godziną otrzymała.
— I chodziłaś tam sama? — Zapytał Morrel po przeczytaniu listu.
— Emanuel był ze mną i miał oczekiwać na mnie na rogu ulicy Muzeum. Dziwna rzecz jednak, gdy powracałam — już go tam nie było.
Wtem z dołu rozległo się wołanie:
— Panie Morrel! Panie Morrel!
— To głos Emanuela — zawołała Julja.
Po chwili Emanuel wbiegł jak obłąkany do pokoju.
— Faraon! — wołał — Faraon!!
— Co?... Faraon!... Czyś ty zmysły postradał, Emanuelu? Przecież wiesz dobrze, że Faraon zatonął. Opamiętaj się, człowieku!
— Faraon!... panie, Faraon nie zatonął, to była wieść błędna! Wywieszono znaki, że Faraon wchodzi do portu!
Morrel padł na krzesło. Odchodził od zmysłów.
Wpadł również i Maksymiljan.
— Mój ojcze — zawołał — cóż to mi mówiłeś, że Faraon zatonął, gdy on wchodzi właśnie do portu?
— Mój drogi! — odpowiedział mu ojciec — gdyby to było prawdą, trzebaby to uznać za cud Boży. Lecz jest to niepodobieństwo! Niepodobieństwo!
— Lecz i worek ten, który trzymasz w ręku, wydaje się być zdarzeniem nierealnem, a jednak go masz wraz z przedartym wekslem i wspaniałym djamentem.
— Ach, panie, panie!... co to wszystko znaczy wobec faktu, że Faraon wpływa do portu! — wołał Kokles.
— Idźmy — rzekł Morrel, powstając z krzesła — idźmy przekonać się sami. I niech Bóg zlituje się nad nami, jeżeli jest to wiadomość fałszywa.
Wyszli. W połowie schodów czekała, słaniając się, żona Morrela.
Biedna kobieta nie miała odwagi iść na górę, to też nie wiedziała jeszcze o niczem.
Za chwilę wszyscy byli w porcie.
Tłum tam zebrany, rozstąpił się, gdy ujrzano Morrela.
— Faraon!... Faraon!... — wołano ze wszystkich stron.
I w istocie, rzecz cudowna, niepojęta! Naprzeciw wieży Ś-go Jana, statek z napisem, białą farbą namalowanym: „Faraon, domu Morrel i Syn, w Marsylji“, zupełnie podobny do dawnego Faraona i również jak tamten ostatnio, naładowany koszenilą i indigo, zarzucał kotwicę i zwijał żagle; na pomoście stał kapitan Gaumart, wydając rozkazy. Stary Penelon przesyła panu Morrelowi jakieś znaki.
Nie można było dłużej wątpić. Zmysł wzroku dawał świadectwo prawdy; dziesięć tysięcy osób stwierdzało niewątpliwy fakt.
Gdy Morrel ściskał się z synem, przy oklaskach całego miasta, jakiś człowiek, z twarzą do połowy zarosłą wielką czarną brodą, za budką strażnika ukryty, przypatrywał się scenie tej z rozrzewnieniem, a następnie szepnął:
— Niech ci Bóg szczęści, serce szlachetne. Bądź błogosławiony za wszystko dobro, jakieś uczynił i jakie uczynisz jeszcze. Zaś wdzięczność moja niech będzie tak tajemną, jak nieznane światu są twe dobrodziejstwa.
To rzekłszy, z uśmiechem w którym przebijały się radość i szczęście, wyszedł ze swego ukrycia, zszedł po schodkach ku morzu i zawołał po trzykroć;
— Jakóbie!... Jakóbie!... Jakóbie!...
Na zew ten, do brzegu przybiła szalupa, zabrała go i powiozła na jacht bogato urządzony, na pomost którego nieznajomy wskoczył z lekkością urodzonego żeglarza.
Stamtąd spojrzał raz jeszcze na Morrela, który, płacząc ze wzruszenia i radości, ściskał za ręce wszystkich, którzy się do niego z powinszowaniem zbliżali — i spoglądał w niebo, jakby zdawał się dziękować spojrzeniem niewiadomemu dobroczyńcy.
— A teraz — rzekł nieznajomy — dobroci, ludzkości, wdzięczności... żegnam was. Już nie zagościcie w mem sercu. Wyręczyłem Opatrzność w wynagradzaniu dobrych — teraz niech Bóg-Mściciel wstąpi do mego serca, abym mógł ukarać złych!
To rzekłszy, znikł w kajucie, gdy jacht wypływał na morze, które smagane wichrem, przewalało groźnie swe ciemne fale.
Jacht pełnymi żaglami szedł w zapadającą noc, w mrok i ciemność.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.