Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
W WIĘZIENIU.

Jedna część fortu paryskiego została przeznaczona przez władze na więzienie, do którego odwożono zbrodniarzy najniebezpieczniejszych. Zwało się ono więzieniem św. Bernarda, między galernikami nosiło ono miano „przedpokoju gilotyny“, albo „legowiska lwów“.
Więzienie św. Bernarda ma oddzielną salę posłuchań.
Jest to bardzo wydłużona sala, z dwóch izb, o ile się zdaje, uczyniona, rozdzielona pośrodku dwoma kratkami, ustawionemi równolegle, w odległości półtorametrowej jedna od drugiej, tak, iż odwiedzający więźnia nie może mu podać ręki; nie może tem bardziej przesłać mu jakiejś niedozwolonej kontrabandy. Jest to sala ponura, wilgotna, sprawiająca odrażające wrażenie... przenikająca grozą, gdy się wspomni zwłaszcza, jak okropnych wyznań kraty te bywają konfesjonałami.
Aczkolwiek jest to miejsce okropne niewątpliwie, rajem wydaje się niemniej ono dla ludzi, dni życia których są już policzone.
Otóż w jednej z cel tego „legowiska lwów“, tego „przedpokoju gilotyny“ przechadzał się pewnego poranka, z rękoma założonemi w tył, niedawno przybyły do więzienia młodzieniec, któremu inni więźniowie przyglądali się z ogromną ciekawością.
Sądząc z doskonale skrojonego ubrania, które jednak i niestety w wielu miejscach było już poszarpane i porozrywane oraz cienkiej i batystowej bielizny, należałoby młodzieńca tego zaliczać do wyższych sfer społeczeństwa.
Starał się on wszelkimi dostępnymi dla niego sposobami przywrócić dawniejszą świeżość tak odzieży, jak i bieliźnie, co nie nazbyt mu się udawało, aczkolwiek ciągle je wygładzał i ukryć się starał aż nazbyt widoczne ich braki.
Mieszkańcy „legowiska lwów“ z ogromnem zajęciem przypatrywali się tej tualecie nowego towarzysza.
— Patrzajcie go!... jaki mi książę, co psy wiąże.
— Eee... oponował drugi — toć to tylko hrabia, co psy obrabia, nie przesadzać więc.
— Gagatek... Hiszpański królewicz... jak to on dba o swoją piękność!... Patrzajcie, jaki cacany! Gdyby tak dać mu pomady, to w mig wyglądałby jak fryzjerczyk! A jaki to ma piękny fraczek! i białą... białą!... paradne!... kamizelkę! Jakie lakiery! Powinniśmy być dumni, że mamy takiego kolegę. I co to za złodzieje, ci żandarmi, że odważyli się pochwycić taki cymes, poszarpać takie piękne ubranie!
— To musi być jakiś potentat, jeżeli w tak młodym wieku do nas tutaj się już dostał. Musiał on klawo pobaraszkować na wolności. Czeka go wielka przyszłość, wierzajcie mi!
Gdy tak więźniowie zabawiali się rozmową, a Benedykt doprowadzał do porządku swe ubranie, nadszedł dozorca i cicho sobie stanął w kącie celi.
— Ach, mój panie — rzekł do niego Benedykt, gdy go tylko ujrzał — dobrze, że przyszedłeś. Jesteś, jak widzę, tutaj czemś w rodzaju hotelowego portjera. Otóż bądź tak łaskaw, w takim razie i pożycz mi luidora. Oddam ci wkrótce i napewno, bądź tego pewien, przyczem tak hojnie ci za fatygę podziękuję, że nie będziesz tego żałował. Wiedz bowiem, że moi rodzice więcej mają miljonów, aniżeli ty widziałeś w swem życiu centimów. Chciałbym sobie kupić bowiem jakąś piżamę i ponsowe pantofelki bez obcasów, w tualecie bowiem balowej jest mi trochę niewygodnie! A zresztą nie jest to właściwe ubierać się we frak od samego rana. Książę Cavalcanti musi wszędzie i zawsze zachowywać się poprawnie.
Dozorca na tę całą paplaninę wzruszył tylko ramionami, rzecz prosta.
— Mój przyjacielu!... rzekł wtedy do niego Benedykt wyniośle — obawiam się, że stracisz przeze mnie miejsce.
Obojętność dozorcy prysła po tych słowach; parsknął głośnym śmiechem.
Widząc, iż zanosi się na dysputę, więźniowie powstali ze swych miejsc i stanęli kołem.
— Mówię ci, że drobna ta sumka jest mi nieodzownie potrzebna dla doprowadzenia mej toalety do możliwego stanu. Jest to zaś dla mnie kwestja dość dużego znaczenia, ponieważ spodziewam się odwiedzin pewnej wysoko postawionej osobistości, która lada godzina zjawić się może tutaj.
— O jej!... Książę Montekukuli do nas przyjechał!... wołali rozbawieni tą przemową więźniowie.
— A więc mu pożyczcie w takim razie sumę, jakiej ten arystokrata żąda — powiedział dozorca, opierając się na ramieniu najbliższego więźnia — pomóżcie koledze.
— Ja nie jestem kolegą tych panów! Radzę ci, strzeż się znieważać mnie.
— Patrzaj go!... rzekł dozorca z wyraźną tendencją podburzenia więźniów — jak to on was traktuje! I wy na to pozwolicie?
Zbrodniarze spojrzeli po sobie ponuro. Burza, rozpętana więcej słowami dozorcy, aniżeli powiedzeniem Benedykta, zaczęła się zbierać nad głową byłego księcia.
Rozległy się głosy:
— Dalejże na niego z trepami!
Zaś wiedzieć należy, iż drewniane trepy bywają zawsze w więzieniach francuskich, dla mocy, podkute. Jest to więc broń straszna. Zatłuc nimi można na śmierć.
Inni proponowali „taniec węgorza“. Jest to znów zupełnie inny rodzaj zabawy, polegający na tem, iż wybraną ofiarę obrzuca się gradem kamieni i piaskiem, zasypuje się jej oczy, bijąc jednocześnie chustką skręconą w pytkę, po głowie, ramionach i piersiach.
— A najlepiej sprawić paniczowi skórzanymi paskami lanie. To najlepsza figura. Niech zdechnie pod razami, zasłużył na to! — wołali na to najzawziętsi.
Gdy podniecenie więźniów doszło do najwyższego napięcia, wtedy dopiero Benedykt zwrócił się twarzą do swych współtowarzyszy, przymrużył w pewien nie do naśladowania sposób, lewe oko, językiem znów wydął prawy policzek, a następnie zgrzytnął zębami w sposób najwidoczniej umówiony, gdyż zbrodniarze cofnęli się przed nim natychmiast i opadły ręce gotowe już do zadania ciosów, śmiertelnych może.
Poznali kryminaliści swego po tym umówionym znaku, jak się poznaje pana po cholewach.
Jednym gestem Benedykt zdusił bunt, przytłumił nienawiść, stał się panem położenia.
Dozorca został doprowadzony do wściekłości tą nagłą zmianą usposobienia więźniów, złościło go to tem więcej, iż nie wiedział czemu to przypisywać, to też na własną rękę rzucił się na Benedykta, gdy wtem dał się słyszeć głos z za kraty:
— Benedykcie! — zawołał inspektor — ruszaj do sali rozmów.
— Widzisz pan, powiedziałem, że przyjdą do mnie, — rzekł wtedy Benedykt do dozorcy, wyrywając się z jego rąk — a jestem nieubrany. I przekonasz się natychmiast, czy z księciem Cavalcantim wolno postępować jak ze zwykłymi śmiertelnikami.
I zbrodzień wyszedł z celi, pozostawiając w zdumieniu nietylko więźniów, ale i dozorcę.
Benedykt przewidywał trafnie, iż przyjdą do niego. Zaś rozumował tak:
„Widocznie wspiera mnie osobistość bardzo ważna. Że tak jest, dowodzi tego cały mój świetny los i ma ucieczka z galer. Ta ni stąd ni zowąd wynaleziona rodzina, to nazwisko, majątek, ułatwienie wejścia w świat... wszystko to dowodzi, iż komuś nie jest obojętny mój los. Powinęła mi się noga, z mej własnej, muszę przyznać, winy, no ale jest to tylko chwilowe niepowodzenie. I niema najmniejszej wątpliwości, iż wszystko jeszcze będzie dobrze. Mój możny opiekun ma dwa sposoby uwolnienia mnie: albo złotem przekupi dozorców i tem umożliwi mi ucieczkę, albo też za pomocą tego samego złota zniewoli sędziów, by mnie uniewinnili“.
Jak widzimy, Benedykt nie był z gatunku tych słabych, którzy odrazu tracą nadzieję.
Benedykt nie tracił jej nigdy.
Gdy wyszedł z celi, odrazu zastanawiać się zaczął, kto mógł przyjść do niego? Nie sędzia śledczy, bo byłoby to zbyt prędko... nie dyrektor więzienia?... bo z jakiej racji... i nie adwokat, bo go nie miał przecież... A więc ów opiekun napewno, lub też ktoś przez niego przysłany.
W sali rozmów ujrzał, ku swemu zdziwieniu, posępną postać pana Bertuccia, który z tępym bólem spoglądał na kraty i na wchodzącego więźnia.
— A!... zawołał ten ostatni, gdy się znalazł przy kracie.
— Jak się masz, Benedykcie — odpowiedział cicho intendent hrabiego Monte Christa.
— Pan tu! — zawołał zbrodniarz z przestrachem.
— Więc poznajesz mnie? — biedne moje dziecię!
— Cicho!... tylko cicho — odpowiedział Benedykt, który wiedział doskonale jak bardzo ostry słuch mają ściany rozmównicy — na miłość Boską, nie mów pan tak głośno.
— Chciałbyś może porozmawiać ze mną na osobności? A więc dobrze.
I po tych słowach Bertuccio pokazał dozorcy rozkaz głównego naczelnika więzień, zezwalający panu takiemu to, a takiemu, na widywanie się z więźniami sam na sam.
Benedykt na ten widok, aż podskoczył z radości.
— Oto — powiedział sobie — jeszcze jeden dowód potęgi mego opiekuna, którego mój przybrany ojciec jest posłannikiem tylko.
Dozorca udał się do wyższej władzy z zapytaniem, jak ma sobie postąpić w tym wypadku, a następnie przeprowadził Bertuccia i Benedykta do pustego pokoju, a gdy ci weszli, zamknął drzwi za nimi, pozostając na korytarzu.
Gdy się znaleźli sam na sam, pierwszy odezwał się Bertuccio.
— A więc i dalej kroczyłeś szlakami zbrodni: mordowałeś i kradłeś?...
— Czy pan po to tu przyszedłeś, ażeby mnie poinformować o tem — odpowiedział Benedykt zuchwale. — Jeżeli tak, to poco i naco było brać oddzielny pokój i zakłócać mi spokój?... Sprawy te znam przecież doskonale. Nie są mi natomiast wiadome inne rzeczy. Jak naprzykład zagadnienie: kto pana tutaj przysłał?
— Nikt.
— A skądże się dowiedziałeś, że ja siedzę w więzieniu?
— Już oddawna mam cię na oku, zuchwalcze bezecny. Albo to cię raz widziałem rozbijającego się po polach Elizejskich!
— Po polach Elizejskich... Acha!... I tam bywałem, przypominam to sobie. Ale to drobnostka przecież. Wolałbym pomówić z panem o moim ojcu.
— O ojcu?... A któż to ja jestem taki?
— Ty, panie?... Ależ ty jesteś jedynie moim przybranym ojcem. Jestem pewien ponadto, że to nie ty, z pewnością, wydałeś na mnie już do miljona; nie ty, za co ręczę, wynalazłeś mi „ojca“, jakiegoś włocha, który mi dał wcale nienajgorsze nazwisko; i nie ty, nakoniec, wprowadziłeś mnie w elegancki świat Paryża i zaprosiłeś na obiad w Auteuil, w czasie którego siedziałem przy jednym stole nawet z panem prokuratorem królewskim, którego... że nie poznałem bliżej — mocno żałuję. Otóż ten ktoś właśnie, który to wszystko uczynił, jest ojcem moim, a nie ty biedoto!
— Więc myślisz, iż ojcem twym jest?...
— Hrabia de Monte Christo, naturalnie.
— Milcz, głupcze! — podniósł głos, w wybuchu strasznego gniewu, Bertuccio — i nie waż mi się więcej wymienić tego świętego imienia w podobnem miejscu.
— Phi!... zawołał Benedykt — a to czemu?
— Ponieważ ten, który imię to nosi, nie mógłby zaznać hańby zostania ojcem tak nikczemnej, jak ty, istoty.
— Cóż to za uroczyste słowa!
— Wielkie i groźne mogą z nich wyniknąć dla ciebie skutki! Ostrzegam.
— Oho!... groźby!... Całe szczęście, że nie jestem nazbyt lękliwy!
— Nie sądź, iż masz do czynienia z tak podłą rasą, z jakiej sam pochodzisz — rzekł Bertuccio poważnie, rzucając na Benedykta przeszywające spojrzenie. — Nie sądź również, iż masz do czynienia ze zbrodniarzami, galernikami, lub z głupcami z tak zwanego „wielkiego świata“. Benedykcie!... wiedz, iż pozostajesz w mocy ręki potężnej, niezłomnej; otóż ręka ta, być może, iż byłaby gotowa łaską cię obdarzyć; korzystaj z tego, gdyż inaczej może cię ona zetrzeć na proch.
— To wszystko bardzo piękne, ja jednak chciałbym wiedzieć przedewszystkiem i wiedzieć to muszę: kto jest ojcem moim? I wiedzieć to będę — obojętne mi, iż poszukiwaniami swemi wywołam zgorszenie... chcę wiedzieć!... Zaś pragnę tego: „dla dobra sprawy“, jak mówi przyjaciel mój, Beauchamp, dziennikarz. Kto więc jest moim ojcem, u djabła?
— Właśnie przyszedłem, aby ci to powiedzieć.
W tej chwili jednak wszedł dozorca, który, zwracając się do Bertuccia, rzekł uniżenie:
— Przepraszam pana, lecz pan sędzia śledczy wzywa więźnia do siebie.
— Jutro więc, w takim razie, przyjdę do ciebie, ażeby dokończyć rozmowy — rzekł Bertuccio, biorąc za kapelusz.
— Czekać będę na pana — odpowiedział Benedykt wielkopańskim tonem — a teraz służę wam, panowie żandarmi!... Chwila jeszcze, drogi panie Bertuccio, zechciej tam pozostawić w kasie więziennej jakieś dwadzieścia pięć luidorów do mego rozporządzenia. Porachujemy się ze sobą później... dobrze?
— Dobrze — odpowiedział intendent cicho.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.