Hrabina Cosel/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Hrabina Kosel
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1874
Druk Józef Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XII.





Jeszcze król szwedzki nie opuścił ziemi saskiéj, gdy August pocieszając się po wypadkach, które tak smutne na długo ślady zostawiły po sobie, z największą wspaniałością rozpoczął zabawy, na które wprawdzie czasu było dosyć, ale pieniądze wszelkiemi sposoby musiano zdobywać.
Cosel była naówczas na szczycie swéj wziętości i panowała despotycznie królowi i królestwu. Wszystkie zachcianki uwolnienia się od jéj rządów rozbijały się o namiętność Augusta dla niéj. Cosel towarzyszyła mu wszędzie; ona poddawała coraz nowe zabaw pomysły, a znając króla spocząć mu nie dawała na chwilę, aby nuda i znużenie nie miały czasu go opanować. Ona królowała wszędzie w blasku odmłodzonéj piękności, uwielbiana przez cudzoziemców, uznana przez wszystkich co ją widzieli w téj epoce, niezrównaną i czarującą.
Wkrótce po odjeździe Karola XII, po balach i karuzelach, zgromadziwszy na swym dworze mnóstwo cudzoziemców, posłów, błędnych rycerzy z całego świata, August wyprawił wspaniałą uroczystość strzelania do ptaka. Obok Augusta w złotéj zbroi, wszędzie na białym koniu swym ukazywała się strojna amazonka w najwykwintniejszych strojach, zdumiewająca zręcznością we władaniu rumakiem, w obejściu się z bronią, w bieganiu do pierścieni. W tych ćwiczeniach, w których króla zachwycała, nauczyła się celować. Przytomny lord Peterborough nie umiał wyrazów znaleźć dla odmalowania swego zachwytu. Ukazanie się jéj na placu witały strzały z moździerzy. Król wydawał się jéj pierwszym dworzaninem, najświetniejszy krąg panów, magnatów, dostojników ją otaczał. Ona była królową zabaw, ona kierowała niemi; jakże nie miała upewnić się, że władza jéj nigdy ustać nie mogła.
Gdy poczciwy i szczerze jéj przyjaźny Haxthausen, gdy rzadko odzywający się Zaklika, któremu mówić nie było wolno, wspomnieli czasem zalecając baczność na przyszłość i przypominając płochość króla, Cosel marszczyła się i zżymała.
— Jestem jego żoną — odpowiadała — mógł porzucić kochankę, ale nie będzie śmiał małżonki. Zresztą wié co go w takim razie czeka: strzelę do niego i sama się zabiję.
Królem kurkowym został na strzelaniu tém poseł angielski M. Robinson, który z rąk pięknéj Cosel otrzymał nagrodę. Obchodzono wielką ucztą to zwycięztwo.
Tak skończył się ten rok nieszczęśliwy zabawami bez ustanku następującemi po sobie. Cosel je wymyślała, król wykonywał. Nieprzyjaciele hrabiny nie śmieli już ust otworzyć, choć skarb był wycieńczony i kraj jęczał pod ciężarem wymysłów Hoyma.
Na wielkanocny jarmark do Lipska towarzyszyła królowi Cosel. Jarmarki te nad wszystko lubił August II, zrzucał naówczas królewską pychę z siebie, mięszał się z tłumem, ocierał o lud, szukał rozrywek najgminniejszych i z fajką w ustach po całych dniach widywano go w ulicach miasta, często w towarzystwie, które wcale dostojności królewskiéj nie przystało. Dwór naówczas stawał u Apfel’a, czyli jak wówczas mówiono w gospodzie pod jabłkiem, bo dom kupca miał za godło jabłko złote. Szalono tam dnie i noce, zwabiając obcych i aktorki przybyłe z wędrującemi teatrami.
Cosel mogła tylko pilnować swego pana aby zbyt daleko się nie posunął w téj hulance zapamiętałéj, ale powstrzymać go od niéj nie mogła. Nawet gdy Karol XII był jeszcze w Saksonii, a jarmark opłaciwszy się stu tysiącami talarów zebrał się pod jego opieką, August się musiał zjawić na nim. Z całego świata awanturnicy i awanturnice zbierali się na ten mięsopust szalony... a król rozrywki nawykł był szukać wszędzie gdzie tylko mógł ją znaleźć.
Dnia 12 maja w Dreznie obchodzono dzień imienia króla, na który przybyli książę Eberhard Ludwik würtemberski i Hohenzolern; pito więc śmiertelnie i na zabój, strzelano, jeżdżono, polowano, a Cosel niezmordowana towarzyszyła zawsze i wszędzie królowi.
Na starych słowiańskich sadybach łużyckich w Niżycy, leży od wieczna osada u stóp góry którą „stołpami“ niegdyś zwano. Dziwną natury igraszką wyparte z łona ziemi siłą jakąś potężną, sterczą tu bazaltowe słupy czarne, ściśnięte jakby ręką duchów, obrobione w foremne olbrzymie kryształy. Na tych skałach, które żelazo z trudnością pożyć może; przed wieki wzniósł się gród panujący i broniący u stóp jego rozłożoną osadę. Z wierzchołka góry z któréj wnętrzności wychodzą czarne słupy, wzrok sięga w dalekie kraje dokoła; na południe widać wyniosłości lasami okryte gór saskich i czeskich, ku zachodowi sterczy grzebień miedzianych gór Saksonii; bliżéj jak olbrzymie ucięte piramidy widać zamkowe skały, na których siedzą Sonnenstein, Ditterzbach... Ohorn, na wschód lasy i góry Hochwaldu: w linii daléj majaczeją osady czeskie.
Stary zamek Stołpeński, który biskupi mejsseńscy posiadali i ozdabiali, starając się go ukrzepiać, stał jeszcze wspaniale acz smutno przedstawiając się oku ze swemi śpiczastemi wieżycami często nawiedzanemi od piorunów, ogromnemi mury okolnemi, basztami i bazaltową podstawą, którą go natura opasała. Przy zamku znajdował się zwierzyniec... w poblizkich lasach nie brakło zwierza. August II, gdy go jednostajność nudziła, przejeżdżał się chętnie po kraju.
Jednego lipcowego dnia pięknego, nim skwar dopiekać zaczął... już konie do przejażdżki stały gotowe pod zamkiem. Dniem wprzódy jeden z współbiesiadników opowiadał królowi o dziwnéj górze z słupów jakby żelaznych zbitéj, na któréj stał Stołpeński zamek. Król go sobie nie przypominał: chciał go widziéć.
Rosa jeszcze okrywała drzewa i trawy, a słońce zwolna podnosiło się nad opary ziemi, gdy konie rżały już u ganków a służba liczna zwijała się czyniąc przygotowania do drogi. August miał siadać na koń, gdy od Cosel posłany przybiegł Zaklika z pytaniem, gdzie N. Pan udać się miał zamiar.
— Powiedz twéj pani, że jadę widziéć Stołpy — rzekł król — a jeśli chce, niech mnie dogoni, bo czekać dla skwaru nie mogę i nie doczekałbym się nimby ze strojem skończyła.
Cosel ledwie z łóżka wstała, niecierpliwie wyglądała oknem, gniewając się już iż jéj znać nie dano o wyprawie. Gdy Zaklika przyniósł odpowiedź, a razem ujrzała króla siadającego na koń, ubodło ją to mocno iż czekać nie chciał. Kazała siodłać konie; zaproszono Haxthausena i kilku młodzieży: wszystko w pół godziny miało być gotowém. Cosel postanowiła pokazać królowi, iż długo się stroić nie potrzebuje aby być piękną. Chciała go dopędzić nim u Stołpów stanie. W pół godziny zaproszeni towarzysze wyprawy stali z końmi, biały arab Cosel z długą grzywą, z siodłem ponsowym aksamitem obitém i kutém złotem, rżał z niecierpliwości. Piękna pani wybiegła i zdumiała swych wielbicieli. Strój jéj był dziwnie do twarzy. Na głowie miała kapelusik niebieski z piórami białém i lazurowém, na sobie żiustokor tegoż koloru, cały szamerowany złotem; biała szeroka suknia z tyftyku, bramowana złotem dopełniała stroju. Skoczyła na konia, który przysiadł dla niéj i wstał zaraz cały drżący rwąc się do biegu. Wdzięcznym uśmiechem piękna królowa powitała swych towarzyszów.
— Panowie — zawołała wznosząc do góry rączkę strojną w biczyk, którego rękojeść połyskiwała drogiemi kamieniami — Król JM. wyzwał mnie do wyścigu. Jest pół godziny jak ruszył; choćby konie popadały, a jam miała szyję skręcić... lecim co konie wyskoczą! Kto mi sprzyja, za mną!
To mówiąc zuchwała amazonka zwróciła konia ku bramie, ściągnęła cugle, zmarszczyła brwi i pomknęła wprost na ulicę. Troskliwi o nią Zaklika z jednéj, koniuszy jéj z drugiéj strony, stanęli, aby w przypadku konia pochwycić i śmiałą rycerkę ratować mogli. Reszta towarzystwa sunęła za nią. Biały arab pomknął od razu chyżo; zatętniał most pod kopytami koni, przelecieli stare miasto, w prawo droga wiodła na lasy do Stołpów. Szczęściem gościniec był szeroki i piaszczysty, chwila poranna i orzeźwiająca... konie wypoczęte i silne. W milczeniu sunął w tumanie pyłu błyszczący orszak hrabiny, jak gdyby wicher go pędził. Arab wyścigał inne konie, Cosel z czarném okiem w którém ogień jakiś pałał, z zarumieniona twarzą, z usty półotwartemi, zdawała się napawać tą jazdą szaloną.
Przelatywali góry i lasy, łąki i ciche puste pola gdzieniegdzie nad drogą wydarte; kraj w téj stronie mało zasiedlony naówczas, wendyjskie tylko wioski z ich chatami o drewnianych podsieniach i wysokich dachach migały w sadach wiśniowych. Po drodze gdzieniegdzie spotkany wieśniak zdejmował czapkę przed zjawiskiem cudowném... a nim na zapytanie o króla mógł odpowiedzieć, jeźdźcy mu w kurzu obłokach znikali.
Konie okryły się pianą, koniuszy po godzinie takiego biegu zaklinał by się zatrzymać. Cosel słuchać nie chciała, w ostatku zwolniła nieco biegu i u wrót staréj chaty sama zatrzymała białego. Stanęli wszyscy... konie dyszały i parskały. We wrotach od podwórka stała kobiéta żółta, wynędzniała, okryta płachtą, podparta na kiju. Popatrzała na jeźdźców z jakąś obojętnością, jakby innego świata istota i odwróciła oczy.
Raz tylko wzrok jéj spotkał oczy Cosel, a piękna królowa wewnątrz zadrżała od niego.
Spytano kobiéty o orszak królewski: potrząsła głową.
— Alboż wiem co król i co królewskie? — zapytała. — My królów nie mamy... nasi pomarli.
Mówiła to zwolna i obojętnie i mową łamaną i akcentem obcym.
W chwili gdy ją rozpytywać zaczęto, z chaty wyszedł w granatowym przyodziewku z wielkiemi guzami, mężczyzna lat średnich... z włosami długiemi, w krótkich spodniach i pończochach; zdjął kapelusz pokornie i gości pozdrowił czystą saską niemczyzną.
Zawiadomił on że król przed trzema kwandransami może w istocie przejeżdżał drogą, ale parł tak konia, iż go pewnie dogonić nie było podobna, chybaby gdzie spoczywał, a do Stołpów nie potrzebował król wydychać.
Cosel straciła nadzieję wyścignienia go, spytała o krótszą drogę, choćby być miała najgorszą; ale żadnéj nie było, gdyż w prawo doliny były przerznięte trzęsawiskami i gęstemi zaroślami, którychby konie przebyć nie mogły...
Cosel skoczyła z siodła, dając chwilę spoczynku swym towarzyszom. Gorąco dopiekało, rzucili się wszyscy do wody: Niemiec ofiarował się z piwem... Na ten raz i wiejski ów napój przykwaśniały wydał się wyśmienitym...
— Cóż to za kobieta? — spytała Cosel gospodarza wskazując żebraczkę stojącą ciągle o kiju w bramie i wcale nawet nieokazującą ciekawości dla pięknéj pani.
Niemiec wzruszył ramionami pogardliwie.
— To jest... słowianka... wendka! Nie mogę się jéj ztąd pozbyć... Mówi że ten dwór niegdyś do jéj ojca należał... Mieszka tu gdzieś nieopodal w ziemiance wykopanéj a raczéj rękami wydartéj pod górą; nie wiem czém żyje, a chodzi mi po polach całe dnie i mruczy: któż wié, pewnie szatańskie jakie zaklęcia!! bo to niezawodnie czarownica... Chciałem jéj zapłacić by sobie poszła gdzie daléj, ale się ruszyć ztąd nie chce, mówiąc że to ojców jéj ziemia i że na niéj umrzéć i kości złożyć musi.
Nieraz nocą gdy burza ryczy, ona śpiéwa, a nam dreszcz chodzi po skórze słysząc ten głos... I nie bardzo ją wypędzać można — dodał coraz ciszéj — umié ona wiele, zaklęcia ma na szatanów że jéj służą, i czary straszne.
Po chwili z westchnieniem dodał:
— I prorokuje przez szatana... a doprawdy nie myli się nigdy...
Cosel zaciekawiona zwróciła ku niéj oczy i podbiegła... Ona jedna była tak śmiałą, bo reszta towarzystwa na wzmiankę o czarach rozsunęła się i rozpierzchła ustawiając nieco opodal.
— Jak jéj imię? — spytała Niemca.
Zawahał się gospodarz i tak cicho że go ledwie usłyszéć było można szepnął: Mlawa.
Choć Cosel z trudnością rozeznała głos jego stłumiony, stara ruszyła się jakby posłyszała swe imię; podniosła głowę wychudłą dumnie, strzepnęła długiemi włosy które ją wkoło obwieszały, i zdawała się obrażona szukać oczyma czarnemi winowajcy co śmiał wymówić jéj imię.
Cosel niezważając na podziw tych co ją otaczali zwolna zbliżyła się do staréj. Przez chwilę śmiało obie patrzały sobie w oczy.
— Kto ty jesteś stara? — spytała w końcu Cosel — żal mi twych siwych włosów sponiewieranych w pyle i nędzy twéj; powiédz dlaczego jesteś tak biédna? jak...?
Mlawa potrzęsła głową.
— Ja nie jestem biédna — odezwała się dumnym głosem — ja w sobie noszę jasnych lat pamiątkę, ja tu jeszcze jestem czém był mój ród dawniéj: królową...
— Ty? królową? — rozśmiała się Cosel...
— Tak! mogłam być nią, bo krew królów téj ziemi starych płynie we mnie, tak jak ty... choć dziś królową jesteś, możesz być jutro nędznicą mnie podobną... Na świecie wszystko możliwe...
— Jakich królów, jakiéj ziemi? — poczęła zadumana Cosel — ty?
Stara podniosła rękę i wskazała kraj dokoła.
— Wszystko to było nasze... wszystko, pókiście wy nie przyśli i ziemi nie skuli, a nas nie wybili jak dzikiego zwierza. Bo myśmy byli dobrzy i szliśmy z chlebem, solą i pieśnią, a wyście szli z żelazem, żagwią i śmiechem... I siedliście i rozmnożyło się plemie Niemców i wyparło nas z ojcowizny... To ziemia moja! — powtórzyła zadumana — i choć tu żyć nie mogę, ja umrzéć tu muszę... Ztąd dusza do swoich znajdzie drogę...
— Umiesz wróżyć? — spytała Cosel po chwili, jakby gorączkową ciekawością zdjęta...
— Jak komu? jak kiedy? — obojętnie rzekła Mlawa.
— A mnie?
Stara popatrzała na nią długo i z politowaniem.
— Poco ci wróżba? — spytała — kto doszedł tak wysoko, ten tylko spaść może: nie pytaj...
Cosel pobladła, ale uśmiechem chciała okazać męztwo, choć się jéj wargi trzęsły a łzy nabiegały do oczów...
— Cóż mi powiesz? ja się niczego nie boję — rzekła. — Umiém szczęściu patrzéć w oczy jak w słońce, potrafię spojrzeć w ciemności...
— A gdyby noc była długą... długą...?
— Nie będzie wieczną? — odparła Cosel...
— Któż wié? kto wié? — szeptała Mlawa i wyciągnęła dłoń.
— Pokaż mi rękę...
Hrabina nieco się cofnęła lękając, by jéj dotknąć nie chciała, naówczas wierzono w czary.
— Nie bój się, moja piękna — spokojnie odparła Mlawa — nie zbruczę ci białych paluszków... oczyma tylko jéj dotknę...
Posłuszna Cosel zdjęła rękawiczkę, i śliczna biała jak z kości słoniowéj utoczona dłoń błysnęła pierścieniami okryta przed oczyma zdumionéj kobiéty... Chciwie zmierzyła ją wzrokiem...
— Śliczna rączka! warta by królowie ssali z niéj słodycze... ale, dziecko moje... straszne na niéj znaki... Ta dłoń nie jeden raz dotknęła twarzy, która na nią zuchwale spojrzała? nieprawdaż?
Cosel zarumieniła się, Mlawa głową wahając zamyślona stała.
— Cóż mi powiesz? — szepnęła niespokojna hrabina.
— Jedziesz do przeznaczeń twoich? Któż uniknął kiedy losu? kto kiedy przepaść zobaczył? Po długiém szczęściu czeka cię dłuższa, o! dłuższa pokuta... czeka cię niewola... dni nieprzeżyte, nocy nie przespane, łzy nie policzone... będziesz z dziećmi bezdzietną, będziesz z mężem wdową, będziesz królową a niewolnicą, będziesz wolną i odtrącisz swobodę... będziesz... o! nie pytaj...
Cosel blada była jak marmur, ale się jeszcze uśmiechać chciała: usta się jéj skrzywiły.
— Com ci przewiniła, — rzekła — że chcesz mnie przerazić?
— Ja się lituję nad tobą — odezwała się Mlawa. — Po co było chcieć wglądać w duszę moją... tam piołuny tylko rosną, ze słów gorycz płynie. Żal mi cię, — spuściła głowę stara.
Ty jedna! co ty jedna! to tysiące na téj ziemi przebolało... przejęczało i pomarło bez mogiły i proch ich wiatry rozwiały... Jak ty jęczały tysiące długą a długą niewolą... ojcowie moi, dziadowie moi, praszczury nasze, królowie, jam już ostatnia: Niemiec wypędził mnie z domu.
Nie mówiąc nic Cosel dobyła złoty pieniądz i chciała go położyć na ręce staréj, ale ta się cofnęła.
— Nie wezmę, — rzekła — jałmużny nie chcę, a dług wasz zapłacicie kiedyś inaczéj: liczą go tam!
Podniosła palce do góry i zerwawszy się otulona płachtą powlokła się poza płoty na łąkę.
W czasie téj rozmowy towarzysze Cosel szli w oddaleniu podziwiając jéj odwagę; niemiec także gospodarz wpatrywał się w tę scenę, od któréj tylko ciche dochodziło go mruczenie. Nikt nie śmiał spytać Cosel dlaczego była tak bladą, dlaczego zamyślona chwyciła konia za grzywę i siadłszy rzuciła mu prawie cugle na szyję, dając iść jak zechce.
I jechali znowu, lecz nie cwałem, nie pogonią: konie parskały. Zdala ukazały się spiczaste piętrzące wysokie wieże. Koniuszy cicho wymówił:
— Stolpen.
Po godzinnéj prawie drodze zdążyli do stóp zamku. Naprzeciw palisady z bazaltów czarnych stała tu cała kalwakata króla, oczekując zdala już dojrzanéj hrabiny.
August wyszedł naprzeciw niéj śmiejąc się.
— Godzinę najmniéj czekałem! — rzekł.
— A jam półgodziny zmarnowała z jakąś żebraczką, któréj sobie wróżyć kazałam! — odpowiedziała Cosel.
Król zdziwiony spojrzał na nią.
— I wywróżyła? — zapytał.
Anna popatrzała nań i łzy jéj z oczów pociekły. Było to tak dziwne zjawisko, że August się zmięszał i nastraszył. Uśmiechem i czułością starał się jéj wesołość zwykłą przywrócić.
— Co za wspaniałe stare biskupów dawnych Meisseńskich zamczysko! — rzekł wskazując na mury.
— Szkaradne! okropne! straszne! — odezwała się Cosel wstrząsając — dziwi mnie, że król mógł tu jechać dla zabawy, gdzie groza i wspomnienia katostw i wojny królują.
— Bo, pani moja — przerwał August — oczy twe śliczne i najposępniejszą dla mnie mogą rozjaśnić okolicę: z tobą mi wesoło wszędzie.
I podał jéj rękę, na któréj Cosel zamyślona sparła się i zwiesiła. Poszli tak razem w okół strasznego zamczyska. Hrabina była milcząca, król pogodnego oblicza; któż wié? myślał może, gdy mu na Sonnen i Königsteinie ciasno było z więźniami, tu niektórych umieścić, i dlatego zamek okrążywszy dokoła, zapragnął wnijść do środka: Cosel go zatrzymała.
Stanęła w progu poglądając na czarne wieże i mury. Król poszedł daléj. Oglądał wieżę Donatha, zajrzał do izb gdzie niegdyś były katownie, przypatrzył się Janowéj wieżycy zbudowanéj przez biskupa Jana VI, i klucznik idący przodem pokazał mu znowu katownie drugie, podziemię zwane „Dół Mniszy“ (Mönchsloch), w którym karano zakonników, więzienia „Richtergehorsam“ Janowe i loch „Burquersiess,“ do którego skazanych po drabinie spuszczano. Wszystkie one były w dość dobrym stanie, lecz puste. August oglądał je z ciekawością zaostrzoną, jakby w nich szukał śladów ludzi i męczarni; naostatek rzuciwszy okiem na mury forteczne wyszedł powoli.
Zastał Cosel tam gdzie ją zostawił, w niezwykłém pogrążoną zadumaniu i z przestrachem niekiedy rzucającą okiem na wieże zamkowe.
— Cel dzisiejszéj przejażdżki wcale nie wesoły — ozwała się głosem zmienionym — nie można jéj nazwać rozrywką. Chociaż nie widziałam zamku, robi na mnie wrażenie boleśne: zdaje się, że słyszę jęk ludzi co tu cierpieli.
August się uśmiechnął.
— Nie stało się to niewinnie — rzekł obojętnie — trudno mieć czułość dla wszystkich. Ale zkądże ci piękna hrabino, te czarne myśli przychodzą? Odwróćmy się plecami do zamku i idźmy do zwierzyńca. Kazałem tam pod namiotem rozstawić stoły... napędzą nam zwierza, ożywisz się i będziemy przyklaskiwali jak zwykle twéj zręczności.
Jak król rozkazał stało się: u wnijścia do zwierzyńca, pod wspaniałym namiotem tureckim, który pamiętał Wiedeńską wyprawę, stoły były w gotowości. Cosel zajęła pierwsze miejsce. Słońce się było podniosło i dopiekało silnie, powietrze ciężkiém się stało do oddychania i skwar czuć było nawet w usposobieniach wesołego zwykle towarzystwa, które się rozbawić nie mogło. Kyan, który przybył z królem, smutny i zwieszony nad kielichem, nie probował błysnąć dowcipem zawsze gotowym. August nie lubił w swojém otoczeniu takiego pogrzebowego milczenia, prędko więc obniesiono jedzenie, pozdejmowano srebra i łowczowie przynieśli strzelby, z któremi wszyscy weszli w głąb zwierzyńca.
Cosel poszła także z królem, ale z namarszczonemi brwiami; przypisywano to przepowiedni obłąkanéj kobiety, na którą nastręczyła się sama niepotrzebnie. W uszach jéj w istocie brzmiały wyrazy biednéj Mlawy prorokujące straszną przyszłość a choć w téj chwili nic w świecie domyślać się jéj nie dozwalało, Cosel posępną była i smutną. August za nią okazywał nie zwyczajną wesołość i jakby na przekór unosił się nad pięknością Stołpów i mocą warowni, która u granic saskiego kraju mogła stać na jego straży.
Nad wieczór już po zabiciu kilku sarn i dzików, król siadł na koń. Cosel jechała przy nim, ale gdy wyruszyli od stóp góry i mijali już miasteczko, z zachodu nadciągnęła chmura czarna, przed którą znowu do zamku schronić się musiano. W mieście nie było innego gotowego na przyjęcie królewskich gości schronienia. Więc choć od wieków zamek Kurfirstów nie przyjmował, musiano zardzewiałe drzwi komnaty okrągłéj w Janowéj wieży otworzyć. Służba pomieściła się chroniąc od ulewy i deszczu pod bramą Donatową i w murach pustych twierdzy. August i Cosel schronili się do staréj komnaty sklepionéj.
Kilka stołków drewnianych, ławy i stół dębowy, składały cały sprzęt tego smutnego więziennego mieszkania. Cosel wszedłszy doń obejrzała się, wzdrygnęła i przytuliła do króla.
— Panie mój — rzekła — jakże tu okropnie, jak smutno, jak trupem czuć te pustki!
— Gdybym był przeczuł że się tu schronić będziemy musieli, byłbym choć jednę izbę przybrać kazał. Cóż chcesz, nikt tu prócz mnichów i więźniów a ich dozorców nie mieszkał. Nie jest to miejsce rozkoszy... mury choć nieme czuć przeszłością.
Jakby dla zwiększenia wrażenia téj chwili na umyśle kobiéty, która może piérwszy raz w życiu strwożoną się czuła; na deszła[1] ulewa z gradem tłukąc w okna oprawne ołowiem, sypiąc jakby kamieniami po dachach i błyskawice następujące bez przestanku po sobie, zdawały się w ciskać do izb wnętrza. Z ogromnym hukiem i przerażającą jasnością na wieżę Donatową uderzył piorun, objął ją płomieniem i zlał się ku ziemi. Cosel krzyknęła z trwogi, król stał nieporuszony... ognia wszakże nie wzniecił grom z góry i po nim puścił się tylko deszcz rzęsistszy.
Pół godziny wrzał tak wicher z ulewą po nad zamkiem, kilka jeszcze piorunów padło w blizkości, aż na zachodzie żółtym pasem oświecone pokazało się niebo i ciężar chmur czarnych na wschód się cały przewalił...
Deszcz skończył się jakby rosą cichą i słońce znowu z za poszarpanych chmur końców jasnemi promieniami strzeliło.
Cosel odetchnęła. A! jedźmy, panie mój — zawołała — jedźmy, jedźmy: ja tu nie mogę oddychać!
W chwilę już siedzieli wszyscy na koniach i orzeźwieni powietrzem burzą ochłodłém, zdążali nazad ku miastu. Gdy przyszło przed chatą, u któréj stała Mlawa z rana, przejeżdżać, Cosel szukała jéj oczyma, ale tam jéj już nie było. Opodal nieco czatowała zdało się, aby króla zobaczyć. Milcząc rzuciła okiem na Cosel i z politowaniem uśmiechnęła się do niéj jak dawna znajoma: August konia spiął odwracając się ze wstrętem.
Tak co dzień nową jakąś rozrywką starał się czas skrócić sobie odepchnięty od korony, co go tyle kosztowała, król August II. Miał on nienawiść dla Karola XII, narzekał na przeciwne losy, lecz nic nie dorównywało jego niechęci ku niewdzięcznym Polakom. Im wszystkie przypisywał nieszczęścia swoje i ci co tajemnie mu sprzyjając przybywali się pokłonić jeszcze, jakby przeczuwając przyszłość, doświadczali od niego gniewów jakie miał w sercu dla całego kraju. Król siłacz co o sławę bohatéra wojownika był zazdrosny, który się malować kazał we zbroi i rycerskiéj postawie, nie mógł zapomniéć że go zwyciężył młodzik niepozorny i we własnym kraju mu się rządził.
Potrzebował podnieść swą sławę nadwerężoną jakimś czynem i wysługując się razem cesarzowi, wybrał się jako ochotnik z małą garstką ludzi przeciw Francuzom do Flandryi. Zachowywał jak najściślejsze incognito i wmieszał się w dwór księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. Tu chciał koniecznie błysnąć odwagą, zyskać oklaski i narażał się osobiście do tego stopnia iż go ks. Eugeniusz i ks. Marlborough musieli odwodzić, by próżno nie święcił tak drogiego życia.
— Na wojnie — rzekł król — trzeba być trochę kalwinistą i wierzyć w przeznaczenie.
Złośliwi ludzie szeptali z tego powodu, że król mimo świeżo przyjętego katolicyzmu, podobno w nic nie wierzył. „Powiadają że August wiarę zmienił — pisze Loeu — mógłbym to przypuścić, gdyby ją kiedy miał.“ To pewna, że już po przyjęciu katolicyzmu, ogromnemu psu faworytowi, bodaj temu co stłukł szacowną flaszkę z merkuryuszem Böttigera, różaniec kładł dla zabawy na szyję...
Nie długo wytrzymawszy na wojnie, która dlań była rozrywką, przewidując że oblężenie Lisle za długo się pociągnąć może, zatęsknił król do Saksonii — i Cosel.
Jednakże w ścisłém incognito pod imieniem hrabiego Torgau wstąpił do Brukselli, gdzie jak najpilniéj mu było zaprosić sobie na wieczerzę tancerkę Dupare, do sławnego naówczas restauratora Vernus pod znakiem obfitości. Cztery panny z opery, król, Vitzthum, Bauditz i hrabia W... zabawiali się do rana, a August pannę Dupare do Drezna zaprosił. Znać mu już hrabina była coraz obojętniejszą, a życie tak ciężkie do dźwigania.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nadeszła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.