<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Ilko Szwabiuk
Pochodzenie Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk
Wydawca Jakubowski i Zadurowicz
Data wyd. 1896
Druk Wł. Łoziński
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

„Bazarem jawornickim“ nazywa lud huculski karczmę, należącą do zarządu dóbr państwowych w Jaworniku. Karczma ta obszerna i porządnie zbudowana, stoi obok nowej drogi, wijącej się po nad korytem Czeremoszu, a prowadzącej z Żabiego do zakładu kąpielowego w Burkucie.
Owej niedzieli, kiedy Andrij Semaniuk wybrał się z owcami na targ do Kut, od południa już gwarno było „na bazarze.“ Ludzie którzy zeszli się byli na nabożeństwo do jawornickiej cerkiewki, po „służbie Bożej“ tłumnie zebrali się na odpoczynek... w karczmie. Całe podsienie zapchane było wierzchowymi i pociągowymi końmi; nie wszystkie jednak znalazły tam przytułek, kilkanaście tych krępych, małych, lecz ogromnie pewnych i silnych koników stało uwiązanych do żerdzi otaczających bazar. W izbie szynkowej na poczesnem miejscu, pod cesarskim portretem, siedział cygan Szandor ze swym synkiem Kieroszem i obaj spoglądali wzrokiem pełnym jakiejś melancholijnej ironii na hucułów, ściągających się coraz tłumniej na zabawę i traktament. Oleksa Sawycz skrzypek-samouczek, siedział obok cyganów w kącie izby i machinalnie wodził smyczkiem po strunach; przyciszone dźwięki wydobywające się z pierwotnego instrumentu, były jakieś smętne i ponure, przywodziły na pamięć gwizdy i jęki wichrów górnych, szalejących pomiędzy szczytami, po równinach połonin.... Oleksa, niepodniecony trunkiem i hulaszczem towarzystwem łeginiów, był zawsze smutny i grać wesoło nie umiał — tylko do tańca.
Pewne wrażenie i ożywienie wywołał przyjazd Ilka Szwabiuka.... Przyjechał on — jak na bogackiego syna przystało — strojnie i hucznie. Kilkunastu łeginiów z niższego biegu rzeki, sąsiadów i przyjaciół towarzyszyło wójtowemu synowi. Przystrojony już po huculsku, w haftowanej koszuli, przepasanej szerokim na pół łokcia pasem, w kapeluszu strojnym w pawie pióra, z toporkiem w ręku, a pistoletami za pasem, siedział na karym koniku, który był i większy i piękniejszy od wierzchowców otaczających go towarzyszy. Obok Ilka jechał Semań Ruńka, w ubraniu może jeszcze strojniejszem, tylko na dużo lichszym, starym, dereszowatym koniu. Po za tymi dwoma przewódcami cisnęło się kilkunastu innych jeźdźców, którzy spychali jeden drugiego z drogi, potrącali się, byleby być bliżej dwóch prowodyrów.
Gospodarz bazaru, mały garbaty żydek, wybiegł na powitanie wójtowego syna i sam mu potrzymał konia przy zsiadaniu, później wypchnąwszy na plac przed karczmą kilka nędzniejszych koników, karego Szwabiukowego wierzchowca ulokował na ich miejscu i rzucił mu obfitą wiązkę siana za drabinę.
Zebrani parobcy okrzykiem radości witali nowoprzybyłych, i z miejsca zachęcali do rozpoczęcia pohulanki; żyd gospodarz z pewną ostentacyą ulokował za szynkwasem pełną, nie nadpoczętą beczułkę węgierskiego wina.... Usposobienie jednak Szwabiuka było dziś niezwykłe jakieś: pić nie chciał, na żarty dziewcząt i mołodyc nie odpowiadał nawet, milcząco przecisnął się przez tłum, zalegający izbę szynkową i ulokował się obok Oleksy.
Zamyślony muzyk kiwnął mu głową na powitanie, nie przerywając swej melancholijnej improwizacyi. Ilko słuchał i zamyślał się coraz smutniej. Nagle, uderzając Oleksę po ramieniu zawołał:
— Bracie Sawiczu, zagraj mi tak, żeby smutek mnie opuścił, żeby mi krew po dawnemu w żyłach popłynęła, żebym się mógł zaśmiać wesoło.... Zagraj mi tak, a sprowadzę ci takie skrzypce, jakich jeszcze w górach nikt nie widział.... dam ci takie na jakich dla magnackich córek grają, kiedy się im na taniec zechce iść.... Słyszysz?... No graj, graj Sawicz!...
Z początku, przy słowach Ilka, oczy muzykanta zaiskrzyły się pożądliwie, po chwilowym jednak namyśle blask oczu zgasł znowu i Oleksa szepnął smutno:
— Nie mam ja siły grać tak! Gdybym umiał, to nasamprzód sobie bym zagrał.... Smutek i nuda obsiadły twoją duszę, a na to żadne granie nie pomoże!... Nie pomoże! Oh nie!
Zamilkł i znowu dały się słyszeć tęskne przyciszone tony. Oleksa, od czasu kiedy napróżno ubiegał się o łaskę pięknej Mariki, gdy była jeszcze niezamężną, zapomniał grać wesoło; smutne tylko melodye ze strun jego skrzypiec wypływały... Czasem tylko, gdy na pocieszenie wódki się do syta opił — to dawne wesołe czasy przypominał sobie i wesołe tony ludziom na pastwę rzucał. Niestety, co raz częściej tego narkotyku używał.... Tak często, że go już ludzie nazywali: Oleksą muzyką, lub Oleksą... pijakiem.
Około trzeciej godziny z południa, gdy już zabawa szła ochoczo, gdy już muzyka rzępoliła od ucha, a co gorętsi parobcy wybijali prysiudy, rozległ się nagle szum jakiś przed bazarem.
— Patrzcie! patrzcie braty! wołał Semań Ruńka, przerywając taniec. — Niech mnie zwierz rozszarpie, jeżeli to nieprawda!... Patrzcie! Cud się stał, Marika Semaniukowa ze swoją cyganką tu jedzie....
Wrażenie wywołane temi słowami było wielkie.... Muzyka grać przestała, taniec przerwano, a młodzież cała cisnęła się do rogu karczmy, aby ztamtąd spojrzeć na przybywającą. Ilko Szwabiuk cisnął się między pierwszymi, rozpychał parobków, potrącał dziewczęta, wreszcie znalazł się na przodzie, mógł patrzeć.... I zobaczył: Na ślicznym, karym koniu, siedząc po męsku, jechała Marika.... Upał dnia i zmęczenie zarumieniły jej twarz, tak, że ślady bladości znikły zupełnie; była tak piękna, jak dawniej, piękniejsza nawet może, bo twarz jej wyszczuplała, a przez to profil stał się ostrzejszy, usta delikatnie zarysowane, a oczy bardziej wyraziste i głębiej osadzone. Kary konik na widok takiego tłumu koni i ludzi uszy wzniósł w górę i z widocznym strachem spoglądał wokoło, widocznem było, że miał ochotę spłoszyć się i umknąć w bok; silna jednak ręka wprawnej mołodycy trzymała go na wodzy; szedł więc prychając trwożliwie, szyję zgiął, głowę pochylił ku szerokiej piersi i żuł zajadle wędzidło, tocząc przytem z pyska białą pianę, spadającą mu wielkimi kawałami na piersi i nogi.
Zanim stanęła przed bramą karczmy, rozległ się gwar i hałas, a po nad nią wzbił się jeden okrzyk, wzniesiony przez parobków:
— Witaj nam piękna Mariko!... Witaj Semaniukowa gazdyni! Witaj najpiękniejsza!...
Ona już stała pośród tego tłumu, serce jej biło, krew do głowy uderzała.... Przypomniała sobie dawne dzieje.... I dawniej przyjmowano ją z takim zapałem, przyjmowano ją, choć przychodziła na zabawy pieszo, a nie przyjeżdżała na drogocennym wierzchowcu, choć miała na sobie skromne odzienie, a nie korale i dukacze[1] ocenione na z górą tysiąc reńskich....
Ilko pierwszy podbiegł, aby jej pomódz z konia zsiąść. Kobieta wzdrygnęła się w pierwszej chwili, on oczy spuścił zawstydzony, po chwili jednak spojrzeli na siebie znowu.... i zapomnieli o świecie całym, ona oparła mu rękę na ramieniu, on ujął ją w pół wiotkiej kibici i przyciskając do wzburzonej piersi postawił obok siebie na ziemi.... Płomień przygasły, lecz tlejący zawsze w ich sercach, buchnął z całą siłą.... Marika nie czyniła mu najmniejszych wyrzutów, witała go tak, jak gdyby wczoraj się z nim rozstała, on musiał użyć całej siły panowania nad sobą, ażeby jej tu, wobec wszystkich ludzi, publicznie przed bazarem — nie pocałować w koralowe usta.
Cyganka zaprowadziła konie do stajni, zabawa rozpoczęła się na nowo z jeszcze większem ożywieniem. Ilko Szwabiuk tańczył bez przestanku z Mariką. Pojętna tancerka w moment nauczyła się modnego już ówczas „obertasa“; skoczna muzyka upajała ją jeszcze bardziej, krew warem krążyła.... W upojeniu przytulała się do rosłego tancerza i zapominała o świecie całym.
Od czasu do czasu, przychodziły na nią chwile rozwagi.... Odsuwała się wówczas od Ilka i zastanawiała się, do czego ją to zapomnienie doprowadzić może.... Nie długo jednak chwile te trwały, szał był mocniejszy, oddawała mu się znowu zupełnie i opuściwszy się bezwładnie prawie w silne ramiona tancerza, mknęła dalej....
— Niech czart wszystko porwie! — szeptała w duszy. — Co mi tam! Raz matka rodziła, raz umrzeć muszę!
I tańczyła z taką zapamiętałością, że wszyscy obecni zwrócili na nią uwagę.
— Patrzcie! patrzcie! — szeptały starsze baby. — Jak ta Semaniukowa mołodyca ze Szwabiukowym łeginiem wywija. Dawne czasy przypomniała, dawne kochanie jej w głowie, dawnego lubasa do serca tuli.
Oleksa patrzył i serce mu się krajało i pił blaszankę wódki po blaszance i grał tak, że aż cyganie się dziwili i z niedowierzaniem nań spoglądali.... Skoczna nuta obertasa przybierała jakieś szatańskie, piekielne tony, wesołość tryskająca z tej muzyki nie była zdrową, ludzką wesołością, przypominała ów szał, który ogarnia skazanych na śmierć.
— Bracie Olekso — zapytał stary Szandor — gdzieś się tak grać nauczył?... Co to za granie? Mnie się zdaje, że w piekle tak grać musieli, kiedy żenił się stary belzebub.
— Być może! — odrzekł na wpół już pijany chłopak — Tak! tak grać dziś należy, bo to także czartowe wesele — i bryznął w uszy słuchaczy strasznym, zgrzytliwym dysonansem.
Około szóstej, gdy promienie słoneczne padały już wskośnie, muskając w swym pochodzie szczyty Pop Iwana — Marika tak uczuła się zmęczona, że dalej tańczyć nie mogła. Ilko i cyganka Rina odprowadzili ją do żydowskiego alkierza.
— Słuchaj wraży łeginiu — zawołała Marika, znalazłszy się za drzwiami alkierza. — Niech wszystko przepada!... Co mi tam!... Teraz idź sobie i za mną nie patrz nawet.... A.... a.... nim księżyc zejdzie.... bądź koło „puszkarskich skał“ tam opodal od „smotreżowego płaju“.... tam czekać cię będę... No idź! Idź już!
I odpychała go od siebie, nic to jednak nie pomagało, bo on ją przyciskał do piersi i usta jej całował.
— No idź już sobie, bo mnie więcej nie zobaczysz! Śmierć sobie zrobię, a twoją już nie będę.... No idź! idź!
Puścił i słowa nie rzekłszy, wyszedł z alkierza do szynkownej izby.
W kwadrans później Marika w towarzystwie Riny wyjechała stępo z karczmy, kierując się w dół rzeki ku swej sadybie.
Z jej wyjazdem zabawa nie ustała; rozhulani parobcy i dziewki tańczyli dalej zapamiętale; Oleksa popijał wódkę i grał zajadle.... Ilko jeden nie tańczył już, tylko opatrywał swego wierzchowca, przyciągał popręgi, wreszcie siadł na konia i zwracając na siebie ogólną uwagę i żegnając się prawie ze wszystkimi, wyjechał na drogę i skierował konia w górę biegu rzeki, ku węgierskiej granicy.
— Czemu nas opuszczasz? Którędy jedziesz? — wołali za nim parobcy.
— Muszę! — odpowiedział stanowczo — jutro jarmark w Kereszmezo, jadę dla starego kupić byczków na połoniny.... na węgierskiej stronie taniej.... I tak boję się, że będzie za późno, bowhary nasi jeszcze rano ruszyli.
Przy ostatnich słowach machnął na pożegnanie kapeluszem, zebrał konia wędzidłem i ruszył z miejsca galopem. Długo jeszcze migał się koń i jeździec na kręto wijącej się drożynie; przez luki pomiędzy budynkami na leżącymi do „kameralnej ekonomii“ widzieć można było pędzącego cwałem karego mierzyna i pochylonego po nad jego szyją rosłego jeźdzca; długo jeszcze tętent podków, uderzających o skalistą drogę mięszał się z dziką muzyką dwóch cyganów i pijanego już zupełnie Oleksy.
Jeździec popędził przed siebie, nie oglądając się. Przez kilka kilometrów równej, po nad rzeką wijącej się drogi nie wstrzymywał zupełnie ognistego wierzchowca; dopiero przed mostem, gdzie droga wiodąca do Burkutu przechodzi na lewy brzeg Czeremoszu — wstrzymał konia i opuszczając szeroką drogę skierował się na prawo; stępo przejechał obok zabudowań stojącej tu kolonii i wyjechał na drogę wiodącą do tartaków i zbiorników wody, sztucznych stawów, w których zatrzymują wodę, ażeby później puszczona, niosła na swym grzbiecie w dół, ku morzu Czarnemu, ciężkie tramy i świerki masztowe.
Opodal od stawu stoi chatka niemca strażnika.... tam Ilko zatrzymał się, z konia zsiadł i oddał go pod opiekę niemca, który wyszedł go przywitać.
— Na węgierską stronę muszę się dziś jeszcze dostać — rzekł do strażnika — ścieżki przykre i koń zawadzać mi będzie, zatrzymajcie go u siebie, jutro po niego przyjdę....
I nie wdając się w dalszą rozmowę, ruszył stromą ścieżką w górę. Nim słońce zaszło zupełnie, znalazł się na przełęczy pomiędzy Pop-Iwanem a Smotreżem na szerokim udeptanym płaju, po którym idą wszystkie karawany do Węgier. Tam jednak nie skierował się na południe, tylko zawrócił na małą ścieżynę wijącą się pomiędzy kosodrzewiną w dół stromych Smotrożowych stoków.
Noc się robić zaczęła, ciemność go otaczała, jaśniały jeszcze tylko dwa wyniosłe szczyty, a z poza przełęczy niby odblask łuny jakiejś, niby płomienie karmazynowe buchały z węgierskiej strony.... To blask zachodu złocił karpackie szczyty.
Młody hucuł szedł pospiesznie nie zważając na to, że ostry drobny żwir obuwie mu uszkadzał, nogi już nawet kaleczył.... Ścieżka stawała się coraz węższa, tak, że z trudnością zaledwie zdołał się przedzierać przez splecione gałęzie tej dziwnej rośliny, która ma giętkość węża w połączeniu z mocą świerków niebotycznych.... Nie zważał jednak na nic, krokiem ze ścieżyny nie zboczył, choć czuł, że z guni strzępki zostawały na gałęziach kosodrzewiny, a z łokci i ramion krew się ciepła sączyła.... Nie zważał on na to; namiętność go gnała....
Wreszcie wydobył się z pasu kosodrzewin.... Znalazł się na szerszej drodze, przeszedł strumyczek i zapuścił się w czarny świerkowy bór.... Już wkrótce znajdzie się u celu.... Serce raźniej mu uderzyło, zaczął mimo ciemnicy strasznej iść spieszniej, za kilka minut drzewa zrzadły, przed oczyma Ilka, przyzwyczajonemi do ciemnicy boru błysnął brzask jakiś jaśniejszy.... Stanął na chwilę, aby się zoryentować. Poznał miejsce wyraźnie.... Tak to tu! Nie zbłądził. Ujrzał przed sobą polanę w lesie, a na niej kamieni kilka, wąskich a wysokich, pionowo w górę strzelających. Brzask różowy na wschodzie, po nad szczytem Roztieżki rodzący się, pozwalał mu rozeznać dokładnie kontury i położenie miejscowości. — Tak to „puszkarskie skały“; w miejscowości tej przed laty rozegrał się jeden z tych dramatów, w które obfituje tradycya huculskiego ludu.... Znaleziono tu ongi sześć trupów puszkarzy mandatarskich... Kto ich pozabijał? W walce z kim życie oddali? — Śledztwo sądowe nie wykryło; tradycya ludowa utworzyła sobie na ten temat — kilka legend.
Ilko postąpił śmiało naprzód. Gdy znalazł się pomiędzy skałami, postać jakaś słuszna i wiotka podniosła się ze złomu skały, zbliżyła się do niego zarzuciła mu ręce na szyję i powitała namiętnym pocałunkiem....
Słowami nie wiele mówili do siebie, utonęli w rozkosznem upojeniu, które sprawiło, że oboje zapomnieli o całym otaczającym ich świecie.... Noc ta pogrążyła piękną Marikę w szale bolesnym, lecz tak upajającym, że boleść nawet staje się najwyższą rozkoszą.
— Co mi tam! co mi tam! — szeptała i wilgotnemi ustami całowała twarz i oczy parobka. ............

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świt nadchodzącego poranku oprzytomnił kochanków.
Ilko usiadł na kamieniu i opuścił głowę na piersi, senne oczy kleiły się, spać mu się chciało.
Ona stała wyprostowana i sztywna niby jedna z otaczających ją skał, niby ich siostra rodzona. Spoglądała to na brzask rodzący się, to na tego usypiającego parobka. Wstręt jakiś nieopisany uczuła nasamprzód do siebie, później do niego, do wszystkiego na świecie... Kamienie i drzewa otaczające, wydawały jej się ohydnymi, brzask wschodu wstrętnym, szum Czeremoszu bezwstydnym.... Zaspokojona żądza cielesna opuściła ją zupełnie i wydała na pastwę wyrzutów sumienia i tortur duchowych.. Omal, że rąk własnych nie gryzła, tak się jej wstrętnem zdawało ciało własne. Spojrzała znowu na tego, który ją po raz wtóry w życiu z drogi obowiązku sprowadził.... I zaśmiała się ironicznie, konwulsyjnie.
Ilko siedział na złomie skały, otulił się poszarpaną we wczorajszej podróży gunią, głowę oparł o omszony kamień i usypiał.... Twarz miał zmęczoną, oczy zapadłe; a krew skrzepła na rękach i nogach sprawiała, że podobny był do włóczęgi jakiegoś. Toporek wysunął mu się z ręki i leżał tuż obok.
— Tfu! I jest przez kogo duszę gubić — pomyślała z goryczą. To nie on mnie opętał! Nie! To szatan przez niego!... Szatan! W nim jest czart! W starym rzezunie jest czart....
— Czart! czart! — szeptała, poruszając nieznacznie wargami, a słowo to miało dla niej dziwny jakiś, niewytłómaczony urok; lubowała się dźwiękiem tego strasznego imienia. Oczy jej przeniosły się z twarzy spiącego łeginia na obok leżący toporek — i jak od iskry jednej wybucha mina, tak błyszczący ten przedmiot rozpłomienił w duszy Mariki pożar straszliwy; pożar, na który materyał palny był zdawna przygotowany.
— Zabiję go! — pomyślała i chciała ująć za rękojeść toporka. Zabiję go i krzywdę swą, hańbę swą zmażę! — myślała dalej, a przed oczami wyobraźni przesuwać się zaczęły następstwa tego czynu: Izba sądowa... kat... szubienica wysoka.... Wzdrygnęła się i rękę cofnęła — lecz myśl raz zrodzona nie zginęła, pozostała w mózgu jako rana straszliwie piekąca, nie dająca na chwilę spokoju.
— Cudzemi rękoma się zemszczę! — rzekła sama do siebie i znowu się zaśmiała, tym razem tak głośno, że aż echo z pomiędzy skał śmiech ten dziwny powtórzyło, a Ilko obudził się i oczy przetarł.
— Zazulo moja! — rzekł przetarłszy oczy i chcąc ją znowu wziąć w ramiona.
— Dość! dzień biały! Idź już — zawołała — cofając się ze wstrętem, którego ukryć nie była w stanie.
— Mariko, duszo, jutro tu wyjdź! wyjdź wcześniej! — mówił Ilko wstając i zbierając porozrzucane po ziemi pistolety i toporek.
— Będę! — odrzekła krótko, lecz jakoś tak złowrogo, że nawet Ilka uderzył dziwny dźwięk jej głosu.
— Co ci Mariko? — spytał....
— Nic! Idź już! Jutro wieczorem wyjdę. Przyjdź! — i zniknęła w sąsiedniej gęstwinie.
Ilko wrócił do stróża po konia.







  1. Dukacze = złote monety, zawieszane przez huculskie kobiety wraz z koralami na piersiach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.