Ilko Szwabiuk/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ilko Szwabiuk |
Pochodzenie | Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk |
Wydawca | Jakubowski i Zadurowicz |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Wł. Łoziński |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pospiesznymi, ale chwiejnymi krokami wróciła Marika do chaty.
Nikogo ze sług tam nie było tylko w alkierzu na pościeli spała Rina cyganka. Obudzona wejściem Mariki, spojrzała na nią i śmiejąc się wesoło zawołała:
— Cóż gołąbko, słodką noc miałaś? Miodem serceś nakarmiła?
Zapytana stała jak widmo blada, krwi pozbawione usta jej drżały; z oczu dziwnie rozwartych obłęd przezierał.
— Cóż wdzięcznaś Rinie za lubasa? — pytała stara dalej.
— Masz czegoś chciała! Masz dyablico! Ciesz się! — zawołała kobieta opierając się o ścianę — Marika Semaniukowa bez czci i bez sławy — wołała zapalając się coraz namiętniej. — Masz czegoś chciała szatańska córko! Mogą mnie teraz palcami pokazywać! Mogą za mną wołać: „Marika lubaska Szwabiukowego syna!“
— Nie pierwszaś i nie ostatnia! — szepnęła stara i przestraszona brzmieniem głosu i postawą młodej kobiety, zerwała się z łóżka i podbiegła do niej. — Co ci jest gołąbko! — zapytała ujmując jej rękę.
— Nic! nic! — zawołała Marika i wyrwała dłoń z rąk cyganki. — Nic mi nie brakuje! Nic! Mam czego chciałam.... Mam kochanka! Mam lubasa! Miałam go dziś, będę mieć jutro, będę go miała jak długo zechcę.
— Mleka się gorącego napij — rzekła z troskliwością Rina — chłód nocy cię objął dreszcze tobą trzęsą.
— Idź ugotuj! — odparła obojętnie i nie mówiąc ani słowa więcej, usiadła na pościeli.
Pogrążyła się w strasznem, krwawem dumaniu — układała plany zemsty.... Zemsty, która stała się dla niej teraz najsłodszem marzeniem, potrzebą wykrzywionej, chorej duszy.... Z rozkoszą i lubością snuła krwawe kombinacye; przed oczami chorobliwie podnieconej wyobraźni przesuwały się różne obrazy, a w każdym z nich widziała tę samą głowę, tę samą twarz, którą dzisiejszej nocy okrywała pocałunkami — zbryzgane krwią; te czarne, czaru pełne oczy — zamarłe i martwem białkiem świecące.
Los młodego Ilka rozstrzygał się w tej chwili; gorączkowo podniecony mózg kobiety wydał już wyrok.... Za rozkosz i chwilę szału miał piękny ułan zapłacić — życiem. I nic go już nie zdoła uratować, bo namiętna dusza rozszalałej kobiety nie cofnie się przed niczem.
— Cyganka może mi przeszkodzić — pomyślała i posmutniała na chwilę, lecz wnet piekielny uśmiech zaigrał znowu na spiekłych ustach i zrodziła się myśl nowa: — Wyszlę ją zaraz, dziś jeszcze do Węgier, w Siedmiogrodzkie góry po jej kumę sławną Ilonkę.... Nie przeszkodzi mi! Nie!
W tej chwili Rina wniosła garnuszek buchającego gęstą parą mleka.
— Rino! — zawołała żywo Marika — czarów wielkich potrzebuję.... Czarów takich, że ty sama im nie podołasz.... Idź zaraz w góry siedmiogrodzkiej ziemi i znajdź mi sławną twą siostrę Ilonkę czarownicę, wracaj z nią tu.... Pieniędzy wam nie pożałuję, srebrem, złotem obsypię, tylko żebyście mi zczarowały tak jak chcę.
— Po co ci Ilonki? — odparła niechętnie cyganka. — Ja sama zczarować mogę co zechcesz....
— Nie! Nie! Ilonki chcę, bo ty słaba do takich czarów.... Nie bój się — dodała po chwili — i tobie hojnie zapłacę.... I... Szwabiuk pieniędzy da.... Ilonkę sprowadź, bo bez niej nawet gadać z tobą nie będę.
— Kiedy ci się tak zachciało zazulo, to już pójdę, ale to z tydzień minie nim ja z Ilonką tu wrócę.
— Będę czekać — urwała krótko Marika. — Teraz idź zaraz.... A po drodze wstąp do Ilka i powiedz mu, że jak dobry zmrok zapadnie, będę znowu czekać go przy „puszkarskich skałach.“
W pół godziny później stara cyganka, z węzełkiem na plecach i opierając się na kiju schodziła ścieżką, prowadzącą od sadyby Semaniukowej na dół za koryto Czeremoszu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Marika została sama.
Obłęd przesłaniający jej wzrok ustąpił zupełnie; patrzyła przed siebie, w oczach jej szafirowych lśnił niby blask jakiś metalowy, zimny i ostry, podobny do połysku dobrze polerowanej szabli. Chwilę jeszcze po odejściu cyganki siedziała nieruchomo, wzburzenie jednak, tak widoczne pierwej na jej twarzy ustąpiło, piękne lica uspokoiły się, zmartwiały prawie, znać walka wewnętrzna skończyła się, a jej miejsce zajęło stanowcze jakieś postanowienie.
Gdy przez małe okienko świetlicy nie można już było dojrzeć zgarbionej postaci cyganki, gdy Rina znikła po za gęstemi zaroślami młodej jedliny, młoda hucułka wyszła pospiesznie do stajni, tam osiodłała sama konia, opatrzyła własnoręcznie drzwi chaty i wrota obejścia, siadła na karego i wyjechała w góry, w kierunku mężowskich połonin.
W godzinę poźniej siwy Matwij, najstarszy bowhar Andrija, z podziwieniem i czcią wielką witał młodą gazdynię, która w czasie nieobecności męża przyjechała odwiedzić jego dobytek.... Troskliwość ta podobała się bardzo Matwijowi.
— Niech was Bóg błogosławi piękna gazdyni — mówił przytrzymując jej konia — za to żeście przypomnieli sobie o chudobie własnej....
— Nie za tem ja Matwiju przyjechała — odrzekła Marika, stanąwszy na ziemi. — Inna sprawa mnie tu przygnała. Męża w domu nie ma, a tu....
— Cóż się stało? — zapytał przerywając jej z nieudaną troskliwością bowhar.
— Stało się coś takiego, że tylko jemu samemu mogę powiedzieć! — zawołała zaciskając pięści. — Wy Matwiju najwierniejszy jego sługa i towarzysz, wy znaleść go potraficie.... Jedźcież do niego i powiedzcie mu, że jak do środy do wieczora nie wróci, to żony już nie znajdzie żywą.... Rozumiecie.... Mówić nic nie będę.... on sam się domyśli.
— Co się stało? Co się stało? — pytał strapiony Matwij.
— Nic się nie stało! — odparła niecierpliwie tupiąc nogą, ale stać się może, jak on nie wróci.... Ot mój koń, pewny jest i szybki, siadaj stary na niego i jedź do miasta Kut z wieścią do naszego gazdy.
Matwij nie długo się do drogi sposobił, wziął w torbę zapas chleba i bryndzy. Marika dała mu kilka sztuk srebrnej monety, siadł na karego mierzyna i wkrótce znikł na krętej górskiej ścieżynie. Komendę nad czeladzią objął młodszy bowhar Iwan.
Dla oka ludzkiego Marika około godziny zabawiła przy stadach, rozmawiała z pasterzami, rzuciła okiem na jagnięta i cielęta, które już tu, na połoninach się porodziły.... Gdyby jednak baczne oko na nią patrzyło, to dostrzegłoby, że oględziny te odbywała ona bez wszelkiej uwagi, machinalnie, bezmyślnie.... Myśl jej błądziła gdzieś daleko i uwagę całą za sobą pociągała.... To też czem prędzej ukończyła ceremoniał urzędowych oględzin i piechotą skierowała się ku sadybie.
Miała przed sobą półtora godziny drogi, dziś jednak droga ta zajęła jej ze trzy godziny. Szła jak lunatyczka, nie patrzyła przed siebie, utykała na korzeniach drzew i kamieniach. Od czasu do czasu siadała na przydrożnych skałach i zatapiała się w głębokiej zadumie. Najwyraźniej myśl jej pracowała; nie znać było wahania, tylko zdawać się mogło, że młoda kobieta wysila wszelkie władze umysłu nad ułożeniem jakiegoś planu. — Tak było w rzeczy samej, układała plan zemsty nad Szwabiukiem.
Myśli te pochłonęły jej dzień cały. Wróciwszy do chaty, usiadła na ławie i snuła najrozmaitsze kombinacye. I aż żachnęła się, gdy ujrzała w koło siebie mrok, gdy przekonała się, że długi letni dzień już minął, że wieczór nadchodzi i.... Ilko będzie ją znowu czekać koło „skał puszkarskich....“ Nie długo się namyślała. Rzuciła okiem na wygasły komin i dopiero teraz przypomniała sobie, że dziś nic w ustach nie miała, nie czuła jednak głodu; myśl, trawiąca cały jej organizm, starczyła jej za pokarm i napój. Uśmiechnęła się tylko boleśnie, wzięła ze ściany jeden z mężowskich, bogato w bronzy zdobnych toporków, wyszła z chaty, pozamykała drzwi i wrota i skierowała się ku „puszkarskim skałom“.
Ilko przed zachodem słońca jeszcze przyszedł na umówione miejsce schadzki; czekał, niecierpliwiąc się i spoglądając na ścieżkę, wiodącą od chaty Semaniukowej. Kiedy Marika nadeszła, mrok już był taki, że widzieć jej prawie nie mógł, tylko cień jakiś, przesuwający się pomiędzy zarośla i szmer cichy, trudny do pochwycenia, zapowiedział mu przybycie kochanki. Zerwał się pospiesznie i podbiegł kilka kroków ku niej.
— Mariko złota! — szepnął, starając się ująć ją w objęcia.
— Zostaw mnie! — rzekła kobieta, odpychając jego ręce. — Zostaw!
— Dla czego? — zapytał zdziwionym głosem. — Przecież mnie kochasz, przecież do mnie wyszłaś tu gołąbko i ponowił usiłowania w celu uściskania jej.
Ona jednak pod dotknięciem jego dłoni wstrząsnęła się cała i odskoczywszy kilka kroków w bok, zawołała rozpaczliwie:
— Zostaw mnie! — potem mówiła wzburzonym głosem: — Pfe! Ohyda, szkarada! Dwóch mężów mieć nie mogę! Nie mogę! Rozumiesz mnie? Nie mogę! On we czwartek, w piątek, najdalej w sobotę wróci.... i ściskać mnie będzie także i całować.... i będę musiała.... będę musiała do niego należeć.... Bo! bo!... Czy ty mnie rozumiesz?... Ja będę musiała znosić jego pocałunki i pieszczoty.... Ty! Ty Ilku Szwabiuku.... czy ty to rozumiesz?
On stał ogłuszony potokiem jej słów, zamyślony, nie wiedząc, co ma jej odpowiedzieć.
— Cóż? Inaczej być nie może! — przerwał jej po chwili.
— I tak być nie może! — zawołała z rozpaczliwą stanowczością. — Ja do dwóch chłopów należeć nie mogę!... Prędzej śmierć! Rozumiesz śmierć! Jeżelim ci miła.... to.... to spiesz zaraz.... zaraz w nocy do Kossowa do starosty cesarskiego, wyrób pass[1] na nas oboje i uciekniemy!.. Uciekajmy w świat daleki!... Uciekajmy w wołoskie kraje, wszędzie pójdę za tobą, żebym tylko jego więcej nie widziała.
— Zastanów się Mariko — błagał ją parobek — passu ja tak prędko nie dostanę, choć abszyt[2] mam ale może w cudzy kraj passu mi nie dadzą, może starego pytać zechcą.... Zresztą z czem pojedziemy?... Pieniędzy gdzie wezmę?
— Podłyś! — zawołała kobieta doprowadzona do wściekłości prawie. Podłyś! — wołała, a oczy jej aż w ciemności zaświeciły fosforycznym blaskiem. Dwa razy podszedłeś mnie, dwa razyś duszę moją w grzechu, a ciało w ohydzie ponurzał, a teraz.... teraz boisz się, boisz się grzechu.... Stary twój ma pieniędzy jak lodu w zimie.... Weź! weź! Czart czy tak czy tak zabierze jego duszę.... Weź srebra, weź złota, zapłać w becyrku[3] i wracaj, będę twoja na śmierć i życie....
— Możesz i tak być moja! — szepnął chwytając ją przemocą.
— Pójdź precz! — zawołała wyrywając mu się z dziwną siłą. Powiadam ci, albo w nocy ze środy na czwartek przyjdziesz z passem, przyjdziesz do mojej chaty.... to pójdę za tobą i będę twoja, albo zrobię sobie śmierć, ale przed tem wszystko Semaniukowi opowiem.... A wtenczas nie żyć ci na świecie.... Wybieraj łeginiu!
On stał zadumany, wahający się.... Czuł, że kobieta ta kusi go do czynu szalonego, a jednak żądza jakaś niezwalczona nakazywała mu robić, to, co ona mu robić każe.... Blask jej oczu świecących wśród ciemności nocy, poruszał w nim najdrobniejsze nerwy.... w tej chwili poznał, że niema już dla niego życia bez niej.... A ojciec? — pomyślał i zawahał się znowu na chwilę.
Ona snać odczuła, że zrodziła się w jego duszy jakaś wątpliwość i stłumić ją postanowiła. Przysunęła się więc do niego i ruchem pieszczotliwym, lecz równocześnie drapieżnym, kocim, objęła go za szyję i głowę jego przycisnęła do piersi. Ręce jej były zimne jak lód, a z ust rozpalonych wiał gorączkowy oddech.
— Ilku! Lubasie mój Ilku! — szepnęła. Idz po pass! Idź!... Jak znajdziemy się na obcej ziemi, daleko od niego, od nieluba.... wynagrodzę ci to, wynagrodzę pieszczotą.... wynagrodzę pocałunkami — i całowała spiekłemi ustami jego czarne oczy. Będę twoją na zawsze!... na zawsze!... Rozumiesz ty to słowo?
Wreszcie odskoczyła znowu i rozkazującym tonem zawołała:
— No idź już! We środę w nocy, po pierwszych kurach czekać cię będę!... Nikt nam nie przeszkodzi.... Psy nawet posną tej nocy na wieki! No idź.
On jeszcze raz pochwycił ją w ramiona, jeszcze raz przycisnął pałającą twarz do jej jak marmur białej, lecz i tak samo zimnej piersi.... I poszedł.
Ona została wśród sterczących skał, a gdy ucichł odgłos kroków parobka, rozśmiała się złowrogo, drapieżnie, rozśmiała się tak, że wielki puhacz w gąszczy leśnej odpowiedział jej.... myśląc, że to kochanka tak go wabi do siebie.