Intruz/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pewnego dnia szukałem Juliany po całej Badioli. Było to w pierwszych godzinach południa. Ponieważ nie zastałem jej ani w jej pokoju, ani nigdzie, wszedłem do mieszkania matki. Drzwi były pootwierane; nie słychać było żadnego szmeru ani głosów; lekkie firanki drżały u okna; przez próżnię okien widać było zieleń wiązów. Wśród ścian o jasnych barwach, wszystko oddychało odpoczynkiem i spokojem.
Szedłem naprzód ostrożnie ku tej świątnicy. Szedłem cichu, aby nie przeszkodzić matce na wypadek, gdyby drzemała. Rozsunąłem partyery i nie przestępując progu, wychyliłem naprzód głowę. Dosłyszałem istotnie oddech osoby uśpionej; zobaczyłem matkę siedzącą w fotelu, blisko okna; z poza oparcia drugiego fotelu zobaczyłem włosy Juliany. Wszedłem.
Były tu obie, jedna naprzeciw drugiej, między niemi zaś stał niski stoliczek a na nim koszyk, pełen mikroskopijnych czepeczków. Moja matka trzymała jeszcze w palcach jeden z takich czepeczków, w którym połyskiwała wpięta igła. Sen naszedł ją i pochylił jej czoło pośród pracy. Spała z brodą opartą na piersi; śniła o czemś może. Nawleczona nitka wyszytą była zaledwie do połowy; ale w śnie swym przędła może nić daleko cenniejszą.
Juliana spała także; ale głowa jej opierała się o grzbiet fotelu, ręce zaś wyciągnięte, położono były na poręczach. We śnie rysy wygładziły się, usta tylko zachowały fałdę strapienia, chmurę smutku; wpół rozchylone ukazywały cokolwiek dziąseł bezkrwistych; u osady nosa także między brwiami pozostała drobna zmarszczka, wyżłobiona wielką boleścią. Czoło jej było wilgotne; kropla potu ściekała zwolna po skroni. A ręce jej bledsze niż muślin rękawów, zdradzały samą swą pozą niezmierne znużenie. Co mnie uderzyło w niej, to daleko mniej wyraz moralny jej postaci, niż widok jej brzucha, w którym żyła już teraz istota dojrzała zupełnie. I oddzieliłem zupełnie ten wyraz postaci, oddzieliłem samąż Julianę — i znowu poczułem żyjącą samoistnie obok mnie drobną istotkę, tak wyraźnie, jak gdyby w tej chwili żadna inna istota nie żyła w mojem otoczeniu. I znowu nie było to wrażenie złudne, ale głębokie i realne. Dreszcz przebiegł wszystkie moje członki.
Odwróciłem oczy i zobaczyłem znów w palcach matki czepeczek, w którym połyskiwała wpięta igła, zobaczyłem w koszyku lekki puszek koronek, stos wstążeczek różowych i niebieskich, drżących z powiewem wietrzyku. Serce moje ścisnęło się tak mocno, że na chwilę zdawało mi się, że zemdleć muszę. Ileż uczuć serdecznych, ile tkliwości okazywały te ręce matki mojej, spoczywające na tem cacku białem, które miało okrywać głowę syna, co nie był moim!
Pozostałem tu kilka minut. Miejsce to było prawdziwem sanktuaryum domu, sacro sanctum. Na jednej ścianie wisiał portret mego ojca, do którego Fryderyk bardzo był podobny; na drugiej portret Konstancyi, która była cokolwiek podobną do Mani. Dwie te twarze, istniejące tem istnieniem wyższem, które nadaje drogim zmarłym pamięć tych, którzy ich kochali, miały oczy magnetyczne i przenikliwe, oczy, które zdawały się widzieć wszędzie i przenikać wszystko. Inne relikwie dwojga zmarłych uświęcały to ustronie.
Stała tam w jednym rogu na cokole pod kloszem z kryształu, pokrytym czarną krepą, maska pośmiertna, modelowana z trupa człowieka, którego matka moja kochała miłością głębszą od jego śmierci. A przecież wnętrze tych pokojów nie miało w sobie nic żałobnego. Panował tu spokój dostojny, który ztąd zdawał się płynąć na dom cały, jak życie płynie z serca rytmicznem tętnem.