Intruz/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przypominam sobie przechadzkę, którą odbyłem z Manią, Natalką i miss Edytą do willi Bzów w pewien ranek nieco mglisty. I wspomnienie także tej wycieczki jest nieco mgliste, niewyraźne, jak wspomnienie snu przejmującego a słodkiego.
Ogród nie miał już teraz ani milionów gron błękitnawych, ani owego wytwornego lasu kwiatów, ani tej troistej woni harmonijnej jak muzyka, ani tego wesela rozpostartego dokoła, ani bezprzestannego krzyku jaskółek. Rozweselały go teraz tylko głosy i bieganina dwóch dziewczątek, pełnych beztroski. Większa część jaskółek już odleciała a i reszta zabierała się do odlotu. Przybyliśmy na czas jeszcze, by pożegnać ostatnią ich gromadę.
Wszystkie gniazda były opustoszałe, martwe. Kilka opadało oderwane a na resztkach gliny chwiał się puszek piór oderwanych. Ostatnia gromadka, zebrana na dachu, wzdłuż rynien, czekała jeszcze na kilka snać rozproszonych towarzyszek. Wędrowniczki poprzysiadały szeregiem na brzegu rynny, jedne zwrócone dzióbkami, drugie plecami tak, że ogonki widłowate i białe piersi mieniały się kolejno. I wyczekując tak, rzucały w to powietrze spokojne okrzyki nawoływania. Od chwili do chwili opóźnione przybywały, po dwie, po trzy razem. I chwila odlotu była już blizką. Nawoływania ustawały. Słońce padało słabym promieniem na dom zamknięty szczelnie, na opuszczone gniazda. Nie było nic smutniejszego nad te biedne piórka poszarpane, które tu i owdzie chwiały się przywarło do gliny.
Jak porwana nagłym podmuchem wichru, gromadka uleciała w przestrzeń, drżącemi w świetle skrzydłami niesiona, wzniosła się w powietrze jak huragan, przez chwilę zawisła prostopadle ponad domem: potem, bez wahania, jakby miała przed sobą wytkniętą drogę, zbitą masą puściła się w podróż, oddalała, spłynęła z błękitem nieba, roztopiła, zda się i zniknęła.
Mania i Natalka, wszedłszy na ławkę, wspinały się na palce, aby tylko dłużej jeszcze ścigać wzrokiem uciekające, wyciągały ku nim ręce i krzyczały:
— Żegnajcie, żegnajcie, żegnajcie, jaskółeczki!
O wszystkiem innem mam zaledwie niewyraźne jakieś wspomnienie, jak o marzeniu sennem.
Mania miała wielką ochotę wejść do wnętrza domu. Otwarłem jej drzwi sam. Tutaj to, po tych trzech schodkach dobiegła mnie lekkim, cichym jak cień krokiem Juliana i otoczyła mnie uściskiem i wyszeptała: „Wchodź, wchodź!“
W kurytarzu gniazdo wisiało jeszcze pomiędzy dziwacznemi ozdobami sklepienia. „Teraz jestem twoją całkowicie, całkowicie!“ — szeptała, nie puszczając mojej szyi, i ruchem wężowatym owinęła mi się na piersi i ustami przywarła mi do ust. Przysionek był oniemiały, schody pełne ciszy; cichość zupełna panowała w całym domu. Tutaj to posłyszałem ów szmer głuchy i oddalony, podobny do tego szmeru, który zachowują w głębi swych załomów niektóre rodzaje muszli. Teraz jednak cisza tu panowała jak w grobie. I miejsca te były też grobem mojego szczęścia.
Mania i Natalka paplały bez ustanku, zarzucając mnie wciąż pytaniami; ciekawe były wszystkiego, otwierały szuflady komód, szafy. Miss Edyta chodziła wciąż za niemi, nadzorując.
— Patrz, patrz, tato, co ja znalazłam! — wołała Mania, podbiegając do mnie.
Znalazła w głębi szuflady bukiet lawendy i rękawiczkę. Była to rękawiczka Juliany, z czarnemi plamami na końcach palców; na wewnętrznej stronie ponad obrębkiem był na niej napis, czytelny jeszcze: „Morwy, 27 stycznia 1890. Pamiątka“. I błyskawicą pamięć przedstawiła mi ów epizod z morwami, jeden z najszczęśliwszych epizodów pierwszych czasów naszego szczęścia, urywek idylli.
— Czy to rękawiczka mamy? — spytała Mania. — Oddaj mi ją, tato, oddaj. Ja ją sama oddam mamie...
O wszystkiem tonem pozostało mi niejasne tylko wspomnienie, jak wspomnienie snu prześnionego.
Stary dozorca willi, Kalikst, przyszedł pomówić ze mną. Mówił mi o tysiącu różnych rzeczy a ja nic niemal nie rozumiałem z tego wszystkiego. Po kilkakroć powtórzył życzenie:
— Chłopca, pięknego chłopca życzę panu i oby go Bóg błogosławił! Pięknego chłopca!
Kiedy byliśmy już na dworze, Kalikst za nami drzwi pozamykał.
— A cóż te gniazda, te gniazda błogosławione? — rzekł, wstrząsając piękną swą siwą głową.
— Kalikscie, nie trzeba ich uprzątać.
Wszystkie gniazda były opustoszałe, próżne, zamarłe. Ostatni ich mieszkańcy odlecieli. Słaby promień słoneczny oblewał dom zamknięty szczelnie i gniazda samotne. Nie było nic chyba smutniejszego nad te drobne piórka, drżące w powiewie wiatru, co przywarły do zaschłej gliny.