<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Jak ludzie umierają
Podtytuł Nowele
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1930
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Comment on meurt
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Jan Ludwik Lacour ma lat siedmdziesiąt. Miejscem jego urodzenia jest Courteille, wioska o 150 mieszkańcach, w zapadłym kącie kraju. Przez całe swoje życie raz tylko wybrał się z niej do Angers, miasta położonego o mil piętnaście, był jednak wówczas tak młody, że już tego zupełnie nie pamięta. Wdowiec — ma troje dzieci, dwóch synów, Antoniego i Józefa, oraz córkę Katarzynę, która wyszła za mąż, po śmierci męża jednak wróciła pod dach ojcowski z dwunastoletnim jedynakiem Kubusiem. Rodzina ta żyje razem na pięciu czy sześciu morgach, wystarczających zaledwie na tyle, by mieć kawałek chleba codziennie i nago nie chodzić. Gdy sobie czasem pozwolą na szklankę wina, opłacili je krwawym potem.
Wieś Courteille leży w głębi doliny, otoczona ze wszech stron lasem, który zasłania ją zupełnie. Gmina jest ubogą i nie posiada własnego kościoła. Od czasu do czasu tylko przybywa tu proboszcz z Cormiers, aby odprawić mszę, a ponieważ musi w tym celu zrobić dwie tęgie mile drogi, nie zdarza się to zatem częściej niżeli raz na dwa tygodnie. Chałupy, dwadzieścia ruder na zwaleniu, ciągną się sznurem wzdłuż gościńca. Kury grzebią tam w gnoju przededrzwiami a za ukazaniem się obcego człeka kobiety wychylają głowy ciekawie, dzieci zaś, tarzające się w trawie i pyle do słońca, umykają co żywo przelękłe, środkiem spłoszonych gęsi.
Jan nie chorował ni razu przez całe swoje życie. Jest wysoki i węzłowaty niby dąb. Słońce go zasuszyło, spaliło i zorało mu skórę, z biegiem lat starzec przybrał kolor, chropawość i spokój drzew. Przytem, starzejąc się, przez pół odwykł od mówienia. Nie odzywa się obecnie ani słowem prawie, uważając to za całkiem zbyteczne, a krok, jakim zwykł chodzić, wolny, długi i uparty, przypomina flegmatyczną siłę i upór wołu.
Ostatniego roku Jan mocniejszym był jeszcze od swych synów i rezerwując dla siebie najcięższe gospodarskie roboty, wykonywał je w milczeniu na swych polach, które zdawały się go znać i drżeć z respektu przed starcem. Lecz oto dnia jednego — będzie temu akurat dwa miesiące — zatrzeszczały w nim ni stąd ni zowąd kości i runąwszy, przeleżał wtenczas na polu, wpoprzek zagona, całe dwie godziny bez poruszenia, jak obalony pień. Mimo tego nazajutrz chciał jak dawniej chwycić się roboty, ręce jednakowoż odmówiły mu służby, ziemia nie chciała mu się już poddać. Synowie potrzęśli głową na to, córka zaś starała się zatrzymać ojca w domu a kiedy w żaden sposób nie chciał od swego odstąpić, przydała mu do towarzystwa Kubusia, nakazując chłopcu, aby zawołał, jeżeli się dziadek znowu przewróci.
— Czemuż to nic nie robisz, leniuchu? — zagadnął stary malca, nie odstępującego go ni na krok. — W twoich latach zarabiałem ja już na życie!... Wiesz?...
— Pilnuję was, dziadku — objaśnił dzieciak.
Słowa te uderzyły jak grom w starca. Nie rzekł ni słowa więcej. Wieczorem dnia tego położył się, aby nie powstać już więcej. Kiedy synowie i córka, wybierając się nazajutrz w pole, przyszli zajrzeć do izby ojca, zastali go leżącego bez ruchu na posłaniu, z rozwartemi oczyma i taką miną, jakby się nad czemś głęboko zastanawiał. Twarda, wygarbowana słońcem skóra starucha miała jednak tę samą co zawsze barwę, nie można więc było po niej poznać, czy mu co brakuje.
— Cóż to, ojcze?... Chorzyście?...
Mruknął coś pod nosem, odpowiadając ruchem głowy: nie.
— Więc nie wybierzecie się w pole?.. Mamy iść sami?
Skinieniem głowy dał im poznać, by sami poszli. Żniwa się już zaczęły, więc potrzeba rąk. Zmarnowany dzień mógłby narazić zbiory na zniszczenie, w razie nagłej burzy. Nawet Kubuś poszedł za wujami i matką. Ojciec Lacour pozostał w domu sam jeden a gdy wieczorem dzieci wróciły z pola, znalazły go w tem samem miejscu i pozie leżącego na wznak z wyrazem zadumy w szeroko rozwartych oczach.
— Nic wam nie lepiej, ojcze?
Nie, nie lepiej. Pomruczał chwilę, potrząsł głową.
Czemby mu tu dopomódz? Katarzynie przyszło na myśl zagrzać wina z korzeniami. Tylko że to może trochę za mocne, gotowo uśmiercić starego. Józef tedy zawyrokował, żeby poczekać jeszcze do jutra i wszyscy poszli spać.
Nazajutrz przed wyruszeniem do żniw synowie i córka stali znowu czas jakiś przed łożem ojcowskiem. Nie ulega wątpliwości, stary jest słaby. Nigdy jeszcze nie leżał tak długo bez poruszenia. Kto wie, czy nie najlepiejby było zawezwać odrazu lekarza? Cały kłopot, że trzeba po niego iść aż do Raugemont, sześć mil tam, sześć nazad, razem dwanaście, co znaczy: stracony dzień. Stary, przysłuchujący się naradzie dzieci, począł poruszać się niecierpliwie, widać było, że jest zły. Nie potrzeba mu żadnych doktorów. Doktor kosztuje a nie na wiele się zda.
— Nie chcecie?... To pójdziemy już do roboty? — rzekł Antoni.
Rozumie się, że powinni iść do roboty. Nie pomogą mu przez to, że mu będą nad głową stali. Ziemi potrzebniejsza ich pielęgnacya. Tak upłynęły dni trzy, w ciągu których dzieci co rano udawały się w pole, Jan zaś nie ruszał się wcale z posłania, popijając tylko wodę z dzbanka, gdy go zebrało pragnienie. Był jak jedna z tych starych szkap, padających z wyczerpania w pierwszym lepszym kącie, by w nim dokonać życia. Odpracował swoje sześćdziesiąt lat żywota, więc mógł sobie już iść, skoro do niczego więcej nie jest zdatny, jak tylko do zajmowania miejsca i zawadzania innym.
Dzieci również nie bardzo były chorobą ojca zmartwione. Ziemia oswoiła je z śmiercią; za blizko niej byli bez przerwy, by chcieć jej odbierać starców. Jeden rzut oczu zrana, drugi wieczorem, cóż mogli więcej dla ojca uczynić? Gdyby się stary mimo wszystko podźwignął, byłoby to dowodem, że ma zdrowie nielada. Jeśli jednak zemrze, znakiem to będzie, że śmierć mu już w mięso wlazła. Komuż zaś nie wiadomo, że skoro śmierć raz w człowieka wlezie, niczem jej stamtąd nie wyżeniesz, ni znakiem krzyża ani też lekarstwem. Krowa to się tam jeszcze czasem wyliże — ale człowiek?!...
Wieczorem przywitał Jan dzieci oczyma, z których patrzyło pytanie: o żniwa. Kiedy zaś zaczęli przed nim rachować snopy i cieszyć się pogodą, sprzyjającą zbiórce, radość i jemu zabłysła w źrenicach. Raz jeszcze poruszono sprawę sprowadzenia lekarza, lecz przyjął to takim wybuchem gniewu, że dano temu wreszcie pokój, aby sprzeciwianiem się nie dobić starego. Zażądał jedynie, aby mu sprowadzili Mikołaja, polowego, starego druha z dawnych lat. Ojciec Mikołaj był od niego starszy, liczył już bowiem lat siedmdziesiąt i pięć. Trzymał się jednak do tej chwili prosto niby topola. Przyszedł niebawem i usiadł przy Janie z miną poważną. Chory, nie będąc już w stanie dobyć głosu, wpatrzył się tylko w przybyłego małemi, wyblakłemi ślepkami, Mikołaj zaś utkwił w nim również spojrzenie, nie mając mu ostatecznie nic do powiedzenia. Godzinę całą wpatrywali się tak w siebie obaj starcy bez jednego słowa, dość mając, że się widzą, wspominając zapewne w duszy, w tej chwili, wiele minionych rzeczy z dawnych, dawnych lat. Tego wieczora dzieci, wróciwszy z pola, zastały ojca bez życia. Sztywne zwłoki leżały w tej samej pozie, na wznak, z otwartemi oczyma, zdającemi się patrzeć w górę.
Stary skonał, nie poruszywszy nogą ni ręką, a tchnienie ostatnie, jakie wydała pierś jego sędziwa, uleciało połączyć się z innemi, ponad pola i łąki, w dal. Jak zwierzęta, które czując śmierć blizką, szukają sobie kryjówki, gdzieby się jej mogły poddać z zupełną rezygnacyą, tak i on nie zawołał nawet na sąsiada, załatwiając drobną swą sprawę sam.
— Ojciec umarł — ozwał się Józef, przyzywając tamtych; Antoni, Katarzyna, Kubuś — wszyscy powtórzyli za nim:
— Ojciec umarł.
Fakt ten nie zdziwił ich wcale. Kubuś tylko wyciągnął z pewną ciekawością szyję w stronę łóżka, kobieta podniosła do ócz chustkę, synowie zaś odeszli bez jednego słowa, z powagą na twarzach, opalonych słońcem. Ładnego w każdym razie wieku dożyło ojczysko, miał krzepką naturę. Myśl ta była dla dzieci pewną pociechą, budząc w nich dumę na krzepkość rodu.
Do godziny jedenastej w nocy czuwano przy zwłokach, poczem wszyscy poszli spać a Jan pozostał na swem łożu sam, z tą swoją skupioną twarzą, zdającą się dumać nad czemś bezustannie.
O świcie Józef udał się do Cormiers zawiadomić proboszcza, Antoni i Katarzyna zaś wybrali się zaraz rano w pole, gdzie było jeszcze sporo snopów do zwiezienia, zostawiając ciało pod strażą Kubusia. Malec, któremu w towarzystwie starego, leżącego bez ruchu, było nudno, wybiegał od czasu do czasu na gościniec, gdzie mierzył kamykami do gołębi, to znów przypatrywał się towarom, jakie rozkładał przed kobietami z sąsiedztwa kramarz wędrowny, a po chwili, przypomniawszy sobie dziadka, wracał rzucić z progu okiem na ciało i znowu wybiegał patrzeć, jak się psy biją.
Ponieważ drzwi stały otworem, więc kury, przekroczywszy próg, poczęły spokojnie spacerować po izbie, przeszukując skrzętnie dzióbami ubitą ziemię. Czerwony kogut, wyprostowawszy się, ile tylko mógł, na łapach, zadarł w górę szyję i wytrzeszczył swe pałające oko w stronę łóżka, zdziwiony widokiem leżącego w niem ciała, którego znaczenia nie mógł pojąć. Kogut roztropny i bystry, musiał był zauważyć, że stary nie ma w zwyczaju wylegiwać się w łóżku całemi dniami. W końcu zapiał na całe gardło grzmiącym głosem trąby i wrócił na dziedziniec, za nim kury, gdacząc i dzióbiąc po drodze ziemię.
Proboszcz z Cormiers nie mógł przybyć przed godziną piątą. Od samego rana za to rozlega się stuk, z jakim kołodziej przycina deski na trumnę i gwoźdźmi je zbija. Ci, których nie doszła jeszcze nowina, odzywają się: — „Patrzcie!... Janowi się widać zmarło!..“ — bo ludziom z Corteille łoskot, towarzyszący zbijaniu trumny, znany jest dobrze.
Antoni i Katarzyna wrócili wreszcie do domu, szczęśliwie ukończywszy zbiórkę. Nie mogą powiedzieć, by byli niekontenci, od lat dziesięciu nie pamiętają tak obfitych plonów.
Cała rodzina czeka na proboszcza, zatrudniając się tymczasem czem kto może, dla skrócenia oczekiwania. Katarzyna przystawia do ognia garnek z polewką, Józef ciągnie z studni wodę, Kubusia posyłają na cmentarz, aby zobaczył, czy wykopano już grób. Nareszcie o szóstej dopiero zjawia się proboszcz. Przyjechał karyolką z wyrostkiem, zastępującym kościelnego. Wysiadłszy przed domem Lacourów, dobywa z zwoju gazety stułę i komżę, poczem, odziawszy się w nie, rzecze:
— No, spieszmy się. O siódmej muszę być z powrotem.
Nikomu ani w głowie się spieszyć. Trzeba dopiero iść po dwóch sąsiadów, którzy poniosą nieboszczyka na marach z czarno malowanego drzewa. W chwili wyruszania pogrzebu przybiega Kubuś z wieścią, że grób jeszcze nie został wykopany, ale że można i tak iść na cmentarz.
Proboszcz wyrusza zatem na czele, czytając po łacinie z książki. Towarzyszący mu chłopiec niesie pogiętą miedzianą kropielnicę, z której sterczy kropidło. W samym środku wsi drugi chłopak, z krzyżem, umocowanym na długim drążku, w ręce, wychodzi z stodoły, w której odprawiać się zwykła msza co dwa tygodnie i rusza przodem orszaku. Rodzina postępuje zaraz za ciałem. Po drodze cała wieś przyłącza się do pochodu. Ogon bosych, obdartych wisusów z gołemi głowami kończy go.
Cmentarz znajduje się na drugim końcu wsi. To też sąsiedzi, dźwigający mary z trumną, zatrzymują się trzykrotnie dla odpoczynku, a cały orszak przystaje również. Po chwili, odsapnąwszy, idą dalej. Słychać chrobot drewnianych sabotów na twardej ziemi. W chwili przybycia na cmentarz gromady grób jeszcze nie był skończony. Grabarz, stojący na dnie jamy, to niknie to się znów pokazuje za każdem nabraniem ziemi na łopatę.
Cmentarzowi służy za ogrodzenie zwykły płot. Zarastają go krzaki jeżynowe i morwa, którą łobuzy wiejskie przychodzą objadać z jagód pod jesień. Zieleni się to niby ogród pośrodku nagich pól. W głębi rosną ogromne pożeczki, grusza wybujała niby dąb w jednym kącie, pośrodku cmentarza zaś krótka aleja lipowa rzuca przyjemny cień, w którego chłodzie starzy lubią latem palić fajkę. Słońce praży, koniki polne skaczą spłoszone, złote muchy latają dokoła z brzękiem wśród spieki. Cisza, zalegająca cmentarz, drga życiem, pulsującem w tej ziemi tłustej i w pąsowym soku polnych maków.
Złożono trumnę w pobliżu grobu. Chłopiec, niosący krzyż, utkwił go u nóg zmarłego, ksiądz tymczasem, stanąwszy w głowach, nie przestaje czytać na głos z książki. Cały jednakowoż interes obecnych skupia na sobie przedewszystkiem robota grabarza. Otoczywszy jamę kołem zwartem, z zajęciem śledzą każde poruszenie rydla. W chwili kiedy zwrócili oczy na trumnę, księdza i asysty nie było już, tylko rodzina czekała cierpliwie na koniec kopania.
Nareszcie jama gotowa.
— Dosyć już będzie! — odzywa się jeden z chłopów, co nieśli mary. — Wyłaźcie, dziura w sam raz głęboka.
Wszyscy obecni spieszą teraz z pomocą przy spuszczaniu trumny w dół. Doskonale w nim będzie ojcu Janowi! Stary zna ziemię i ona jego też, pożycie ich będzie zgodne. Właśnie jak raz ubiega lat sześćdziesiąt, odkąd mu naznaczyła to rendez-vous w dniu, w którym po raz pierwszy dotknął jej łona motyką. Kres ten z góry był przeznaczony ich pieszczotom. Prędzej czy później, musiała go ziemia w końcu, jak wszystkich, przygarnąć i zatrzymać. A co za miły spoczynek czeka go w jej objęciu!... Nie dolecą tam jego uszu żadne inne głosy prócz szmeru ptasich łapek, stąpających lekko wśród traw. Nikt mu tutaj po głowie skakać nie będzie, lata całe będzie mógł leżeć w swem mieszkanku, zażywając niezmąconego niczem spokoju. Bo śmierć tu — to promieniejący słońcem i cichy niezmierną pól ciszą — sen nieprzespany...
Dzieci zmarłego, Katarzyna, Antoni i Józef, podeszły ku jamie, podniósłszy każde grudkę ziemi, by ją na trumnę rzucić. Kubuś, który zdążył tymczasem nazbierać maków, rzuca także na wieko równiankę. Wreszcie rodzina zabiera się do domu pokrzepić się polewką, trzody wracają z pastwisk, słońce chyli się ku zachodowi. Noc ciepła kołysze do snu wioskę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.