<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Niemało się zdziwił Sobek, czytający owce przy kosarze na schyłku słońca, gdy spostrzegł, iż z wielkiem ujadaniem psy się ku perci przychodniej rzuciły. Rozległ się strzał — jeden, drugi i trzeci.
— Zbójnicy, czy co? — pomyślał Sobek, ale zbójnicy zazwyczaj z głośną muzyką na hale szli.
Pobiegli gońcy i psy przywołali i niedługo ukazało się czterech ludzi, z których tylko jeden, po pańsku ubrany, nie był Sobkowi znajomy. Na czele on szedł, czekanem się wspierając, obok postępował sołtys z Czarnego Dunajca, ogromnej postaci, siwobrody i siwowłosy Stanisław Łętowski, za nimi zaś torby płócienne na plecach dźwigali dwaj chłopi z Ustupu, Stasel Wojtek z synem. Wszyscy zbrojni byli, jak do podróży w górach.
Zdaleka się sołtys Łętowski baranim kołpakiem Sobkowi pokłonił. Znać go poznał, że baca.
Łętowskiego Sobek widział tylko parę razy w życiu, ale jego znano na całem Podtatrzu. On był jakoby księciem góralszczyzny marszałkiem zwany, bo wszelakich buntów i rozruchów naczelnikiem bywał. Lat temu dwadzieścia trzy, w 1628 r., zasłynął on szeroko, kiedy jakoby hetman stanął na czele poruszeństwa przeciw staroście nowotarskiemu, Mikołajowi Komorowskiemu, ciemięzcy ludu, na którego sołtysi Czarnego Dunajca chłopów pospolitem ruszeniem pozwali. „Marsiałkował“ on wtedy ze sławą wielką i wielką już wówczas swoją powagę potężnie wzniósł i utrwalił.
Zbójnicy zaś, sam nawet Jano Nędza Litmanowski z Nędzowego Gronika ku Kościeliskom harnaś nad harnasie, dolin i dziedzin strach, „oreł halny“, „ryś leśny“ i „stryła z chmur“, najzuchwalszy z zuchwałych, najbutniejszy z butnych, najhonorniejszy z honornych, Łętowskiego szanował i „straśnie miał za co“, tak dla chwały, jak znaczenia, mądrości i bogactwa.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał Łętowski, zbliżywszy się.
— Na wieki wieków. Amen! Witajcie! — odkrzyknął Sobek.
A gdy sobie ręce wstrząsnęli, rzekł Łętowski do pana:
— Sobek Topór, baca.
Poczem z godnością głowę wznosząc, wskazał na przybyłego:
— Pan Kostka, pułkownik królewski.
Sobek odkrył głowę.
Ale Kostka żywo przysunął się ku niemu, rękę z kapeluszem ku głowie mu podźwignął, dłoń potem uścisnął i rzekł:
— Cieszę się, że was poznaję, mój baco. Siła o was słyszę, kędy się popod Tatry obrócę. Widzę, że was nie przechwalono.
— Młody jest, ale przy sile — rzekł Łętowski.
Sobek zaś, rad i z grzeczności i z komplementu pułkownika, ręką wskazał szałas, mówiąc:
— Proszę, niech pan raczy do szałasu.
— Sobek — począł odrazu Łętowski — my tu przyszli do was nie po próżnicy. Pan ma rezolucję królewską. Król każe na nogi wstać i panów bić. Chce, żeby nad krajem był sam, a w kraju chłopi. Pan pułkownik jest wysłany powstanie zrobić. Uniwersały, rozkazy królewskie ma, z podstarościm nowotarskim Wiktorynem Zdanowskim, jak go znacie, i z panem rektorem Martinusem Radeckim, bakałarzem w szkole w Pcimiu, jest w porozumieniu, ja z nimi od Dunajca, z Witowa, z Hohołowa, z Długopola, z Ludźmirza, z Czerwonego, z Koniówki, z Maruszyny, gdzie jaka wieś, chłopi za mną, a wy zaś tu Podhalanów, a osobliwie swoją rodzinę sprowadzić macie. Bo co Topór, to topór, a wyście nad Toporami głowa! Mardułów, Galiców, Chowańców, Łojosów z Poronina, Gąsieniców, Sieczków, Walczaków, Sobczaków z pod Kopy, Gadejów, Matejów, Mocarnych, Stopków, Pitoniów z Polan trzeba ruszyć!
— Ruszy się — odpowiedział Sobek.
— No, nie powiedziałem panu? — zwrócił się Łętowski ku Kostce z zadowoleniem. — Ja ludzi znam. Jak ja stary i oni młodzi zawołamy, rozgłos się stanie po wszystkich dziedzinach dokoła — chłopy staną jak jeden! Za wszystkie krzywdy, ucisk, samowolę, łupiestwo i ciemięstwo szlacheckie się mścić! Mnie tylko o to szło, żebyście wy, Sobek, stanęli przy nas!
Rad był Sobek niewymownie, gdy przed samym pułkownikiem i posłem królewskim sam marszałek Łętowski tak go wysoce cennym mianował i z pewnego radosnego zawstydzenia ozwał się:
— Warto-by było z Janem Nędzą Litmanowskim się porozumieć.
— E! — odpowiedział Łętowski. — Jan chłop butny, ale pędziwiatr! A i złodziej straszny! Jakbyśmy szli kraść — niemasz nadeń lepszego, ale tu o większe i inne rzeczy idzie. Jego byś nie utrzymał, boby pierwszą noc na rabunek poleciał.
— O! Jak tylko o to idzie, to mnie go tu nie trzeba szukać! — roześmiał się Sobek. — Jest tu u mnie na szałasie Franek Marduła, możeście go znali, z Cichego z Nad Potoka?
— Ten, co miał powiedzieć księdzu z miasta: jabym Panu Bogu gwiazdy kradł, gdybym skrzydła miał? Słyszałem. Bo to szeroko gadali, jako z księdzem mówił.
— Ten, ten, ten.
— Już chłopi het po górach poruszeni — rzekł Kostka. — Koło Grybowa, Sącza, Myślenic, Limanowy. Wiecie, baco, że wojsko i szlachta w obozie daleko przy królu na wojnie kozackiej?
— I wybranieccy chłopi tam poszli.
— Uda się łatwo — wojska niema.
— Jabym wolał, jak się mam bić, żebym się miał z kim — odparł Sobek.
— Czekajcie jeszcze! To dopiero początek! — rzekł Kostka, bystre i zuchwale rzucając spojrzenie.
W takiej rozmowie szli do szałasu, gdzie ich już juhasi i pasterki z ciekawością oczekiwali.

. . . . . . . . . . .

Na Liljowe, na przełęcz wysoką, wybiegła od krów Maryna. W głowie jej huczało, w sercu wrzało. Ostawiła krowy swoje przy innych pasterkach, co tam pasły, sama szła jak koza po czerwieniatych tam piargach, aż się wydarła na górę.
Z biczem w ręku wybiegła Maryna na przełęcz, sama nie wiedząc kiedy.
Noc całą w szałasie przesiedziała, słuchająca mów mężów, co przybyli. Siedzieli na stołkach i na ławach brat jej Sobek, stary Kret i stary Byrnas, Marduła, Gałajda i inni juhasi co starsi, Łętowski i ów pan młody w kusej czarnej katanie. On mówił najwięcej. Mówił o strasznych krzywdach chłopskich, o strasznej doli chłopskiej tam, niżej, po wsiach dolskich, gdzie z krwawego potu chłopa panowie żyją, gdzie pod batogami pańskiemi chłopi konają, gdzie się im najświętszych, odwiecznych praw i przywilejów przeczy.
A wśród tych nazwisk, które najczęściej na usta Kostki wracały, najgęściej brzmiało nazwisko Sieniawskich z Sieniawy, wojewodzica, który w chłopskie brzuchy i babskie tyły podkówkami kopał, aż odciski podkówek znać było.
Wrzało i huczało w sercu Maryny.
Był ten złoty panicz katem, krwiopijcą, zdziercą i okrutnikiem...
Był potworą, widmem, na której wspomnienie ludzie się żegnali...
I tego ona kochała?
Krew burzyła się w żyłach Maryny i na biczysku zatrzasły się jej palce...
Słuchała całą noc, sama jedna z kobiet, nie odzywając się nic, w kącie szałasu o ścianę plecami oparta.
Do pomsty, do powstania, do kary i zrzucenia pęt, do otrząśnięcia z siebie szlacheckiego jarzma wołał ten człowiek, którego pułkownikiem królewskim tytułowano. Tłumaczył, że król, zmuszony przez szlachtę, na wojnę przeciw chłopom ruskim ruszył, hetmana kozackiego Chmielnickiego jako wybawiciela ruskich chłopów malował, sam się takim wybawicielem w Polsce mianując. Mówił, że szlachta przeciw królowi, który ludowi dobrze życzy, zbuntować się zamyśla, pokazywał pergaminy i opowiadał, że król w nich chłopów do obrony swej osoby i do dźwignięcia się przeciw szlachcie pozywa. Wymieniał miejsca, gdzie chłopi, a osobliwie beskidowi górale już powstali, i nazwiska dowódców ogłaszał. Raczył winem, które za nim na grzbiecie we worku Stasel ze synem przynieśli i na zdrowie chłopskiej wolności w ręce marszałka Łętowskiego i Sobka pił.
Mieszało się w głowie podczas słuchania Marynie, myśli w niej wirem latały, jak woda w stawie wiruje, kiedy w nią wiatr halny uderzy.

*

We mgle, poniżej, wpoprzek uboczy, nad przepaściami, trzymając wzajem zarzucone ręce na swoje karki, szli, snać przynapici, stary Sablik i Janosik Nędza Litmanowski, z rusznicami na plecach. Snać skądś z Cichej, albo z Ciemnosmreczyńskiej Doliny czy z polowania, czy z jakiejś może dalszej wędrówki z Węgier przybywali.
Zataczali się obaj ze Sablikiem, ale dzierżyli się na nogach mocno.
Nędza Litmanowski, właściciela wielu polan pod Hrubym Reglem, wielu gruntów i licznego stada, syn, zbójnik nad zbójniki i hetman zbójecki, bogato chowany, tak, że nigdy nic twardo nie robił i białemi rękami jaśniał, skąd pieśń o jego białych „rucach“ powstała, rabuś tak butny, że ze swemi towarzyszami: Tomkiem Gadeją, Stopką od Cajki, Wojtkiem Stopką Mateją i Wojtkiem Stopką Mocarnym bodaś co nie kradł, ale na kupieckie „truchlice“ (skrzynie) po miastach i królewskie prawdziwe składy się porywał.
A chodził Nędza Janosik Litmanowski w czapce twardej, wysokiej, czerwonej ze złotemi lampasami, z kutasem ze sznurków złotych po prawej stronie, w koszuli czerwonym jedwabiem haftowanej, ze złotą spiną z łańcuszkami pod szyją, złote klamry do pasa dał zrobić, było ich pięć, i portki zawsze białe i nowe, czerwoną i szafirową nicią grubo w kółka i piękne desenie koło szafirowej zascepki w pięcioro wykwintnie złożonej cyfrować sobie po boku kazał, a od parzenic aż w oczy biło. Mnóstwo na nim łańcuszków, blach i guzików dygotało, że gdy szedł, jako dzwon dźwięczał.
— Kie tego djabli bedom brali — mawiał stary Krzyś — to bedzie Lucyper myślał, ze wóz do pieklą z miedzianemi garkami wiezom, telo bedzie zbyrku.
Minęli Marynę poniżej po mglistem stoczysku góry nad przepaściami idący Janosik z Sablikiem, a ona wbijała oczy w tego hetmana, jakby się w nim całe góry i cały lud zbiegały. Oni ginęli w mgle, aż się z niej tylko dobył górny mocny zaśpiew:

Ozwijaj sie bućku syćko po malućku,
po ciémnej dolinie, po ciémnym wirsycku!
Ozwijaj sie bućku syćko po malućku,
jak sie ty ozwinies, syćkik nas przykryjes.
Ożlégoj sie głosie syroko po lesie,
ożlégoj sie wkoło pokiel mi wesoło!...

śpiewali, zataczając się we mgle po upłazie, stary Sablik i białorucy hetman zbójecki złotem malowany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.