<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Tymczasem Sieniawski ze wstydu i złości, iż go chłopi pobili do Włoch pojechał i tam w Rzymie śród panów italskich i dam żył, błyszcząc urodą, wzrostem i złotem. Po długim czasie dopiero wrócił i w węzeł małżeński wstąpić postanowił. Ku kasztelance wójnickiej, znakomitego w Rzeczypospolitej domu, Agnieszce Rzeszowskiej afekt obróciwszy, wzajemność jej nietyle zdobył ile ofiarowaną sobie przyjął i zrękowiny odbyły się na wiosnę, a ślub do lata dla ogromnych przygotowań odłożono.
Maryna z Hrubego dowiedziawszy się o tem postanowieniu Sieniawskiego, którego nadzwyczaj kochała, nie czekała. Na koń, jak uprzednio, gdy do Zaborni jechać miała, siadłszy, ruszyła nad San, ku zamkowi panów Rzeszowskich. Przeszkodzić chciała ślubowi wojewodzica. Serce jej pełne było tylko miłości, tęsknoty, żalu i wściekłości.
Po tygodniu blisko jazdy ujrzała zamek, który z opowiadania Marduły poznała, iż był zamkiem panów Rzeszowskich.
Było to pod wieczór, na pustym gościńcu. Maryna zsiadła z konia, zdjęła zeń uździennicę i siodło, odniosła nieco w gąszcz, a konia poklepawszy po karku, puściła wolno. Zaraz zaczął się paść.
Sama zaś legła w gęstwinie i do rana czekała.
Nazajutrz rano, siekierę pozostawiwszy, do zamku prosto poszła, a gdy ją odźwierny w bramie zatrzymał, opowiedziała się za biedną sierotę z domu przez macochę wygnaną, która służby szuka. Wpuszczona obejmowała nogi gospodyni i po kolanach ją całowała, aby jej rondle myć, krowy doić, lub choćby świniom jeść nosić pozwolono. Jej wspaniała mocna budowa, uroda i bystra przytomność umysłu ułatwiły jej przyjęcie — dano ją do kuchni.
Widywała pannę Rzeszowską i starała jej się na oczy wejść. Panna Agnieszka, łagodna i ludzka z natury, a sama wiele w domu czyniąca, zauważyła ją i widząc zręczność i urodę z kuchni do kredensu przeniosła. Zaczem i do swojej osoby wziąć ją chciała, ale Maryna wymówiła się, obawiając się wejść na oczy wojewodzicowi, którego przyjazdu wrychle się spodziewano.
W zamku zaś czyniono do ślubu przygotowania, nad miarę świetne.
I nadszedł on czas nieszczęsny dla Maryny.
Widziała z okna kredensu, jak w złoconej poszóstnej karocy w siwe jabłkowite konie tureckie, z grzywami do piersi i ogonami do ziemi, zajechał wojewodzic Sieniawski z pozłacanymi hajdukami z węgierska na koźle i za karocą. Widziała go przez szybę kryształową i jak wysiadał świetny i piękny, w bramowanej sobolami delji aksamitnej granatowej, kapiącej złotem.
Trzystu ludzi przyjechało za nim w orszaku. Jechali husarze nadworni i kozacy, koniuszowie i masztalerze, hajduki, pajuki, rękodajni i marszałkowie jego dworu, sokolnicy z cudnemi sokołami i wiedzione smycze chartów wspaniałych. Nawet wielbłądy dwa przyszły złotoszytemi kapami okryte.
Obóz poza zamkiem rozbiła drużyna Sieniawskiego, bo jej w zamku pomieścić nie było. Ale choć tak licznym otoczony był dworem, taką potęgą oblubieniec, przecie większą potęgą nad jego oblubienicą czuła się Maryna z Hrubego.
Zjechała gości moc wielka, panów i dygnitarzy koronnych, krewnych pana młodego i panny młodej, zjechało też i pomniejszej, mniej znacznej, ale zacnej szlachty wiele, obu domom powinowatej, i zaroiło się w zamku i w miasteczku pod nim, jakoby wielki jarmark się odbywał.
A wśród tej ciżby chodziła panna Agnieszka Rzeszowska jasna jak gwiazda od szczęścia.
Zabawy Maryna widziała z okna kredensu: ścigali się młodzi kawalerowie do pierścienia, kopiami z siodeł wysadzali na improwizowanych turniejach, szczuto psami chowane niedźwiedzie i w pole kawalkaty wyjeżdżały z psami i sokołami, oblubieńcy pośrodku.
Maryna kryła się, aby Sieniawski jej nie ujrzał.
A gdy wszyscy pojechali do kościoła w miasteczku ślubnym orszakiem i zamek opustoszał, chwyciła Maryna nóż długi i śpiczasty i wybiegła z nim na schody, niedostrzeżona przez nikogo, i przez komnaty popędziła aż do tej świetlicy, gdzie łoże oblubieńcze nowożeńcom pod baldachimem z błękitnego w gwiazdy złote tkanego jedwabiu przygotowane stało.
Wielkie ciężkie kotary osłaniały to łoże, grube i fałdziste, ku samej ziemi opadłe. Szybkim ruchem znalazła się Maryna za kotarą przy ścianie, ukryta tak, że chybaby umyślnie ktoś jej szukać tam szedł, aby mógł odkryć.
Decyzję powzięła jedną: zamordować oboje.
Długo głusza wielka zalegała zamek, aż przez okna uchylone usłyszała Maryna trzask z batów, strzelanie z moździerzy, okrzyki; snać powrócono od ślubu.
I długo, długo w noc grzmiał zamek od palby z moździerzy i armatek, od śpiewów i rozgwaru weselnego, a jaskrawe blaski wpadały do ciemnej komnaty małżeńskiej, bo już wieczór nastał i noc nastała. Wtem weszło dwóch hajduków z zaświeconemi kandelabrami, a za nimi wojewodzic Sieniawski z oblubienicą i rodzice panny młodej i orszak cały weselny.
Piekło wrzało w Marynie. Oddech tłumiąc i nóż ściskając przytłaczała się do ściany za kotarą.
Ogniem żywym palił jej się mózg i paliło serce. Wydawało jej się, że rozsadza ją, rozerwie w sztuki uczucie, którego nazwy nie znała. Wsłuchiwała się. Zda się, jakoby brała w siebie żar, piekło całe. Czuła się podobną do dział podczas oblężenia Czorsztyna, w które im więcej prochu nasuto, tem straszliwszy wyrzucały pocisk.
I nagle jęk przedarł powietrze.
Zerwał się Sieniawski.
— Co to!? — krzyknął. — Zali przywidzenie?
— O nie! O nie! — wołała młoda pani. — Słuchaj! Tam ktoś jest! Jezu! Czy czart!?
I z głośnym przeraźliwym wrzaskiem runąć chciała we drzwi, by uciekać, ale ją Sieniawski przytrzymał za rękę.
Stój! Czekaj!
I karabelę przy łożu złożoną z pochwy wydarł i ku kotarze przystąpił.
Rozchylił lewicą fałdy kotary, w prawicy gotową do sztychu broń trzymając.
Jasny pełny księżyc padał w okno i świecił w komnatę: Sieniawski ujrzał postać kobiecą.
Cofnął się przerażony tym widokiem niespodzianym.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Kto tu!? Widziadło!? A kysz!
Lecz gdy między fałdy ręką pchnął, żywe ciało natrafił. Uchwycił wtedy niżej łokcia postać stojącą i wyrwał silnie ku sobie, a wówczas przy miesiącu poznał Marynę.
Nóż wbity tkwił jej nad gorsetem w piersiach po lewej stronie.
— Chryste Przenajświętszy! — krzyknął Sieniawski. — Co to!?
— Ja — rzekła głucho Maryna.
— Maryna!? Ty przebita!?
Poznała ją młoda pani i z wybuchem przypadła.
— Marynka!?
— Znasz ją? — zapytał mąż.
— Znam. Służyła u nas.
— Ty przebita!?
— Jakim sposobem!? — krzyknął Sieniawski.
— Ja ciebie zabić przyszłam — rzekła Maryna.
— Mnie!?
— I ją!
Wskazała głową młodą panią.
— Warjatka!? — krzyknął Sieniawski ze zgrozą.
— Nie! tylkom kochała.
— Skądże ten nóż w twych piersiach? Na Boga!
— Jam go sama wbiła.
Skłoniła się. Pochwycił ją Sieniawski i posadził na fotelu przy łożu stojącym, nieopodal okna.
— Agnuś! — zawołał. — Biegnij, każ zawołać medyka mego, Franconiego!
Ale Maryna przytrzymała Sieniawską, mówiąc:
— Stójcie, pani. Mnie żadnego Frankonika nie trza. Żadnych medyków. Dla mnie tylko jeden medyk — śmierć.
— Wynijdź pani z pokoju — odpowiedziała Maryna — nie patrz... krew... Wynijdź i ty, jak chcesz, panie młody. Umrę sama — ja sprosta dziewka góralska, mnie tylko do śmierzci nikogo nietrza... Jeno mi tę łaskę zróbcie! nie wołajcie medyków. Ja niechcę żyć, ani już nie mogę — ja to czuję... To tylko chwila.
Maryny oddech stawał się coraz krótszy, bardziej zduszony, rwany, głowa zwisła jej ku ramieniu.
— Czegoś ty chciała? Mów! — szepnął Sieniawski.
— Ja was chciała zabić, bo cię zanadto kochała.
Głowa jej opadła.
— Jezu! Kona! — zawołał Sieniawski. Sięgnął ręką ku twarzy Maryny — już była martwa.
W tej chwili ze światłem wpadli goście weselni, kto trzeźwy o tyle, o ile jeszcze był, i służba wystraszona.
— Mości kasztelanie! — rzekł Sieniawski do kasztelana Rzeszowskiego, ojca Agnieszki. — Gromnice z zakrystji każ przynieść, księży wołać i modlitwy za umarłych odmawiać. A na zwłoki tej dziewki, tej chłopki Maryny z Hrubego, cztery deski dębowe zbić daj, do Brzeżan ją powiozę i w złoconej trumnie pochować każę. Na obchód pogrzebowy wszystkich waszmościów z sobą zapraszam!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.