<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.

Ledwo parę tygodni statek był po Zielonych Świątkach na halach, gdy nad doliną Nowotarską niebywale licznemi stadami białe rybitwy o długich wąskich skrzydłach nad wodami krążyć poczęły. Przylatywały one zawsze, gdy wiosenna świętojańska powódź okolicę podgórską nawiedzić miała, nie widywano ich jednak w takiej gromadzie. Miarkowali z tego chłopi, że powódź będzie sroga, sroższa, niż zazwyczaj, bo te weredy czują wodę. Ale zadrżała rówień nowotarska.
Dwa dni z tygodnia przed świętym Janem deszcz się wzmógł, a dnia trzeciego ulewy całe niebo od strony orawskich Tater pokryło się po południu koło godziny trzeciej chmurą czarną. Zagrzmiało kilka razy i chmura oberwała się na ziemię. Deszcz nie lunął, ale runął z wysokości. W jednej chwili wody poczęły tak pęcznieć, jak żmije, gdy się najedzą. W Ludzimierzu wezbrały oba koryta Dunajca, to, które idzie pod kościół, i to, które idzie pod brzeg, gdzie siedzieli Gapka i Wietrzny Kuba, rybak.
Między temi korytami, bocznem pod brzegiem i głównem pod kościołem, rozciąga się szeroka rówień, kamieńcem zwana, trawą w znacznej części porosła, pastwisko gminne, którędy i z dalszych pastwisk, z Zardzawicy i skądinąd bydło powraca i wbród główne koryto rzeki pod samą wsią przechodzi. Na Maruszyńskie i Rogaźnickie Wierchy stamtąd widno i na łańcuch Tatr w jedną stronę, w drugą na Gorce, Kluczki, Babią Górę i Orawskie wzgórza.
Dzieci nieletnie w Ludzimierzu pasały, z wodą obeznane dobrze, od wilków w lecie spokojne, zwłaszcza, że lasu w pobliżu kamieńca i pastwisk między rzeką nie było. Deszcze ich nie trwożyły, ale gdy woda wartko i bystro od Krauszowa, Długopola i Czarnego Dunajca z Kościeliskiej i Chochołowskiej Doliny się tocząca, nagle wzbierać zaczęła, tak nagle, iż w oczach rosła i dźwigała się ku krawędziom pobrzeży, w popłochu gnały bydło ku rzece, póki jeszcze zbrodzić ją można.
Lecz napór wód był tak gwałtowny, że bydło mu się oprzeć nie mogło i wegnane pierwsze krowy co słabsze fala obaliła i toczyć po męcie zaczęła. Na który widok inne z rykiem z wody i od wody się cofnęły, pasterze jęli krzyczeć i płakać i zgromadzone już na przeciwnym brzegu kobiety również krzyczeć i płakać jęły.
Wieś poczęła się na brzeg zbiegać. Chłopi z pobliża po konie poskoczyli, a konie mieli rosłe, bo zdawna po wino na Węgry i po sól do Wieliczki jeździli, i wpław na ratunek w rzekę wjechali. Ale choć kilku śmielszych na najlepszych koniach na drugą stronę dobiło, nie wszystkie dzieci, na koń je biorąc, ratować mogli. Więc te, które zostawały, z rozpaczy się im portek i końskich ogonów chwytały, lecz kilkoro czy z trwogi, czy też nie miał ich kto już zabrać, zostało na wyspie. Chłopi batami krowy w rzekę gnali, sądząc, że między konie je wziąwszy, przegnają. Ale krowy nagnać się nie dały, a woda rosła. Więc z powrotem puścili się chłopi z samemi dziećmi; mały Jaś Cajków, co przy ogonie Byrnasowego siwego ogiera wisiał, odpadł w prądzie i woda go uniosła.
Niedługo rzeka wystąpiła z koryta; z dwu stron poczęły się rozlewać wezbrane odmęty, a wyspę, na której stało kilkadziesiąt sztuk bydła i kilkoro dzieci, poczęły otaczać wody powodzi.
Już ryk krów i lament dzieci woda głuszyć zaczynała.
Wtem nadbiegł Jędrek Fit z głośnem wołaniem:
— Ka Zosia!? Ka moja siostra Zosia!?
Rąbał on drzewo opodal w lesie, w Grelu, i porzuciwszy siekierę pędził na ratunek, bo wiedział, że Zosia z krowami za wodę poszła i że woda stać się groźną już musi.
— Hań — wskazał mu ręką wójt Sopiarz za Dunajec, bo Zosi nie miał kto na konia zabrać.
Więc Jędrek w wodę skoczył. Silny, młody chłop do pół koryta ramionami i grzbietem wystając z tonią walczył, lecz go zniosło. Rękę wgórę wzniósł i pochylił się, rzucił się naprzód, lecz sile fali oprzeć się nie mógł, zatoczył się, padł i płynął przewracany prądem.
Na ten widok matka ich, wdowa po Michale Ficie, przysiężnym, która niemo nad brzegiem stała, niemo wtył padła. Nikt się nie popatrzał, czy żyje, czy umarła. Nie było głowy nato.
Nastąpił mrok taki, jakoby się słońce zaćmiło. Woda nie rosła już, ale piętrzyła się; od brzegu cofać się musiano. Zachód słońca zaledwie znać było w nawale chmur, które tylko bladły w tej stronie. Dunajec wylał na gościniec, mętny i brudny zalał ogrody Bartłomieja Fita, Krużlów, Szymczyków, organisty. Rzucono się do chałup bliżej wody stojących na ratunek rzeczy, dobytku domowego, niemowląt, starców i chorych. Na falach już toczyły się pnie z tam powyższych i drzewa powyżej powyrywane.
Ciemności potężniały i ulewa nie ustawała w potędze. Za wodą już tylko jakoby kępę w cieniu, gromadę krów i kilkoro dzieci wtłoczonych między nie odróżniano. Ludzie przed powodzią musieli się cofać coraz dalej od brzegów. Pod wieczór na gościńcu już koniom nad brzuch woda sięgała. Z dachów nawoływano ku krowom i pastuszkom, jak gdyby im to co pomóc mogło.
Łodzi we wsi nie było, woda na to zawsze była o wiele za płytka; o żadnej tratwie myśleć nie można było, rzeka by była rozbiła, rozniosła i porwała za sobą. Nikt zresztą w całej wsi nad płytką górską wodą pojęcia o pływaniu nie miał.
W pola, w stronę lasu, wynosili się chłopi nad wodą mieszkający.
Gdy wieczór zapadł, kto miał dziecko za rzeką, powtarzał: czy je też zobaczy jutro rano? Matki i siostry wyły w lamencie.
Noc rozpętanych żywiołów, powodzi, deszczu, huraganu i ciemności czarnych pomnożyła rozpacz, a gdy blady dzień zaświtał, przed oczyma górali ludzimierskich widniało ryczące morze, na którego wścieklej spienionej glinianej barwy fali płynęły domy zniesione z wyższa, które druzgotało w ich oczach i porywało domy ich własne i które pochłonęło bez śladu dzieci ich wraz z bydłem. Nie było widać nic, tylko toń ryczącą, niezmiernie rozlaną.
Na myśl, jak woda zbliżać się musiała w nocy, jak rykiem trwożyła śmiertelnie, a stopy podmywała coraz wyżej; jak dzieci chlupotały w wodzie, jak im sięgnęła kolan, brzuchów, jak je obaliła i porwała wraz z krowami i poniosła gdzieś, naprzód, na głębie pod Sypką, pod nowotarskim brzegiem, gdzie je topielce chwytały, skąd ich już nie uratuje nikt nigdy, ani nie ujrzy; na myśl, jak te dzieci płakać i wołać o ratunek musiały, nim tonąć zaczęły: matki dostawały obłędu.
Cała dolina nowotarska zatonęła w klęsce powodzi; nawet w wysokich wsiach podhalańskich, gdzie zwykle potoki z hukiem wdół spadały, poginęli ludzie, bydło, poobalały się domy. Lamentem napełnił się świat dookoła. Trzy dni woda gazdowała niszczącą potęgą, niczem nie odparta, niczemu nie podległa.
Z Nędzowego Gronika w Kościeliskach, z wysokości nadwodnej patrzał na to Janosik i słuchał, pozberkując obuszkiem ciupagi po kamieniach przed domem.
Głód jął się szerzyć od północy Tatr polskich i przybierać rozmiary straszne, ciągnąc za sobą śmierć, co sie jaze potem zalewała od prace.
Janosik Nędza Litmanowski rozdawał, co miał. Dawał z gestem króla, wspaniale, chciał, aby wiedziano, że biorą i od kogo. Rzucał skarby z miną wielkiego pana, którego żadna klęska ziemska dosiąc nie może, który nie obawia się niczego i od niczego nie jest zależnym. Ale choć było tego mnogo, była to kropla w morzu nędzy i wyczerpało się wkońcu.
Wówczas Janosik począł myśleć. Począł myśleć więcej i głębiej nad tem, co mu jeszcze w zimie w głowie błyskać jęło.
I pewnego popołudnia poszedł ku izbom, gdzie mieszkały nieopodal jego domostwa siostry jego stryjeczne, Krystka i Jadwiga Nędzówne, z bratem młodszym Wojtkiem.
Zastał je w czarnej izbie na warsztacie przędące, a Wojtuś pod oknem kozikiem łyżnik strugał.
— Niech będzie pochwalony! Co ta u was słychać, dziewczęta? — zapytał Janosik.
— E, nic ta takiego, bracie. A tobie jak lepiej? — odpowiedziały dziewki.
— Bieda na ludzi przyszła — rzekł Janosik.
— Ej bieda, bracie, bieda — powtórzyła Krystka.
— O, bo bieda — dodała Jadwiga.
Westchnęły znowu obie.
— Dziewczęta — ozwał się po chwili Janosik. — Zaśpiewajcie o zbójnikowi, o Janosikowi.
— E, bracie, ani sie śpiewać niechce — rzekła Krystka.
— No to tylko cokolwiek, niegłośno.
Wojtuś podniósł oczy na Janosika. Słyszał on nieraz, bo to wszyscy gadali, żè gdy Janosik, strycny brat, hetman zbójecki, chce myśleć, każe sobie o zbójnikowi, o Janosikowi jakimsi, tegoż imienia, co przed latami, kiedyś bywał, śpiewać, a gdy co namyśli, „ziem sie trzęsie“.
Zabrzmiała cicho pieśń, a Janosik oczy w sosrąb na powale wlepił i słuchał, a gdy prześpiewali koniec o szubienicy, gdy zbójnik mówi:

Kieby jo béł dawno wiedział,
ze jo budziem na niej wisiał,
dałbyk jo jom odmalować,
śrybłem, złotem wyobijać.
Ode spodu talarkami
a od wiérhu dukatami,
a na wiérhu złotu kawku,
gdzie połozem swoje hławku!...

Janosik wstał, końcem kierpca kota odsunął i rzekł:
— Bądźcie zdrowi wszyscy! Dobra noc.
— Dobra noc, bracie!
Janosik wyszedł przed dom stryków i szedł ku swoim izbom, a gdy był przy nich, włożył dwa palce w usta i gwizdnął.
Rozdarło się powietrze i psy tu i owdzie zaszczekały strwożone.
Niedługo z lasu, skąd dym snać nad chałupą widać było, wynurzył się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzowemu domostwu począł.
Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci — Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzisia zbójeccy. Stanęli w milczeniu, gotowi słuchać, co powie.
— Chłopcy — rzekł Janosik — ja wam już radził kiedyś, że pójdziemy na wojnę.
— No — odpowiedział Gadeja — radziłeś.
— Uważamy — powiedzieli drudzy.
— No. Straszne biedy na lud przyszły. Ludzie marli od biedy w zimie, potem powodzie, mrą zaś znowu w jesieni i tak już widzimy dalej będzie. Takie czasy nastać obiecują. Chłopcy idźcie pomiędzy ludzi: Kto chce ze mną na wojnę iść, po wszystkie dobro, na chleb, na mięso, na wino, na złoto: niech tu przyjdzie. Do trzech dni ludzie tu mają być. Na Nędzowym Groniku.
— I gdzie pójdziemy? — zapytał Mocarny.
— Na chleb, na mięso, na wino, na złoto.
— Do Polski?
— Na chleb, na wino, na mięso, na złoto — powtórzył Janosik.
I siadł przed izbami na ławie, nogi przed się wyciągnąwszy i palce w przypory u portek wsunąwszy.
Maciuś wrócił z chałupy ze skrzypcami i zaraz grać począł. Czasem mu Janosik nutę zcicha przygwizdnął. Czasem zcicha przyśpiewał:

Nie bój sie Janicku, nie bój sie tego nic,
Orawskiego Zamku, luptoskik siubienic!
Nie bój sie Janicku, nie bój sie nie zginies,
wyjńdzies do wirsycka, siekiéreckom zwinies!

Noc szła i gwiazdy w nów miesiąca zalśniły sklep ciemnych niebiosów. Lekki wiatr, który w nocy zwykle przychodzi, podmuchiwał od turni Czerwonych Wierchów.

*

Szli pełni ochoty, nadziei i wiary ku Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu na Nędzów Gronik, Krzyś, Marduła i Gałajda, spotykając po drodze innych dążących tam uzbrojonych chłopów, a z nimi moc bab, które im towarzyszyły, „zbroje“ i pożywienie niosąc, gwarliwe i mowne na potęgę.
Zaszli ku Janosikowi wraz, tamże już sporo luda zastając.
Stał Janosik przed chałupą, do wojny już przybrany, od rynsztunku, blach, klamer błyszczący, a chłopi i baby, co go pierwszy raz widzieli, szeptali:
— Widzisz, taki je ten, hetman zbójecki, złotem malowany...
Koło Janosika zaś stał sztab: Mateja, Gadeja i Mocarny Stopkowie i Sablik stary z gęślami w rękawie, a nieopodal, tuż przy nich, ustawili się mały Krzyś ze skrzypcami pod pachą, wystrojony i uzbrojony, Marduła i potwornej wielkości, Gałajda, któremu najwyższe chłopy po ramiona były.
Dalej, przed drzwiami domostwa stanęli Janosikowi rodzice, ojciec i matka, starzy, poważni i dostojni, majątkiem i dobytkiem nad klęski i biedy wszystkim groźne wyżsi; Maciuś celadnicek i dwie siostry, stryjeczne Janosika, urodziwe Nędzówny, Jadwiga z Krystką Zubkosowe i brat ich Wojtuś.
Gdy się chłopi i baby grupowali, a gwar nie ustawał, nagle Janosik z za pasa dwóch pistoletów dobył, tęgo nabitych i w powietrze nad głowy huknął.
Uciszyło się, jakby makiem zasiał, on zaś na pniak skamieniały, na którym drwa rąbywano, wstąpił, i powiódłszy dookoła oczyma, ozwał się głosem szerokim:
— Ludzie!
Biedy wam dokuczają, złe was gnębi, czysto-pięknie wyginąć chcecie. Głód, mór, powodzie, nieurodzaj, wszelkie nieszczęścia was trapią, co sie widzi, iże się z was tylko strzępki ostaną.
Mnie ta nic. Samemu. Ojcowizna i macierzyzna moja nie takie czasy przetrzyma, a ja sam chociaż moje złoto i srebro hudobnym ludziom ozdał, kiedy będę chciał, to go jeszcze tyle przyniesiemy, co go ten oto wielki Gałajda, choć on konia na grzbiet bierze, nie udźwignie.
Od Żelaznych Bram na Dunaju, przez Żelazne Wrota i Kamienistą Przełęcz w Tatrach, my czterej tu z Gadeją, z Mateją i Mocarnym Wojtkiem dukaty przynosili i jak padnie, przyniesiemy. Ale na was, ludzie, bieda. Choć to i który wyskoczy za bucki, to tylko zbabrze. Wstydu narobi, zbójnikiem, jak się patrzy bądź kto nie będzie, tak jako i wrona orłem. Mnie samemu tego nie trza, ale sie mi was sytkich żal stało.
Dziadkowie nasi i pradziadkowie tam za Tatry pozierali. Bo tam chleb, zboze, wino, złoto i ciepło. Doliny do cudu, rzeki rybne, po górach zwierzyny nie tak, jak u nas, co się mało gdzie zając, albo sarna trafi, ba tylko wilk i ryś; ptaków moc, a u nas tylko orzeł straszny na niebie. A kiedy wiosna przyjdzie, to u nas dziwaśka drozd, a tam az drzewa śpiewają i z lasu ci się wyjść nie chce, ba ci tak jak złotemi niciami ptaszkowie śpiewający nogi plączą. Jest tam życie! Co wysiejesz, to ci zejdzie i ulewa ci tyle nie zgnoi, ani wiater nie weźmie. Tam radość! Słońce świeci i grzeje, wesoły świat. Smreki konarami obite do ziemi stoją, nie takie, jak u nas wiatrem osieczone; jabłka, gruszki, śliwy, wiśnie same na ziemie, od dojrzałości spadają. Świnie możesz chować, bo dębowych i bukowych żołędzi tyle godnie, co sie same przez lato po lesie wypasą, nie trza karmić. Krowy jedna jak trzy nasze, woły siwe okrutne, konie, jak srebro! Tam ziem! Dziadkowie i pradziadkowie nasi za Tatry pozierali, a babki i prababki nasze śpiewywały:

Janicku, Janicku, béłby s tobie zbójnik,
kiebyś se wyrubał do Luptowa hodnik!

Bo sie im w tej twardej naszej, zimnej, biednej, skalnej ziemi góralskiej, tamten bogaty świat śnił i nocami gwarzyli o nim, a biadali w lata głodów, moru, powodzi: e czemuż my też nie tam, za Tatrami, kiedy my pono przed wiekami na polską stronę przyśli? Tak se gwarzyli sami do siebie, abo pomiędzy sobą uradzali!
Tam ziemia bogata! Chłopi! W Luptów, na Uhry, za Tatry was powieść chcę, ja Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, co po Uhrach zbójował, na ślachcie polskiej za chłopską krzywdę sie mścił i króla polskiego na jego gazdowstwo po szwedzkich trupach wywiódł! Idziecie ze mną?
Długa chwila milczenia zapanowała pośród obecnych, gdy nagle zachwycony Marduła i olśniony Krzyś na gardła razem zawiedli:

Janosik, Janosik, twoje biłe ruce
budom otwiérały kupieckie truchlice!
Kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!...

a po nich chłopi, baby, tysiące głów powtórzyło:

Kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!...

Las zahuczał i góry zahuczały. Chwycił Sablik gęśle z rękawa guni, Krzyś skrzypce z pod pazuchy, toż Maciuś celadnicek Janosikowy po skrzypce na wyżkę, nad izby skoczył. A że ten i ów chłop fujarę, gęsiołki, kobzę, piszczałkę na wojnę z domu zabrał, żeby mu drogami iść było weselej, zabrzmiał las od muzyki i zabrzmiały góry lesiste w Polanach.
Lecz Janosik jeszcze mówić chciał i z dwóch drugich pistoletów, bo ich miał cztery za pasem, wystrzelił.
Ucichło, on zaś powiódł dookoła po ludziach oczyma i ozwał się głosem szerokim:
— Chcecie iść, to was powiodę! Panów luptowskich, grafów i baronów, na gałęziach powiesimy, zamki rozbijemy, hajduków pańskich i biskupich, żołnierzy i żupanów madziarskich pobijemy, wojaków rozbroimy! Ja sam z towarzyszami, z tymi tu trzema: Gadeją, Mateją i Mocarnym Wojtkiem, za regiment wojska obstoję!
— Idziemy — ryknęli chłopi.
Naówczas gęśle, skrzypce, fujary, kobzy, piszczałki zabrzmiały, aż się niebo wzdrygło.
Janosik ojca i matkę w ręce zmarszczone pocałować przystąpił, a oni go w lico pocałowali, objęli go za szyję siostry stryjeczne Krystka i Jadwiga Zubkosowe, celadnicek Maciuś w rękaw go od koszuli pobośkał i Janosik na czoło wyszedłszy, strzałem z rusznicy dał znak gotowości.
W Kościeliską Dolinę Janosik ruszył i chłopów prowadził, a baby z nimi ogromną hałaśliwą bandą ku odprowadzeniu postępowały.
Było po południu, dzień mglisty i wilgotny. W las wstąpili olbrzymi, co zaraz nad Nędzowym Gronikiem się zaczynał. Przez Kamienistą Przełęcz popod Bystrą Janosik chłopów przewieść chciał, poddowództwo między trzech swoich towarzyszy, Sobka Topora, dwóch Nowobilskich z Białki i dwóch sołtysów od Nowego Targu rozdzieliwszy.
W noce bez spania on sobie Liptów dla polskich górali zdobyć umyślił. Niejedną noc na tem bezsennie strawił i niejeden raz sobie o Janosikowi o zbójnikowi śpiewać kazał, aż mu plan w głowie śmiałej dojrzał. Ziemi na Liptowi i południowym Spiżu i dalej w gemerskim, trenczyńskim komitacie i ku Koszycom było dość — mieli się gdzie podziać i słowaccy i polscy górale, a Słowacy za wolność z pod straszliwego ucisku madziarskich panów z otwartemi rękami pobratymców z za Tatr powitają.
W niespane noce śnił Janosik rzeczy wielkie i cudowne. Śnił krainę szczęścia, sytości powszechnej i dostatku, a by ludzie nie rdzewieli i duch w nich nie upadał, śnił wyprawy dalsze już nie za Tatry, ale za Nitrę, za Niźnie Tatry, za Fatrę, Matrę, Hegyalję, na Morawy, na Śląsk, do Austrji, na równie węgierskie pod Komarno i Budę. Śnił się i marzył Janosik hetmanem chłopskim jeszcze nie takim, jako teraz... I śniła mu się wdzięczność ludzka, miłość, sława, hyr po świecie...
W wąwóz Kościeliski wkroczono i bramę nad Dunajcem minięto. Na polanie, gdzie chłopi miętusiańcy siano kosowali, rozkazał Janosik babom odstąpić i do domów powrócić. Z płaczem, ale i radością, że zdobyć bogaty kraj idą, kobiety chłopów żegnały i gromadą zawodząc do domów poszły. Wysoko brzmiało po lesie: Janosik, Janosik, twoje biłe ruce...
Drogą żelazną, górniczą, pomiędzy olbrzymi stary las kroczył pochód ku źródłu w dwie strony płynącemu, ku wodzie tajemniczo z pod skały wytryskającej, pod straszny ów zapadły w turnie żleb, kędy woda w ulewy męty przelewała przez głazy, gdzie smoki, strachy i dziwotwory mieszkały i gdzie nikt bez zgrozy i niepokoju nie wstąpił na ślizgie kamienie popod wilgotne prostopadłe ściany wapienne.
— Tam — mówił Sablik — Mnich mieszka. Kiedy powódź ma być, wychodzi z kagańcem w ręce, tam on dziewczęta porywa, pasterki, abo te co na jagody idą. Tam zginęła Salka Pakuscarzowa z Miętustwa, Kasia od Komperdy z Czarnego Dunajca. I dziwożony tam siadają i smoki okrutne, poczwary straszne, z trzema głowami, jedna barania, druga wilcza, a trzecia człowiecza, albo sowy. Ciało ma wilcze z rybiemi skrzelami. Z jam wyzierają, a kogo chycą, to ich. Ani sie niedźwiedź nie wybroni. Był śmiały polować Marduła. Byka kiedy za jeden róg dopadł, to na ziem ich prasnął. Na niedźwiedzie hadzał z procą, a kiedy ubił, to sam na plecach do wsi przyniósł. Bywają niedźwiedzie, co i do dziewieńciu centnarów ważą. Haj!
Razu jednego stracił się mu niedźwiedź, co przed nim uciekał. Przez przełęczkę z Hohołowskiej Doliny. Ale jemu ta niedźwiedź pilno nie uciókł. Noc była ciemna. Marduła był chłop śmiały, ale nie mógł za nim iść po ciemku. Złożył watrę na płasience na kraju i siadł. Co się działo, to niewypowiedziane rzeczy. Całą noc barany beczały, wilki wyły, sowy hukały, a i głosy ludzkie słychać było. Coś w żlebie cud robiło! Marduła nietylko nie usnął, ale ani nie legł, ba siedział tylko i ciupagę w garści trzymał. Widziała sie mu ta noc za pięć nocy. Ledwie zaczęło świtać, Marduła wstał, ciupagę przy sobie i procę tylko miał nagotowioną i idzie. Nalazł kości z niedźwiedzia. Ja tak uwazujem, ze go hań nie miały zjeść wilki, ani liszki ogryźć. I on ta też tego nie radził potem do ludzi, że Marduła. Powiadał, że tam nawet mało znać było, coby sie niedźwiedź bronił komu, abo czemu. Taki potwór z trzema głowami musiał go wej przysiednonć, tożto prędko nieżywy był. Ono jyno potem sie ich musiało więcej zlecieć i o mięso się wadziły, abo może i biły między sobą. Temu tylo hałasu było. Ale po nich śladu niemasz, bo to duchy. Do samej śmierci to Marduła opowiadał. Haj.
— Słyszeliście? — wyrwał się z szydercza któryś dowcipniś z dalszych wsi, z nizin, gdzie im te rzeczy obce były.
— Słyszałem, prosię kwiczące — odpowiedział Sablik mgliste, sępie, stalowe oczy zwracając na śmiałka.
— Dostałeś, siedź cicho! — ozwały się głosy i dało się słyszeć kilka klapnięć po kapeluszu. Mędrsi chłopi wiedzieli: kto Sablik.
Patrzał wgórę Janosik ległszy przy watrze i zwolna szerokim głosem zaśpiewał pieśń starą, którą rad w górach wysokich śpiewywał.

*

Zachodziła powoli noc. Niebo ciemniało, z niebiesko-szafirowego stawało się ciemno-granatowe, prawie czarne. Wiatr rozdął mgły i napośród nieba zawisł w bezdni szczytom i mgłom niedosięgły miesięczny sierp, biało-srebrny, lśniąco błyszczący, z różową osmużką, ostrym brzegiem na niebie wycięty. Orty i jastrzębie ogniskami pobudzone odzywały się pociągłym piskiem z turni, a zwolna las napełnił się rykiem, bekiem i jakoby fujar olbrzymich przeraźliwym głosem: to jelenie odprawowały po polankach leśnych rykowisko.
Po kosodrzewinie, poniżej po lesie i dookoła po upłazach szumiał wiatr. I jakby jedną myślą z tysiąca piersi dobyty, zagrzmiał w pustynie skalne krótki śpiew, westchnienie zbójeckie:

Świéć miesiącku świéć mi wysoko, nie nizko,
bo ja ide na zbój daleko, nie blizko!...
Ej na tej polskiej stronie, ej daj nam Boze zdrowie,
na węgierskiej ceście daj nam Boze scęście!...

Powoli cichła gwara ludzka. Jednych począł morzyć sen, a drudzy myśleli o tem, dokąd idą, poco i czy wrócą jeszcze? Niedola ich na wojnę gnała, na zdobycie ziemi...
Koło Janosika towarzysze już spali, nawet Sablik mamrotał przez sen, choć on nieraz noc całą przeszeptał sam do siebie, we watrę szyszki i gałązki rzucając.
Zasnął i on, jeden tylko jeszcze Krzyś jedno oko miał otwarte i nucił coś pod nosem.
Ale Janosik nie spał.
Waligóra z Wyrwidębem, Pętorzek z Wódpuscem, Łamiskała z Walilasem wielcy Toporowie, co Hrube wykarczowali, i potężny przodek Janosika, Jano z Gronia, który sam jeden halę Miętusianów napadał, bacę i juhasów pobił i siedm sto dojek uwiódł, miętuskich gazdów zniszczywszy, że potem wołali: nędza! nędza! — a stąd mu nazwisko Nędzy nadano — przyszli mu na pamięć.
Ogromny wiekuisty pyszniański las szumiał i kołysał mu ich wielkie nieśmiertelnej chwały postacie, kołysał szumem o sławie przodków.
Lecz większą on sławę posiąść mógł lud cały z biedy, nędzy, ubóstwa, w krainę dostatku prowadząc. On jakoby królem nad narodem mógł stanąć, świat mu na nowo stwarzając. Odmienne życie, życie szczęścia chciał Janosik góralom swoim stworzyć. A wówczas w dalekie wieki szumieć będą wsze lasy tatrzańskie jego imię: zbójnika nad zbójniki, mężnego nad mężne, hetmana nad hetmany. Błogosławieństwo polskie i groza węgierska imię jego wieńczyć będą, jako świerki zielone wieńczą strzelistą turnię w Białem pod Giewontem.
I zdjął Janosika sen.
A gdy się ocknął i spojrzał na siebie, już na bielejącem niebie gdzie niegdzie tylko migotały gwiazdy. Nadchodził świt.
Wówczas powstał on i gwizdnął.
Świst ten, jak tysiące strzał, roztrysnął się dokoła i las sobą napełnił.
Porwali się na znak hetmański Mateja, Gadeja, Mocarny Stopkowie, siadł na trawie stary Sablik i dłońmi po wilgotnej trawie pociągnąwszy, twarz sobie i oczy rosą przetarł; pobudzili się chłopi. Marduła trzykrotnie wgórę wysoko na ochotę podskoczył i palcami obu rąk mocno się trzykrotnie po skórzanych piętach od kierpców trzasnął.
I zaraz cokolwiek, co jeszcze kto miał, zjadłszy, w pochód dalszy, na Kamienistą Przełęcz ruszono. Bielał świt, gdy po czerwonawych piargach i zżółkłej jesiennej trawie, zimnym szronem pokrytej, w chłód po uboczy wspinali się chłopi, a gdy ostatni wyspinał się na siodło i przepad stromy, świecił się w zorzy porannej świat.
Jasno-różowo błyszczało niebo z poza Krywania i blask złocisty padał na ciemno-zielone Niźnie Tatry Liptowskie, a dolina u stóp jeszcze leżała w mroku. A gdy powoli światło stopiło mrok, ukazały się mgławice szare nad ziemią, nieruchome.
Ale zwolna poczęły rzednąć i przedzierać się mgły, ukazały się białe dziedziny, wsie i miasta i zasrebrzył się bystro-prądy Wag.
Prybilina, Królewska Lehota, Poręba, Hradek, Mikułasz — liptowskie wsie i miasta, gdzie bogate sklepy i dwory, gdzie się pszenica rodzi i wino, gdzie pod chleb siwemi wołmi orają...
Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, towarzysze Janosikowi, zawiedli na ten widok chórem co zawsze, gdy Tatry z hetmanem przestąpili, śpiewali:

Na dole, na dole, siubienicek troje —
wybiéraj se śuhaj wtóre bedom twoje?...

Janosik patrzył na dolinę przed sobą i mężne, bohaterskie serce wzbierało mu w piersiach. Czuł się jako orzeł nad światem. Ziemia leżała nisko, drzemiąc jeszcze o poranku, on zaś jako wiatr halny kłębił się w górach, wewnątrz Tatr, jako tuman chmur z za skał i wierchów się dobywał, by runąć na nią i zagarnąć w panowanie.
— Hej haaa! — zahuczał nad ziemią, podobnie jak się wiater halny głosi hukiem w turniach, nim spadnie na nizinę.
Na tej przełęczy kamiennej ważyły się losy tysięcy i jego. Stał na granicy, prawą nogą przy ciupadze na polskiej, lewą po węgierskiej stronie.
— Hej haaa! — powtórzył, a echo poleciało skałami.
I ruszył naprzód.
A za nim ruszyli chłopi.
Podalej zaś coraz spokojniej, coraz jaśniej rozwierała się liptowska rówień. Jakoby sen na niej leżał różany i złocony. Spokojnie oddychała piersią.
Wtem Janosik Nędza Litmanowski gwizdnął przeraźliwie i zazberczał ponad nią zdobioną w mosiężne obrączki wzniesioną nad orle pióro na głowie stalową ciupagą.

*

Janosik chłopów w lasy popod Krzywaniem zwiódł i wgórę ku Krzywaniowi patrzał.
Krzywań zgóry na Liptów spozierał.
Wysoko w słońcu świecił jego łeb skalny, jak złoty.
On, jako sęp z rozszerzonemi skrzydłami ku Polsce się obrócił, grożąc jej krzywym dziobem, jakoby zakroczył sobą Liptów i Orawę od Polski.
Piersią skalną spadł prostopadle ku dolinie Niefcyrke, Hruby Wierch go zastawił, jak mur.
Groźno, straszno jego łeb złoty, nad lasy widny, słońcem uwieńczony, ku Janosikowi pozierał.
Tak się Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu z Nędzowego Gronika w Kościeliskach wydało, jakoby moc liptowskiego ojca Krywania wyzywał.
Dał Janosik odpoczynek chłopom przed wyprawą w lasach pod Krzywaniem. Do wieczora mieli wypoczywać. Z łuków zwierzyny nastrzelano i było co jeść, ale surowe mięso ze solą chłopi musieli pożywać, bo Janosik ognia kłaść bronił, aby dymy nie zdradziły, choć lasy były nieprzejrzane naokół.
Wiadomo, że djabeł nigdy nie śpi, a jak nie ma co robić, to pazury o kopyta brusi.
Poszli sobie Marduła, Gałajda i Krzyś do lasu.
Szli dalej, nagle zatrzymał ich dojmujący widok. Na perci leśnej nad kotlinką młody niedźwiadek, piastun, ale już spory i tęgi, wyszczerzył na nich zęby i usiłował podnieść się na zadnie nogi z groźnem gwałtownem mruczeniem; za lewą tylną nogę był on chwycony w żelazną paść, w oklepiec.
— Jezus Maryja! — krzyknął przerażony Krzyś i wtył się cofnął. Marduła w jednej chwili wzniósł ciupagę do góry, ale Bartek Gałajda przytrzymał go za rękę, mówiąc spokojnie:
— Dajcie pokój, to młode i w oklepcu.
Żelazna paść zastawiona była na ścieżce, którędy woły na halę pędzono, a nad nią, jakie jest prawo myśliwskie, wbita była żerdka z deseczką poprzeczną w krzyż u górnego końca dla ostrzeżenia przechodniów.
Dwie półobręcze z długiemi i wielkiemi śpiczastemi zębami, rozłożone szeroko w mchu, zwarły się, gdy niedźwiadek nastąpił na sprężynę, przyczepiony zaś na grubym łańcuchu ciężki kłat drzewa nie pozwolił mu uciekać z miejsca.
Niedźwiadek był wściekły i w śmiertelnym zarazem strachu; raz wyszczerzał ku góralom kielce i usiłował grozić im przedniemi łapami, to znowu próbował cofać się i umknąć, ale żelazne obręcze i kłat na łańcuchu hamowały go w miejscu.
Szarpał się i jęczał z bólu.
— Zastrzel go! — rzekł Krzyś do Marduły.
— Dobrze! — odpowiedział Marduła i strzelbę zdjął z ramienia.
Ale Gałajda się ozwał:
— Dajcie mu pokój! To młode. Co wam złego zrobiło?
— Niedźwiedź — rzekł Krzyś.
— No to cóż? I on chce żyć — odparł Gałajda.
— Bartek, aleś głupi — ozwał się Marduła. — Zabić go nie chcesz dać, a ostawisz go w oklepcu, coby się męczył, z głodu zdechł, albo coby go wilki zjadły?
— Ja go w oklepcu ostawić nie chcę — rzekł Gałajda.
— No to mu go zdejm — rozśmiał się Marduła.
Gałajda mówił jakby do siebie.
— Niewola straszna rzecz... A i ból straszna rzecz...
— Cóż to robisz? — zapytał zdziwiony Krzyś.
Albowiem Gałajda począł zdejmować swój ogromny serdak barani. Gałajda nie odpowiedział, tylko z szeroko rozpostartym serdakiem, odrzuciwszy ciupagę, postąpił ku niedźwiadkowi, który podskoczył ku niemu z rozwartą paszczą.
— Bartek!? — wrzasnął Marduła.
Ale Gałajda zarzucił swój serdak na łeb niedźwiedzia, zawinął go, pochylił się i objął ramionami niedźwiedzie łapy i w jednem mgnieniu oka on, niedźwiedź, żelazny oklepiec, kłat z łańcuchem, stoczyli się na dół z brzękiem i łoskotem w kotlinkę.
— Ohop! — krzyknął Krzyś z rozpaczną rezygnacją.
Marduła wyrwał nóż z za pasa i ścisnął ciupagę, gdy nim zbiegł na dół, ozwał się przerywany głos Gałajdy:
— Franek — — zleź — — rozewres — — żelaza — — toporzyskiem...
Marduła zdumiał się i skoczył przed siebie.
Tam Gałajda w potwornych swoich ramionach trzymał zawiniętego łbem i przedniemi łapami w kożuch niedźwiadka, który się szarpał jak wściekły.
— Pilno — mówił — bo wereda — — mocna — — jak koń...
Marduła wbił toporzysko od ciupagi między zęby oklepca poza łapą niedźwiedzia, rozważył żelazo i wtył odskoczył. W ten sposób uwolnili niedźwiadka.
— Ej, Bartek, aleś tys chłopski chłop! — rzekł Krzyś.
— Ani ci nie podziękował! — zaśmiał się Marduła.
— On mi podziękował, po swojemu — odpowiedział Gałajda.
— A gdyby cię był skaleczył? — rzekł Krzyś.
— No to, jako chciało. Dy on nie wiedział, po co ku niemu idę.
— Ja już myślał, Bartek, żeś ty rozum stracił.
— E, on ta i stracił. Jeszcze się to nie wydarzyło, coby kto niedźwiedzia z oklepca ratował — rzekł Marduła.
— Żal mi się go stało, tak jako i Kretowi tego dziewczęcia, u Toporów u Jasiców — powiedział wolno Gałajda.
— A siłę miał? — zapytał Krzyś.
— Malućko, a jaby go był nie dotrzymał — odparł Gałajda. — Krowę by ten już zabił, jeśliby na upartego szło!
— No, wiesz! Toby i ciebie mógł był zabić!
— Może — odrzekł Gałajda.
Krzyś rozdziawił na niego oczy i poszli dalej.
Było już słońce wysoko na niebie, gdy się z lasu wysunęli.
Szli prosto ku Prybilinie nad rzeką Belą.
Spostrzegli za małym przylaskiem karczmę, do której wstąpili i tak się tam „wesoło“ zabawili..., że ich aresztowano i w więzieniu osadzono.
Oprzytomniawszy nazajutrz, popadli w taką rozpacz, że postanowili za wszelką cenę wydostać się z tego więzienia. A że Gałajda chłop był najsilniejszy, wziął się on do wyłamania okna zakratowanego. Podczas tej roboty tak mocno głową się o kraty żelazne uderzył, że upadł, zemdlał i skonał na miejscu. Towarzysze zaś jego Krzyś i Marduła przez wyłamane okno uciekli, zamierzając wrócić do Janosika.
Trzy tygodnie minęło, gdy Marduła i Krzyś powrócili na Olczę. Zabłądzili uciekłszy z Hradku, po lasach się błąkali, głodni i spragnieni.
Janosik tymczasem dowiedział się o tem całem zajściu i o śmierci Gałajdy od kogo innego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.