<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.

Siadł Janosik Nędza Litmanowski, ręce za przypory od portek założywszy i nogi przed się wyciągnąwszy w zamku hradczańskim w wyzłoconej kasztelańskiej sali na szkarłatem obitym fotelu, a za nim stanęli jego towarzysze: Mateja, Gadeja i Wojtek Mocarnego Stopkowie i siwy stary Sablik ze sępiemi oczyma, pospierani na ciupagach. Przed nim zaś stał blady wylękły kasztelan, Iwo Szalany baron, z rękami w bezwładnym przestrachu opuszczonemi po żupanie.
— Proszę ich miłości wielmożnego pana hrabiego, klucze od kasy — rzekł Janosik grzecznie do kasztelana.
— Kasa cesarska.
— Ja tu teraz pan! Piszcie do cesarza: Janosik Nędza Litmanowski z Polski, z Nędzowego Gronika w Polanach, był i kasę wziął.
— Tomek! — zwrócił się do Gadei. — Bierz chłopów i idźcie za panem hrabią, kasę cesarską wybrać.
I wyciągnąwszy przed się rękę, palcem wskazał posłuszeństwo baronowi.
Zkolei zwrócił się do siedzącego pod ścianą ponsowego z gniewu kanonika, zamkowego proboszcza.
— Proszę ich miłość duchowną, Gałajdzie temu, coście go we więzieniu zanim ja tu z chłopami przyszedł i Hradek zajął, nieżywego znaleźli, cobyście mu taki pogrzeb sprawili, jak gdyby jenerał cesarski umarł.
Żachnął się zuchwały ksiądz nie posiadając z oburzenia.
— Szalejesz, chamie!?
Ale Janosik ze szkarłatem obitego fotela wstał, ku księdzu postąpił, pistolet z za pasa dobył i pod nos go kanonikowi podsuwając, pocałował go w rękaw i rzekł spokojnie:
— Tedy, jako chcecie, jegomość. Ja was przemocą namawiał nie będę. Ale będzie?
I przybliżył lufę pistoletu pod nos księdzu.
— No jakoż? — pytał Janosik.
Ksiądz zaklął po madziarsku, porwał się z miejsca i wrzasnął:
— Zbóju!
— E ta o to nic — odpowiedział Janosik spokojnie i stalą lufy końca nosa księżego dotknął.
— Będzie?
— Będzie! — ryknął trzęsąc się z furji ksiądz.
Janosik ujął go powtórnie za rękaw, pocałował i rzekł:
— I coby prędko było, jegomość, duchem, bo też czasu nie mamy tu siedzieć. A co my się trochę teraz pokłócili, to nic. Gniewu o to między nami nie będzie.
Bierz chłopów, Mateja, i idź z jegomością pogrzeb Gałajdzie jeneralski sprawić. Ja tam przyjdę.
A setnicy i dziesiętnicy niech pilnują; kupców, żydów, panów rabować wolno, siedlakom, chłopom, a biedakom, szewcom, krawcom, rzemieślnikom nie brać nic, ba jeszcze, jak bieda nań, to mu rzucić. Zbójnik świat równa.
— No wiecie, ojcze chrzestny — zwrócił się do Sablika — z Gałajdy, z tylego chłopa trup!
— No!
— Szkoda chłopa. Chciałem go cesarzowi, gdy się będę z nim w Peszcie ziemiami dzielił, pokazać. Chciałem się nim pochwalić — jakie to w Polsce chłopy bywają...
Tak nagle, tak niespodziewanie Janosik z tysiącem chłopów Hradek podszedł, że go wziął. Zajął Hradek i myślał co dalej uczynić.
Potem siadł Janosik na stolicy na środku rynku na znak władzy swej odprawować sądy. Po mieście i poza miasto wołać kazał, że kto ma jaką skargę, niech przyjdzie, a sprawiedliwość znajdzie.
Szli więc chłopi słowaccy z narzekaniem na madziarskich panów, a Janosik słuchał i w pamięci karbował karby, kto się zaś na nędzę żalił, sypać mu pieniądze zrabowane kazał.
A gdy się chłopi zgromadzili, zwycięstwem upojeni i od walki gorący, rozkazał Janosik, siedząc na głazie, jodłę ściąć i ogromne ognisko na małej polance leśnej zapalić. Buchnął ogień i wzniósł się dym ze smolnych gałęzi. Poczęto jeść i pić, szumieć i huczeć. Dziko się stało niewypowiedzianie.

*

A zaś Janosika ciągnęła myśl, gdzie niegdyś przed laty, młodym chłopcem będąc, ze strykiem Wawrzkiem Nędzą (któremu nos złamał niedźwiedź) i z Jaśkiem Jarząbkiem, jego przyjacielem, (któremu nos złamała Kunda Harendzka trąciwszy go weń ramieniem przy zwyrcie w tańcu, iż tak mówili obaj, że nikt ich nie rozumiał, a oni się wzajem rozumieli) wielkimi myśliwymi był chodził. Żyje li leśniczanka Weronka, po której mu tylko pozostała pieśń marzeń i natchnień wojennych.
Żyje li jeszcze w leśniczówce pod Batyżowiecką Doliną, ona i jej siostry Irma i Juczi, i jej brat Andrysz kulawy, co na harmonji grał?
A że chłopi byli zmęczeni, dał im Janosik w Hradku spoczynek, sam zaś z towarzyszami Gadeją, Mateją, Mocarnego Wojtkiem lasami popod Tatry, do leśniczówki pod Batyżowiecką Doliną ruszył.
Nad wieczorem było i już gwiazdy pierwsze wschodziły, gdy pod polanką w lesie, na której pobudowaną była leśniczówka, stanął. Potok szumiał, a ten szum poznał Janosik — wstrzymał krok, przymknął oczy i posłuchał chwilę. Tak jakby od tego szumu do szumu całe długie lata nie ubiegły...
— Ostańcie tu — rzekł do towarzyszy — bo by myśleli, że ich zazbójować idziemy i przelękli by się. I zbroje wam oddam, tylko ciupagę od psów wezmę.
Więc legli trzej towarzysze w gęstwinie, a Janosik szedł ku leśniczówce. Stanął u płotu przy furcie, gdy wysoka smukła kobieta właśnie psy podwórzowe z łańcucha spuszczać miała.
— Hej! — zawołał Janosik od furty.
— Kto? — zapytała.
— Swój!
— Kto?
— Z Polski. Ja tu na polowaniu był, będzie dziesięć lat temu.
Smukła kobieta się zastanowiła i odjęła rękę od łańcucha. Zadrżał jej głos, gdy pytała:
— Kto taki?
Poznał Janosik i szepnął głośno:
— Janosik.
Smukła kobieta postąpiła szybko ku furcie.
— Wyście to, Janosik? Z Polski?
— Ja — — Weronko — — —
Poznał zaraz Janosik, że jeszcze przez lasy wieść o napadzie na Hradek nie doszła, ni też że Weronka nie wie, iż ów straszny Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, to on sam.
— Gdzie idziecie?
— Na robotę. Do Pesztu. Do hut żelaznych.
Otwarła Weronka furtę.
— Wejdźcie — rzekła. — Głodniście?
— Nie. Tylko bym rad pogwarzyć z wami.
— Potoście przyszli?
— Poto.
Weronka zatrzymała się.
— Janosik — rzekła — dziesięć lat — —
— Samo tak pachnie ten las i potok szumi — odpowiedział. — Ja kiedym nad nim stanął, to się mi widziało, żem od niego nie odchodził nigdy.
— A nie słyszeliście go dziesięć lat — —
Usiedli pod izbą na ławie, w pomroce.
— Weronka — zaczął Janosik — ja sobie waszą pieśń śpiewać kazałem. Pamiętacie ją?
I zagwizdał zcicha nutę swych natchnień wojennych.
— Pamiętam — odpowiedziała Weronka.
Taka była noc, kiedy poślubiliśmy sobie nawzajem serca nasze.
I szła cicha noc, a oni siedzieli na ławie pod izbą, w śródlesiu bezgranicznem, tajemnem, wysoko nad światem, dalecy życiu. I mówili.
Oparła mu Weronka na ramię lico, szepcąc tak cicho, jak gdyby ćma przefrunęła.
— A ty chcesz iść?
— Gdzie?
— Na grób?
— Jaki grób?
— O Janosik! W dolinę, wysoko, w Dolinę Batyżowiecką...
— A któż tam leży?
— Kto?
Podniosła go ręką i powstali i przeszli ku bocznej bramce za domem, wprost w las, skąd się leśna perć rozpoczynała.
Weronka szła naprzód.
Wolno szli w oćmie nocnej, pod górę, bystro, a gdy minęli smrekowy ślepy las, i w kosodrzewinę wstąpili, gwiazdy stały nad ich głowami. Gdzie niegdzie stała samotna wyniosła limba, jak cień.
Przebyli kosodrzewiny ogromne, gałązkami perć grodzące, świtać już miało, gdy w progi głazów wstąpili.
— Batyżowiecka dolina — rzekła Weronka.
— Spady — odpowiedział Janosik.
Z głazu na głaz, progami się posuwali w górę, a skały nad nimi stały zaćmione, ciemne, gwiazdami tu i owdzie podziergane u szczytów i grani i wiatr chłodny szumiał, poranny.
— Jam cię tu choć raz chciała przywieść — szepnęła Weronka.
— W tę dolinę?
— Tu — rzekła Weronka.
Ujrzał Janosik kopczyk mały, z kamieni usypany.
— Cóż to? — zapytał.
Weronka uklękła bez słowa z rękami opuszczonemi.
Patrzał Janosik na szary kopczyk kamienny, nad którym skały mgliły się w mroku i brzasku, jakby ruchome, a nieruchome wieczyście.
Weronka przeżegnała mogiłkę i wstała, mówiąc:
— Janosik, tu twój syn.
Janosik drgnął.
— Tum go pochowała. Żył tylko dzień. Nie dałam go ludziom, ani robakom ziemnym. Tu w trumience drzewianej, limbowej, gdzie nic do niego nie przyjdzie, leży w głazach i pod głazami, a za matkę mu wiatr...
— Ja nie wiedziałem — ozwał się Janosik.
— Wyniosłam go tu sama. Tu leży nasz syn... Aniś go nie widział nigdy.
— Ulżyło się sercu memu, gdym ci go pokazała. I on ojca poznał. W nocy się mi pytać chodził: jaki mój ojciec? skąd? On z Polski — —
Janosik przystanął dumnie na głazie, wzniósł głowę i rzekł:
— Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki.
— Jezus Maryja! — krzyknęła przeraźliwie Weronka, cofając się z przestrachem.
Ale Janosik ujął ją za rękę i powiedział:
— Nie bój się. Moją będziesz i nad Luptowem panią. W zamku siedzieć będziemy, a tu stanie złoty krzyż.
— Tyś po Luptowie zbójował!? Na ciebie płakano i przeklinano cię!? Na twoją głowę pieniądze naznaczono!? — wołała Weronka.
— Ale ja nigdy biednemu nie wziął, lecz tam, gdzie była kupa. Ja świat równał. Bo mnie samemu nie trza było. A i wesoły byłem! I śmiały! Dziad zbójnikiem nie będzie, tylko chłop! Ja się rad był światem ucieszyć i ze światem spróbować: Kto lepszy? Ja się tą ciupagą od Dunajca po Dunaj przerąbał! Haj!
I wzniósł ciupagę do góry.
— Strasznyś! — rzekła Weronka.
— Ale sławny, władny i bogaty!
— Jak król — rzekła z pomimowolną pokorą.
— Jako król!
Wybielała spiska rówień na dole, słońce strzeliło za Tatrami, a na czarne szczyty i granie Gerlachowskiej Wysokiej wybiegło różowo złociste światło i zapłonęło na nich, na zrębach i w załomach błękitnych, jak wstęga kwiatów.
— Dziecko niech śpi — rzekł Janosik, odwracając poza się głowę ku jezioru. — Jemu tu dobrze. Tu spokój. Nie przyjdzie ku niemu nikt, nie mąci koło niego. Tu cicho. Turnie go ogrodziły, jak mury. Tak se leży, jako na zamku królewski syn. Bądź zdrowa, Weronko. Ja tu prosto dołu zlecę, za wolem i perciami i przez las.
— Dokądże idziesz?
— Mnie czeka wojna.
— Z kim?
— Z panami...
— Janosik! Zginiesz!
— Albo ja, albo oni. Ktoś zginąć musi. Jakby się nieprzyjaciele bali, toby wojen nie było. Bądź zdrowa! I wyzieraj mnie!
Objął Weronkę w szerokie ramiona, przygarnął ku sobie, ucałował w lico i oddalać się począł.
Gdy znikł wśród złomów, zbercząc ciupagą, rozpaczliwie krzyknęła Weronka:
— Janosik!
Biegł Janosik wdół samotny w pustce. Zbiegł, jak strumień wezbrany, do swych towarzyszy i ździwił się, albowiem zdala ujrzał nie trzech chłopów, ale czterech, pod drzewami leżących przy obozowisku.
— Któż tam? — zawołał zdaleka.
— Bafija — odpowiedzieli. Głos ich brzmiał, że Janosika niepokój przeniknął; w kilku susach ogromnych zgóry na dół był przy nich.
— Co chce?
— Już wszystkiemu koniec — rzekł Bafija.
— Jakto!? — krzyknął Janosik.
— Wszystkiemu koniec. W nocy wojacy cesarscy skądsi przyszli, Hradek wzięli.
— A chłopi?
— Kto nie zginął, to uciekł.
Janosik zatoczył się i oparł o drzewo.
— Wszyscy uciekli!?
— Wszyscy, tylko ci nie, co ich zabili, lub pochwytali w niewolę. Za pośrednie ziebro wisieć będą. A wyście gdzie byli, hetmanie zbójecki!?
Śmignął Janosik obuch toporka w górę, ale go zatrzymał nad sobą — tylko straszne oczy padły w twarz Bafiji, tak, że ten zbielał i z ust Janosika grzmotnęło jedno słowo:
— Idź!...
Bafija się zwrócił i odchodzić począł, niknąc.
— Co gadał? — zapytał.
— To co i tobie — odparł Gadeja. — Przyszło w nocy wojsko, obstąpiło zamek, chłopi się bronili, bo ich znienacka nie zaszli, Sablik strzegł i warty poustawiał, ale mieli armaty, moc ich była, chłopi wzięli uciekać. A Bafija uciekał i tu zaleciał.
— Sablik zginął?
— Nie. Wywiódł chłopów.
— Moc zginęło?
Gadeja nic nie odpowiedział.
— Sablik się oprzytomnił wnet — rzekł Mateja. — Uciekł i któryś za nim.
— Może połowa — rzekł Gadeja.
— Żebyś ty tam był... — rzekł Mocarny.
— Chwała Bogu, co go nie było! — odparł Gadeja. — Boby był zginął i ani komu uciec nie dał.
— Nie byłbyś poradził nic — powiedział Mateja.
— Żołnierzy było ze dwa tysiące i armaty mieli.
— Tak i Bafija gadał — rzekł Gadeja — chwała Bogu, co Janosika nie było! Boby był ludzi do ostatniego wytracił! Tam sie nie było co bić, tylko uciekać. Jeszcze niektórzy chłopi z pieniędzmi śmigli. Niejedna baba za swoim chłopem zapłacze. Jedni mieli czas, drudzy nie. Bafija nam tu wszystko opowiedział. Nie było cię długo.
— Prosto powiedzieć: nie mają ludzie na ciebie kląć — rzekł Gadeja. — Każdy wie, coś dobrze ludziom zrobić chciał. A nie dało się, no toś ty nie Pan Bóg. Nie wróci się ich moc, prawda. No to zaraz wiedzieli, że nie na wesele idą. Nie prosił ich ta za Tatry w Luptów nikt pod bukietami, ba pod zbroją bić się.
— Musiało być tak, abo tak — rzekł Mocarny.
— Bóg strzegł, coś sie tam w tej leśniarce zabawił — rzekł Mateja — bo sam wiesz, jakiś jest. Z tobą niema żartów, zanadtoś śmiały. I tybyś był zginął i my trzej by my byli zginęli wszyscy do nogi. Aniby świadka nie zostało. Nie dało się, no to cóż radzić?
— Bóg strzegł! — powtórzyli Gadeja z Mocarnym.
— Tak jakby cię umyślnie odesłał — mówił Mateja.
— Panu Bogu przez rozum nie przejdziesz — rzekł Gadeja po chwili. — Któż wie, co On jeszcze od ciebie chce? Może cię jeszcze na to nawiedzie, cobyś Mu kościół z zbójnickich pieniędzy postawił, tak, jako kiedyś w Nowym Targu zbójnicy Świętą Annę ufundowali. Woli Boskiej nie zbadasz, nie, a do dzieła Boskiego sie nie przyczynisz, ani mu nie umalisz.
Tak mówili, patrząc na Janosika, któremu po licu biel czerwona chodziła, a po oczach cień i złysk.
Słuchał on jakby nie słysząc.
— Pójdźcie, chłopy, tu stąd wyżej. Jest tam równinka między kosodrzewiną, podalej.
— Pocóż tam pójdziemy? Trza uciekać za Tatry. Popod Końcystą przez Żelazne Wrota — powiedział Mocarny.
Rozśmiał się Janosik.
— Przez Żelazne Wrota? Którędy my się od Żelaznej Bramy na Dunaju w Polskę ze złotem i srebrem wracali? Tamtędy?
— No, że tam najbliżej — odpowiedział Mocarny.
— Będziesz miał czas uciekać, nie bój się.
— A ono by trza. Bo nas szukać pójdą — rzekł Mateja.
— Ucieczes i ty! Jeszcze czas.
— Janosik — zaczął Gadeja, ale dalej nie mówił.
Szli wgórę, którędy Janosik na dół był zbiegł. Wydostali się nad las i wstąpili na rówieneczkę wśród kosodrzewiny, gęsto i zbicie otoczoną krzami, wysokiemi nad człowieka.
— Chłopcy! — rzekł Janosik. — Dajcie mi zbroje moją.
Odebrał z ich rąk rusznicę, pistolety i noże zbójeckie.
— A teraz posłuchajcie mnie!
— Co chcesz robić? — zapytał Gadeja niespokojnie.
— Podpalcie kosodrzewinę z trzech stron.
— Na co?
— Będziecie widzieć. Migem!
— Znak chcesz dać dymem? Komu? Chyba wojakom, że my tu jesteśmy.
— Macie czas uciekać, zanimby przyszli.
— A ty co?
— Zobaczycie. Migem podpalajcie! Dokoła!
Trzej towarzysze Janosika skrzesali ogień i podpalili kosodrzewinę, on zaś stał między krzakami w pośrodku.
— Janosik, bo cię ogień ogarnie! — rzekł Gadeja.
Ale Janosik odpowiedział:
— Jeszcze czas! Pomału gore, dajcie mi ręce.
Dali mu ręce swoje i ździwieni i nierozumiejący stali chłopi, aż Gadeja, patrząc w lico Janosika, ozwał się powoli:
— Jezus Maryja, Janosik! Coś ty zamyślił? Śmierć se chcesz zrobić!?
— Cofnijcie się od ognia — rzekł Janosik. — Z rówienki...
Chłopi się cofnęli, on zaś mówił:
— Wy mnie słuchać musicie do końca! Zaprzysięgliście. Póki ja żyw, ja herszt, a wyście sprości towarzysze. Pójdźcie tu!
— Janosik! — ozwał się Gałajda błagalnie, w sercu niewiedzącem przeszyty.
Ale Janosik mówił:
— Chłopcy! To nie mogło być, coby ja się dał pobić. Jednej śmierci, haj, ale więcej na caluśkim świecie nikomu. Ani księdzu, ani grafowi, ani biskupowi, ani królowi. Jabym się miał do domu wrócić, coby się pomiędzy ludzi hańbił iść, coby mi baby do oczu skakały z zębami: a gdzież pójdziemy do Luptowa siedzieć!? Chłopów żeś wytracił po próżnicy. O mnieby sie kto przechwalać miał, iże ja przed nim uciekł? Ja, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, co o mnie po wszystkich dziedzinach na sto mil wkoło rozgłos szedł? Jabym żyć miał, kiedym nie dokonał, com postanowił? Kiedym dobrych ludzi powybijać dał i sam z nimi nie zginął wraz!? U mnie jedno słowo, tak, jako piorun kiedy grzmi, to grzmi! Bądźcie zdrowi! Szkoda, że Sablika niema, boby mi zagrał! Na ostatek! Mnie nie żal umierać. Ja tu nie będę sam. Jest tam wyżej przy stawie, mojego syna kopiec w skałach...
Niemi patrzyli towarzysze Janosikowi na to, co się stawało. Z oczu siwych i bystrych łzy im spływały na twarde twarze, ale się mu sprzeciwiać nie śmieli. Jego włada robiła, co chciała. Nie dorósł go nikt i przed jego oczami każdy cofał się. On zawsze rozkazywał!
Dym wzbijał się i ogień wznosił, ogarniając Janosika — rozumieli, że tak umrzeć chciał i że mu nato ręce podali. Okrutna zgroza i żałość ścisnęły im serca, ale go porwać z ognia nie śmieli. On zaś oćmiał od dymu w ich oczach i prawie znikł, na ciupadze wsparty.
— Janosik, zgorzesz! — zawołał Gadeja, z rozpaczą łamiąc ręce.
Nagle Mateja i Mocarny jakby porwać się chcieli, rzucić w ogień — ale z dymu krzyknął Janosik:
— Ja se śmierć zrobić muszę! Zginie, kto przystąpi! Inaczej nie może być!... Ja was Bogu oddaję i ofiaruję, bracia mili! Inaczej nie może być!...
W osłupieniu stali opodal ognia trzej towarzysze Janosikowi; płomień piętrzył się, wzmagał się, dym bił wgórę i zaćmił Janosika. Groza ich przejęła, trzęśli się i płakali — ale niemoc ich owładła. Zaklęcie głosu Janosikowego postawiło ich w miejscu. Aż gdy jęk usłyszeli w trzasku ogromnych krzów kosodrzewiny, w kurzawie ognia, który nagle buchnął płachtami czerwonemi, odwrócili się z krzykiem i popadali prawie na twarze, a potem zdjęci lękiem kość mrożącym biec poczęli przed siebie, z włosami spiętrzonemi do góry, jak capy oszalałe piorunem. Długo biegli, nim się uspokoili i nim, posiadłszy zdyszani daleko gdzieś w lasach przepastnych nieznanych, mówić mogli.
— Tak był powinien umrzeć — rzekł Gadeja. — Ja to pojąłem.
Klękli w ciemności gąszczu, wpośród czarnych smreków konarami obitych do ziemi i głazów leśnych i modlili się, jak umieli, aż Gadeja, najstarszy wiekiem, rzekł:
— Pójdźmy, chłopcy, do Polski. Co tu robić dłużej? Janosik zginął.
— Na zawsze.
— Skończył się.
— Amen.
Ruszyli przed się i prosto szli, nieba nad głowami szukając. Aż gdy w nocy z lasu się wydobyli i w obcej jakiejś stronie wolnem powietrzem odetchnęli i skały prostopadłe gwiazdami poiskrzone ujrzeli, w żałości, pamięci i uwielbieniu zawiedli:

Janosik, Janosik, twoje biłe ruce
budom otwiérały kupieckie truchlice,
kupieckie truchlice i kralewskie składy,
budzies se otwiérał Janosicku młady!

I szli wgórę bez chleba i wody, prąc się w skały mimo noc wyżej i wyżej, gnani okropną myślą, która bryzgała w ścianach zsuwistych, złomach ruchomych śmierć kołysających i zawisach urwanych, pod któremi gromadziła się czarna noc, chwytająca widne w świetle gwiazd stopy, zamknięta oczom przerażonym martwą, skrzesaną w niezmierzoną głąb głuszą.

*

Mgły zawaliły świat. Mgły jesienne, grube, ponure, w których najbliższe drzewa, najbliższe domy nikły niewidzialne. Góry i dolina utonęły w pomroku, słońce zczezło w nim, zda się na wieczność.
Wrota od obory okolicznej skrzypnęły, psy wszczęły hałas, ale ucichły.
— Jakiś znajomy chłop idzie — rzekł stary Nędza do żony, która koszulę męską cienką igłą ślicznie haftowała.
Trzej towarzysze Janosikowi, Gadeja, Mateja i Mocarny, czarni od trudu skał, stanęli u progu sieni, u drzwi pół uchylonych, jak to u gazdy, gdzie czeladzi wiele i ten i ów ze sprawą przychodzi.
— Idź ty pierwszy — rzekli Mateja i Mocarny do Gadei, którego Janosik najwięcej lubił i cenił i którego starzy Nędzowie najwięcej pośród nich radzi widzieli.
Wstąpił Gadeja pierwszy w sień, wysoki próg przekraczając i głowę pod ocapem chyląc, otwarł drzwi od białej izby świętalnej i wchodząc rzekł:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Niechże będzie. Witajcie! — odpowiedzieli starzy Nędzowie.
Trzej chłopi weszli i stanęli rzędem przed drzwiami za sobą zawartemi.
Popatrzyli na nich Nędzowie.
— Trzech was — rzekł stary Nędza.
— Trzech.
Grdyki towarzyszom Janosikowym zadrgały; milczenie zapadło.
Wszyscy chłopi opuścili głowy, tylko stara Nędzowa nie przestawała cieńką igłą ślicznego haftu na koszuli wyszywać.
— Gdzie Janosik? — zapytała Gadei.
— Został.
— Gdzie?
— W Batyżowskiej Dolinie.
— Kiedy przyjdzie?
— Nie przyjdzie nigdy.
Umilkła stara Nędzowa i rzekła po chwili:
— Przynieście go.
— Popiół.
Porwała się Nędzowa z ławy, rzuciła koszulę na stół i krzyknęła:
— Jakto!?
A stary Nędza rzekł zduszonym głosem:
— Jam wiedział. Duch sie mi pokazał. Gadajcie.
Ale wszyscy trzej towarzysze Janosikowi zaczęli płakać; zaszlochał z nimi i stary Nędza, choć jeszcze nie wiedział nieszczęścia. Stara zaś Nędzowa stała wsparta o stół dłonią na koszuli. I rzekła, jakby do siebie:
— Ja mu ją haftowała żywemu, ja mu ją haftowała umarłemu — — popiół, popiół — — popiół...
Cicho, ostrożnie, wsunęły się do izby Zubkosowe dziewczyny z Wojtusiem. Widziały one od siebie idących trzech towarzyszy Janosikowych. Zaraz płakać jęli wszystko troje.
Długo, długo płakali, aż stary Nędza się ozwał:
— Gadajcie! Jakto było?
Gadeja odpowiedział:
— On tak zginął, jak orzeł, kiedy weń piorun strzeli. Wysoko w Tatrach.
— Strzałą go Pan Bóg zabił? — zapytał Nędza.
— Nie.
I Gadeja opowiedział śmierć Janosikową i rzecz chłopów, której świadkowie jeszcze snać byli nie popowracali do domów.
Słuchali Nędzowie ponurej opowieści dzień po dniu, godzina po godzinie, jako zwykło się było prawić, gdy Janosik ze zbójnickiego chodu powrócił, wino złociło się od kagańca w puharkach, dukaty błyskały na stole, a miłe ciepło otulało radzących w dobrze zamkniętej izbie.
Gadeja skończył i twarz na ręku oparł.
Stara Nędzowa, której łzy z oczu nie ciekły, rozdarła napoły koszulę haftowaną, wyszła z izby i siadła na ławie przed domem.
— Tu stąd się Janosik ruszał — tu stąd się ruszył po raz ostatni. Popiół, popiół, popiół...
Zaś stary Nędza długo płakał, czoło dłońmi obejmując, aż się zwładał i rzekł:
— Wielu było chłopów pod Halami, wielu było w naszem rodzie, był Waligóra i Wyrwidąb, Pętorzek i Wódpusc, byli Łamiskała i Walilas, Toporowie z Hrubego, byli i w naszem rodzie Jano z Gronia, co Miętusianom siedmset owiec wziął i na nędze ich przywiódł i Juro Siumny pradziadek, i inni, bo to i dziadek i ojciec i ich bracia i zaś moi i ja byliśmy chłopy, jak się patrzy, nie płone, ale takiego, jak to moje dziecko, nie było.
— Ani nie będzie — rzekł Mateja.
— Co dobre, biorą bogi, dawno ludzie mówili... Przeminął, jak mgła — — jak czyste rano od wschodu słonka... Darmo.
— Wieki przejdą — rzekł Gadeja — zanim się taki znajdzie, co on to światu opowie.
— Jaki Janosik był — rzekł Mateja.
— I jak się skończył — rzekł Mocarny.
— Hej, hej, hej — zawiódł stary Nędza — Bóg dał, Bóg wziął. Co robić?
Popiół ostał... W Batyżowskiej Dolinie... Daleko... Ani go wej wiatr może tu nie przyniesie przez wierchy... Nigdy... W popiół się mi syn obrócił... Pięknie uchowany...
A gdy dziewki Zubkosowe wyszły przed izby, ku strynie, zastały ją nieruchomo siedzącą na ławie, opartą plecami i głową o ścianę, wpatrzoną zamarłemi oczyma we mgły, poza któremi stały Czerwone Wierchy, gdzie Janosik lubił w ciepłe dni poglądać, leżąc pod świerkami na trawie, lub na ławie siedząc, z palcami za przypory portek założonemi i nogami wyciągniętemi przed siebie.
Nie śmiały się ku niej zbliżyć i odeszły.
Spotkał je Maciek, który ze stajni szedł.
— Wiesz, Janosik brat sie kazał spalić w Batyżowskiej Dolinie — powiedziała mu Krystka.
Maciek zbladł i stanął.
— Rany Boskie! Prawdę gadasz?
— Prawdę. Towarzysze w izbie.
— Cemuż ja z nim nie był, choć jeszcze jeden raz!
— Maciek — rzekła Krystka — weźże skrzypce, zagraj Janosikową nutę stryjkowi i strynie.
Więc poszedł Maciek cicho na górkę nad izbami, zniósł skrzypce, siadł za domem i we mgły grube grać począł Janosikową nutę.
Grał długo, do obiadu, na którym trzej towarzysze Janosikowi zostali. Słuchali wszyscy, w milczeniu. Dusza Janosikowa głosiła się do nich. Przyszła z za wierchów, z za Tatr i słuchała swojej nuty tanecznej. A tak się zdawało, że chwila, a usłyszą wszyscy jego głos:

Nie bój sie Janicku, nie bój sie nie zginies!...

A gdy poobiadowano, na wszystkich starczyło, legli starzy Nędzowie bólem, żalem i wiekiem zmożeni na pościel spać, trzej towarzysze Janosikowi do domów swoich odeszli. Wojtuś w chałupie został kozikiem strugający z brzostowego drzewa, Krystka zaś i Jadwiga wyszły z Maćkiem od stryjków i powracały do siebie.

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.