<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Redakcya „Hasła“ mieściła się w antresoli, w głębi dziedzińca wielkiego domu przy jednej z głównych ulic. Jak we wszystkich niemal redakcyach pełno tam było:
1) Plik papierów, porozrzucanych po stołach, krzesłach i kątach.
2) Ludzi nadzwyczaj zajętych, tak zajętych, że ile razy wchodził ktoś nieznajomy, wszystkie głowy pochylały się nad papierem i wszystkie pióra skrzypiały, tak szybko, iż obliczywszy ilość wierszy wyprodukowanych w ten sposób przez współpracowników „Hasła“, pismo to mogło dziesięć razy przewyższać objętość, jaką miało obecnie.
„Hasło“ jednak trwało niezmiennie, dając co dnia, z wyjątkiem niedziel, świąt, dni galowych, dwanaście kolumn druku wraz z fejletonami, a cztery kolumny ogłoszeń. Co się więc robiło ze zbywającą liczbą produkowanych wierszy? Było to małe zagadnienie arytmetyczne, które złośliwi rozwiązywali, twierdząc, iż wiersze owe produkowane były zwykle tak pilnie, tylko dla zbudowania profanów, gdy tymczasem, po za oczami tych profanów, redakcya, oprócz wyż wzmiankowanych wierszy, produkowała także nieskończoną ilość tytoniowego dymu, w kształcie kłębów i kółek, i że współpracownicy „Hasła“ nie tylko ubiegali się o lepsze w zawodzie literackim, ale i o to, kto regularniejsze kółka puszczać potrafi, nie mówiąc już o wesołych gawędkach, a nawet o niektórych grach towarzyskich, które w redaktorskim pokoju kwitły prawie nieustannie, zapewne na tej zasadzie, że zmiana zatrudnień pokrzepia siły umysłowe.
Lokal redakcyi pełen więc był nietylko stosów papieru i pilnie zajętych pracowników, ale i dymu, a nawet gwaru i śmiechu, który cichł zwykle, jak to powiedzieliśmy już wyżej, za wejściem jakiegobądź intruza.
Intruz oglądał się zwykle z poszanowaniem po tem sanktuaryum duchowego życia, gdzie elaboruje się codziennie pokarm umysłowy dla ogółu, gdzie drukują się codzień owe wiadomości, przez to samo już dla wielu ludzi nie podpadające wątpliwości żadnej, że są drukowane, i po chwili, widząc te wszystkie głowy pochylone, te wszystkie pióra skrzypiące, czuł się przerażony, iż on, dla marnych interesów swoich, przerywa skupienie ducha tych przodowników wiedzy, tych kapłanów opinii publicznej; więc po długiem milczeniu, przyciszonym głosem, jakby to czynił w kościele, wypowiadał, co go tu przywiodło. Interesa były dwojakiego rodzaju: (prenumeraty bowiem i ogłoszenia odbywały się wprost w kantorze, który służył za wstęp do właściwej redakcyi); — albo interesant chciał się zobaczyć z kimś należącym do redakcyi, albo też porozumieć się względem jakiejś literackiej pracy, a w tym wypadku, był on nie tylko intruzem, był i suplikantem, który płody swego talentu oddawał z drżeniem pod światły sąd mężów znakomitych.
Zwykle, jeśli był w tym ostatnim wypadku, interesant mógł bezpiecznie sądzić, że głos jego przebrzmiał bez echa, albowiem wszystkie głowy pochylały się jeszcze bardziej, wszystkie pióra skrzypiały coraz szybciej, a żadna para oczu nie podnosiła się na niego; on zaś coraz bardziej przerażony swoją śmiałością, stał już nie jako suplikant, ale jako delikwent.
Dopiero po pewnej chwili, gdy intruz miał czas przejąć się ważnością ludzi, do których się zbliżał, jeden z piszących, nie zmieniając postawy, odzywał się przez zęby.
— Przepraszam... proszę o chwilkę cierpliwości... jestem nadzwyczajnie zajęty.
Słowa te dodawały otuchy suplikantowi, uszczęśliwionemu, że zaczynał istnieć dla tych ludzi. Jeśli był śmiałej natury, jeśli przyjęcie rękopisu, który przed niejakim czasem, naprzykład przed trzema miesiącami, zostawił w redakcyi, nie stanowiło dla niego kwestyi życia i śmierci, to oglądał się, szukając krzesła, — ale ponieważ wszystkie krzesła były zajęte przez ruchomości (ludzi), lub nieruchomości (pliki papierów), śmiałość ta zwykle kończyła się na zamiarze.
Po niejakim czasie, ten grzeczny śmiertelnik, który raczył go prosić o cierpliwość, posuwał o tyle swoją łaskawość, że podnosił głowę i — o szczęście! — spoglądał na interesanta. A chociaż nie przemawiał, wzrok jego równał się zapytaniu:
— Co waćpan sobie życzysz? lub też: czego chcesz od nas?
W takim razie interesant przypominał, że przed pewnym czasem, naprzykład przed trzema miesiącami zostawił tutaj rękopism, że zgłaszał się po niego kilka razy, że zawsze kazano mu przyjść za parę tygodni, gdyż nadzwyczajne zajęcia redakcyi nie pozwoliły jej dotąd przepatrzeć tej pracy.
— Aa! rękopism — powtarzał dobrotliwie współpracownik, którego wdzięczne serce autorskie już protektorem nazywało — zaraz zapytam redaktora.
I wychodził do trzeciego pokoju, w którym, przez drzwi uchylone, widać było snujące się postacie i dochodził gwar głosów.
Ten trzeci pokój różnił się od poprzedniego wielkiem biurkiem, wygodnym fotelem, obitym zielonym safianem z takimże szezlongiem, na którym rozsiadały się, tak samo, jak po wszystkich kątach, stosy papierów i książek, zostawiając tyle tylko miejsca na krawędzi, by niezbyt wybredny gość, usiąść mógł na niej od biedy.
Pokój ten zamykał arkana redakcyjne. Tutaj także, za wejściem intruza, odbywała się ceremonia pochylania głowy nad papierem i skrzypienia piórem, tylko odbywała się nierównie rzadziej, albowiem taki tylko intruz dostawał się tutaj, który przeszedł szczęśliwie przez pierwszy i drugi pokój.
Przed biurkiem, zawalonem jak cała redakcya, siedział młody człowiek, akcyonaryusz i naczelny redaktor „Hasła“, pan Karol.
Pan Karol nie miał zbyt wielkich literackich zasług, tak dalece, iż mało kto pamiętał artykuł podpisany grecką Kapą, który kiedyś wyszedł w pewnem piśmie i w niektórych kołach narobił nie małego hałasu, jak twierdził autor jego, pan Karol; ale za to pan Karol był wcale przystojnym, a nawet dystyngowanym człowiekiem, posiadał trochę majątku, więcej zręczności, i z tego powodu został głównym redaktorem „Hasła“. A gdy już raz został głównym redaktorem, nie potrzebował więcej powoływać się na artykuł podpisany grecką Kapą, — nikt nie poważył się kwestyonować jego talentu. Jako przyboczna gwardya, znajdowali się przy Karolu: Ewaryst i Emil. Na ich to głowach leżał cały ciężar redakcyi, oni zwykle odczytywali rękopisy oddawane do „Hasła“ i wydawali na nie wyroki.
Ale, ponieważ ci panowie byli zwykle bardzo zajęci, rękopisy najczęściej spoczywały nietknięte na stole, szezlongu, fotelu, a w najlepszym razie w szufladzie biurka.
Literaci, oddający swoje prace redakcyom, muszą być z konieczności cierpliwi, a przynajmniej cierpliwość ich bywa próbowaną i ćwiczoną w rozmaity sposób. Jednakże ponieważ wszystko ma swoje granice, ma ją i cierpliwość literatów, zwłaszcza początkujących. Otóż, gdy który z nich zgłaszał się w wyż wzmiankowany sposób do redakcyi, i jeden z pomniejszych pracowników dał o tem znać do samego redakcyjnego sanktuaryum, odbywała się tam znowu mniej więcej taka scena:
— Proszę pana — mówił współpracownik — pan X przyszedł zapytać o swoją nowellę.
Pan Karol, któremu ta interpelacya przerywała jakie przyjemne zajęcie, spoglądał wówczas koleją na pana Emila, co za jego przykładem uskuteczniali także pan Ewaryst i pan Emil, spoglądając koleją po sobie i po redaktorze głównym, przyczem wzruszali wszyscy trzej ramionami i wracali do przerwanego zatrudnienia, puszczania kółek z cygarowego dymu lub gawędki. Wszystko to miało znaczyć, że żaden z nich o nowelli pana X. nie miał najmniejszego pojęcia, a dalej, że bez ceremonii posyłał do djabła pana X. i jego nowellę.
Że jednak podobna odpowiedź nie przystawała redakcyi, jako zbyt mało parlamentarna, panu X. dawano inną. Jeśli ci panowie byli w dobrym humorze, lub jeśli brakowało materyałów fejletonowych, proszono pana X. jeszcze o parę tygodni zwłoki, bo do tej pory redakcya, mimo najszczerszej chęci, tak była zarzucona nawałem pracy, iż niepodobna jej było odczytać; jeśli zaś który ze współpracowników przyniósł jaką elukubracyę własną lub któregokolwiek z przyjaciół, odpowiadano bez ceremonii panu X. że jego nowella nie kwalifikowała się do druku.
Tę jednak odpowiedź dawano rzadko, a to z powodu, iż po takiej odpowiedzi należało zwrócić rękopis, co zwykle przedstawiało niemałą trudność; bo jakkolwiek stało na czele pisma, iż artykuły niedrukowane zwracane nie będą, jednakowoż to nie tyczyło się większych prac. Rozpoczynało się więc przerzucanie z góry do dołu wszystkich rękopisów i wszystkich plik papierów, spoczywających po stołach, kanapach, kątach, przy akompaniamencie rozmaitych żartów lub klątw, stosownie do osobistego usposobienia, dopóki poszukiwania nie zostały uwieńczone skutkiem, a w takim razie, nowella, w dziewiczym stanie, obwinięta w tenże sam arkusz białego papieru, związana taż samą różową lub błękitną wstążeczką, wracała do swego autora.
W ten rozkoszny sposób „Hasło“ wiodło blizko od roku swój dziennikarski żywot, i zapewne wiodłoby go dalej, gdyby nie pewne przykrości finansowej natury, które zachmurzały coraz bardziej czoło pana Karola, i ztamtąd zasępiały reflexem czoła innych członków redakcyi.
Pan Karol był człowiekiem zręcznym i przewidującym, zaczął więc przemyśliwać o przyszłości. Siedział on w sanktuaryum redakcyjnem i jakkolwiek nie było tu żadnego intruza, głowa jego była pochylona nad papierem, a pióro skrzypiało, kreśląc nie artykuł żaden, ale kolumny cyfr, których rezultat widny był w przedłużonej fizyognomii redaktora.
— Źle idzie — odezwał się wreszcie, rzucając pióro z prawdziwym gniewem — zamiast przybywać, co kwartał mniej prenumeratorów.
Emil, który jeden w tej chwili był w redakcyi, zrobił dość obojętną minę.
— To się poprawi — twierdził — poprawić się musi. „Hasło“ ma tak świetną redakcyę, porusza wszystkie kwestye żywotne, wyrobiło już sobie uznanie...
— Djabła tam wyrobiło! coraz gorzej stoi.
— To nic! trzeba dalej łamać lody.
Pan Karol nie zdawał się o tem bardzo przekonany.
— Łatwo to mówić — wyrzekł zwolna — ale to łamanie piekielnie kosztuje.
— Jest to obywatelski uczynek — mówił dalej, zapalając się natchniony fejletonista — obowiązek ciążący na wyższych intelligencyach, które ty Karolu spełniasz i spełniać nie przestaniesz.
— Tak! spełniam, spełniam — przerwał niecierpliwie — zaawanturowałem w ten interes cały majątek, a jak tak dłużej potrwa, będę zupełnie zrujnowany.
— Wytrwałości! wytrwałością tylko rzeczy się poprawia.
— Trzebaby się gruntownie zastanowić nad sposobami poprawienia ich.
— Poczekaj! mam w tece cudowną nowellę, tylko trzeba ją wykończyć.
Pan Karol nie miał żadnego powodu powątpiewania o cudności nowelli Emila, zrobił jednak uwagę, iż pismo takie, jak „Hasło“, nowellą podnieść się nie może; że trzebaby artykułów jędrniejszych w kwestyach żywotnych. Dodał nawet, że pisałby je sam, gdyby nie brak czasu. A w końcu zapytał niby od niechcenia:
— Czy widziałeś się z Januarym?
— Widziałem.
— I nie mówił ci nic?
— Nic wcale.
— Chciałbym zyskać jego współpracownictwo; robiłem mu propozycye. Czy nie wspominał o nich?
— Bynajmniej; śmiał się, przerzucając „Hasło“ i krytykował je ostro.
Karol poczerwieniał.
— O! już to on krytykować umie!
— Ale czy wiesz, co głoszą jego przyjaciele? — spytał Emil, zniżając głos.
— Cóż takiego?
— Oto, że January ma w kieszeni koncesyę na pismo, że chce na własną rękę założyć dziennik.
Karol aż podskoczył na fotelu, z czerwonego zrobił się nagle blady, w końcu zerwał się z miejsca.
— Tegoby tylko brakowało! — zawołał, załamując ręce.
Pomiędzy współpracownikami a redaktorem, przy najlepszej nawet harmonii, istnieje pewien antagonizm, spowodowany sprzecznością interesów. Interesem redaktora jest, by pism było jak najmniej; współpracowników, by wychodziło ich najwięcej. Emil więc zapewne nie w zupełności podzielał rozpacz Karola.
— I on na seryo myśli o założeniu dziennika? — zapytał ten ostatni zmienionym głosem.
— Co January myśli, tego nigdy wiedzieć nie można; tak mówi przynajmniej.
Wyraz niechęci odmalował się wyraźnie na twarzy Karola.
— Nieznośny człowiek! — wyrzekł przez zęby. — Nie może w spokoju zostawić żadnej idei, żadnego problematu. Nie mogę przecież pozwolić, by burzycielskie teorye swoje rozpościerał bez kontroli w łamach „Hasła“. To byłoby ze szkodą społeczeństwa.
— W takim razie rozpościerać je będzie we własnym dzienniku i dziennik ten odbierze „Hasłu“ i tę trochę prenumeratorów, jaką posiada.
Emil wypowiedział rzecz bardzo logiczną, a alternatywa ta zarysowała się w całej grozie w umyśle nieszczęśliwego redaktora. Więc też w interesie ludzkości, czy też swoim własnym, zawołał:
— To trudno! ja się z nim porozumieć muszę.
Było to istotnie heroiczne postanowienie.
— Prawdę mówiąc — wyrzekł Emil, który posiadał dość dziennikarskiej praktyki, — on jeden zdołałby nadać pismu naszemu ten charakter, tę siłę, co to zdobywa sobie czytelników.
Karol słuchał go, przygryzając wargi.
— Ha! — wyrzekł z podwojoną determinacyą — trzeba się z nim porozumieć. Idź Emilu, przygotuj grunt, powiedz mu, że pragnę jego współpracownictwa, że... słowem... rozumiesz.
— Rozumiem, rozumiem — mówił uszczęśliwiony tą delikatną negocyacyą fejletonista.
I naglony przez redaktora, wyszedł czem prędzej, ażeby natychmiast rozpocząć stosowne rokowania.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.