<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Gdzie January?...
— Czy nie widzieliście Januarego?
— Czy go niema tutaj?
— Czy nie był jeszcze?
— Co się z nim dzieje?
— Szukano go wszędzie z redakcyi „Hasła“.
— Sam Karol dowiadywał się o niego.
Pytania te rozlegały się nieustannie w restauracyi, w której codziennie jadał obiad z Ignasiem; powtarzali je na przemian: Ewaryst, Konrad, Emil, Seweryn i całe kółko ściślej z Januarym związane, gdy przez dwa dni nie pokazał się wcale na zwykłem miejscu.
— Gdzie January? Ignaś powinien to wiedzieć najlepiej — dorzucił ktoś z boku.
Ignaś przyszedł po niejakim czasie; pokazało się jednak, że nie wiedział więcej od innych. Mieszkanie Januarego od dwóch dni było zamknięte; napróżno pukał i dzwonił, — drzwi pozostały nieubłaganemi, żaden głos z wewnątrz słyszeć się nie dał.
— Może gdzie wyjechał?
— Może chory?
— Może zapracowany?
Domysły te, wychodzące z rozmaitych ust, były tylko domysłami. Ignaś zbijał je zwycięzko jedne po drugich, bo naprzód: gdyby January wyjechał, wiedziałby o tem prawdopodobnie stróż domu, w którym mieszkał, tembardziej, że usługiwał mu często. Gdyby był chory, z pewnością posłałby po przyjaciela. Pozostał więc tylko trzeci domysł, czyniący zaszczyt pracowitości młodego uczonego. Jednakże January pracował zawsze, a pomimo to nie zapominał o tej logicznej konsekwencyi, iż pożywienie jest niezbędnym warunkiem życia, a życie znów koniecznym warunkiem pracy; można więc było stawić sto przeciw jednemu, że nie omieszkiwał podtrzymywać sił swego organizmu... tylko może podtrzymywał je w innej restauracyi.
Przypuszczenie to przywiodłoby niezawodnie do rozpaczy nie tylko właściciela gastronomicznego zakładu, ale i wszystkich gości bez wyjątku, i z tego zapewne powodu nikt go nie sformułował.
Tymczasem ten mały wypadek mocno zajmował wszystkich, i naturalnie był tematem rozmów i rozmyślań zebranego kółka; ale, pomimo to, nie było gwaru i ruchu dowcipów i dysput, jakie krzyżowały się zwykle wkoło Januarego, i to wprawiało w niemały kłopot zgromadzonych. Ewaryst czuł, iż krytyce, którą pisał obecnie, brakować będzie soli attyckiej; Emil biedził się z tematem do fejletonu; Konrad potrzebował zasięgnąć jakiejś wiadomości i rachował w tem na Januarego i jego encyklopedyczną wiedzę; Seweryn nawet chciał się go poradzić w jakimś artystycznym szczególe.
Ignaś na wszystkie interpelacye kolegów odpowiadał monosylabami. Kazał sobie dać obiad, ale widocznie uczynił to tylko z przyzwyczajenia. Apetytu nie miał żadnego. Zupa stała przed nim zapomniana, a on sam, z czołem opartem na ręku, patrzał na puste miejsce swego przyjaciela, rozbierając po raz setny wszystkie możliwe przypuszczenia o powodach jego nieobecności.
— Żeby mnie też był choć słówkiem uwiadomił! — odezwał się wreszcie głośno, jakby potrzebując podzielić się z kim swoim niepokojem.
— Ba! — odparł złośliwie Ewaryst — nie masz się o co troskać. Podobnie żywa zguba zawsze się znajdzie. A zresztą...
— A zresztą co? — przerwał Ignaś z pałającem okiem, bo słusznie lub niesłusznie upatrywał w tych słowach jakąś nieprzychylnią dla Januarego alluzyę.
Nie wiadomo, co właściwie krytyk chciał powiedzieć, ale, zainterpelowany w tak groźny sposób, dodał pośpiesznie:
— No! nie gniewaj się; January był zawsze trochę dziwnym.
Ignaś zmarszczył brwi.
— Dziwnym? jak to rozumiesz? — zapytał — ja tego nie znajdowałem.
— To przecie nie znaczy nic złego; January, jeśli wolisz, był ekscentrycznym, jak każdy wielki umysł.
Ignaś musiał być zadowolony z takiego tłumaczenia.
— Czy czytałeś mu swoją rozprawę o poezyi? — spytał Emil.
— Co tam moja rozprawa! — odparł smutno — niech sobie leży do sądnego dnia.
— Zdaje mi się, że ją miał zacząć drukować jutro „Dziennik Wieczorny“?
— Jutro, czy kiedykolwiek... niema nic pilnego.
— Możebyś nam ją odczytał? — zaproponował Konrad.
Ale Ignaś dał znak przeczący, widocznie wszystkie pochwały i wszystkie krytyki niczem mu były. Dbał jedynie o zdanie Januarego.
Rozmowa, chociaż rwąc się dość często, przeciągała się jednak dłużej niż zwykle, wszyscy pragnęli doczekać się jakiejś wiadomości. Aż w tem najniespodziewaniej w świecie drzwi otworzyły się i wszedł January.
Powitano go jednogłośnym okrzykiem. Ignaś porwał się z miejsca i pobiegł ku niemu; nowo przybyły jednak bynajmniej nie zdawał się zadowolonym z tych powitań i okrzyków.
Powoli zdjął kapelusz, rękawiczki, spojrzał na zegarek i wyrzekł:
— Myślałem, żeście już dawno po obiedzie.
Widocznie nawet rachował na to, — można to było odgadnąć po chmurnym wyrazie twarzy.
Nie zważając przecież na to, zbliżył się do stołu, i kazał sobie podać obiad.
— No! i cóż tak patrzysz na mnie, Ignasiu? — zapytał, zwracając się do niego.
— Cóż się z tobą działo? — zagadnął Ignaś.
— Cóż się miało dziać?... nie działo się nic wcale, nic bynajmniej. Czy myślałeś przypadkiem, żem się utopił? albo że mię ziemia połknęła?
Wzruszył ramionami z widocznemi oznakami złego humoru i zaczął wołać o obiad.
— Wczoraj i dziś — wtrącił Ignaś nieśmiało — zachodziłem do ciebie... nie mogłem się dodzwonić.
— Musiałem być zajęty.
— Gdybyś się był choć odezwał.
— Nie wiedziałem, że to ty; a zresztą przecież i bezemnie trafiłeś tutaj. Nie cierpię przeszkadzać drugim, nie cierpię też, by mi przeszkadzano.
— Dotąd nie przeszkadzałem ci nigdy, — wyrzekł pokornie Ignaś.
Ta pokora rozbroiła trochę Januarego.
— Nie uważałem nawet, że ktoś dzwonił; a wreszcie, nie stało się nic strasznego; jutro nie będę tak zaabsorbowany. Ale cóż, czy tego obiadu nie dadzą?
Zwracał się gniewnie do służby. Troskliwość, jakiej był przedmiotem, zamiast rozczulać, niecierpliwiła go widocznie. Spostrzegłszy to, obecni rozeszli się po jednemu, rozumiejąc, że nic nie skorzystają dzisiaj z jego obecności. Ignaś jeden pozostał.
Przez czas jakiś January jadł w milczeniu i nie zważał bynajmniej na towarzysza, który przyglądał mu się z serdeczną troskliwością, usiłując odgadnąć powód zmiany nawyknień i złego humoru, objawiającego się w nim tak widocznie.
Dopiero skończywszy obiad, January raczył podnieść wzrok na Ignasia.
— No! i cóż przez ten czas zaszło nowego?
— Podobno „Hasło“ szukało cię na wszystkie strony.
Uśmiech zadowolenia przebiegł po ustach Januarego.
— Trafiono do mnie — wyrzekł tajemniczo.
— Był Emil z propozycyami Karola?... A ty?
— Ja czekam; niewczesna niecierpliwość może wszystko popsuć. Karol musi przyjąć moje warunki. To rzecz czasu. Sprawa dojrzewa. Na teraz możem bezpiecznie mówić o czem innem.
— Wszakże marzeniem twojego życia było mieć swój wyłączny organ.
Oczy Januarego zapałały.
— To też, widzisz, dochodzę do celu... dochodzę do celu — szepnął namiętnie. — Ja nigdy nie tracę z oczu tego, czego pożądam; ale kto umie chcieć, musi umieć czekać... pamiętaj o tem.
Zamyślił się; jasne oczy jego błyszczały, jak stal w słońcu.
Ignaś spoglądał na niego z uwielbieniem.
Po chwili January obejrzał się w koło.
— Dobrze, że oni sobie poszli — wyrzekł znowu — nudzą mnie. Wiesz co, prowadzimy życie zbyt jednostajne, zbyt szczelnie zamknięte. To wieczne schodzenie się w jedno kółko jednakich ludzi jest czystem marnowaniem czasu. Ewaryst, Emil i Konrad, i znowu Konrad, Emil, Ewaryst, są to indywidualności, które znam na pamięć. Próbowałem nawet wczoraj pójść do innej restauracyi; ale otruli mnie haniebnie i musiałem tu powrócić.
Tym powodem tłumaczyła się w najprostszy sposób niebytność Januarego, wbrew wszelkim przyczynom, jakich szukano, jakie sam podawał. Ale to bynajmniej nie zachwiało bezwzględnej admiracyi Ignasia; January miał zawsze prawo postępować, jak chciał; wszak on nie działał dla własnej przyjemności lub pożytku, ale dla dobra ogółu, dla przeprowadzenia wielkich planów, wielkich idei, w imię których umiał chcieć i czekać.
To też kiedy January skończył obiad i powstał, z prawdziwą nieśmiałością przypomniał mu rozprawę, którą mu przeczytać pragnął. Ale rozprawa Ignasia zajmowała tak mało Januarego, iż znowu nie mógł sobie przypomnieć, o co mu chodziło.
— Wiesz, ta rozprawa o poezyi, — tłumaczył się biedny chłopiec — jutro zacząłbym ją drukować w „Dzienniku Wieczornym“.
— Ten twój „Dziennik Wieczorny“ wyzyskuje cię bez miłosierdzia — zawołał January. — Poczekaj! niechno ja będę redaktorem, zobaczysz!
— Tymczasem może byś posłuchał?
— Kiedy chcesz koniecznie, to i owszem, posłucham; chodźmy do mnie.
Widocznie przystając na to czytanie, robił wielką łaskę Ignasiowi; świadczyła o tem pogardliwa bruzda, ściągająca na dół końce wązkich warg i znudzony wyraz, jaki osiadł na czole, zanim jeszcze rozpoczęło się czytanie. Myślał wcale o czem innem i miał zupełnie inne zamiary.
Ignaś, znający dobrze zmiany twarzy Januarego, spostrzegł te mało obiecujące symptomata, bo zapytał:
— Może masz co innego do roboty?
— Ależ nie! powiedziałbym ci to bez ceremonii.
Ignaś miał rękopis w kieszeni. Zaledwie więc przybyli do mieszkania Januarego, wydobył go i szukał sobie miejsca.
— Siadaj przed biurkiem — odezwał się gospodarz ustępując mu swego zwykłego fotelu.
Otworzył okno, usiadł przy niem i oparł głowę na ręku w ten sposób, że mógł widzieć wszystko, co się działo w ogrodzie i na werendzie. Dzisiaj tylko róże sztamowe podnosiły strojne głowy, pachło kapryfolium i akacya, — werenda była pusta. To wprawiło go w najgorszy humor.
Ignaś zaczął czytać.
Zły humor Januarego nie mógł utaić się długo, — musiał spaść na kogoś i naturalnie spadł na nieszczęśliwego autora, poddającego dzieło swoje jego krytyce.
Zaledwie wysłuchawszy wstępu, dał znaki niecierpliwości.
— Zmiłuj się! ależ to bawełna; nic, tylko bawełna! — zawołał January.
— Bawełna! — powtórzył Ignaś, przerażony tem technicznem wyrażeniem, będącem w ustach Januarego ostatniem słowem krytyki.
— Ma się rozumieć, czysta bawełna. Widzisz, mówię ci, co myślę, ostrzegałem cię przecież, że jestem surowym w podobnych materyach.
— Wiem, January; ty napisałbyś to tysiąc razy lepiej — wyrzekł smutno biedny chłopiec.
— Głupstwo! Nie napisałbym tego wcale, bo najprzód, to nie temat do rozprawy.
W tej chwili drzwi prowadzące na werendę otworzyły się.
— No! czytaj dalej, czytaj — wyrzekł January — zobaczymy.
Ignaś czytał, jednak, przyznać trzeba, werwa jego i pewność siebie upadły od razu. Zapewne rozprawa ta nie miała najmniejszej wartości, skoro on ją podciągnął pod ten wyraz bawełna, który w jego języku oznaczał zbiór próżnych frazesów, bez siły i znaczenia; pisał ją przecież z przekonaniem, z zamiłowaniem przedmiotu i był pewnym aż do tej chwili, że utwór jego nie był bez wartości.
Tymczasem, w głębi ogrodu, drzwi otwarły się wprawdzie na werendę, ale wyszły tylko dzieci z piastunką. Czy to z tego powodu, czy też, że rozprawa Ignasia niecierpliwiła go, January plasnął ustami, w sposób świadczący wyraźnie o niezadowoleniu.
— Czy i ten ustęp także wydaje ci się równie słabym? — spytał zniechęcony do reszty autor.
January spojrzał na niego, jakby się budził ze snu.
— Rzeczywiście — mruknął — komunały... No, ale czytaj dalej.
— To nie warto, — wyrzekł Ignaś, składając rękopis.
W tej chwili po za piastunką na werendzie ukazała się Helena. Była ubrana jak do wyjścia — dawała jakieś rozkazy piastunce.
— No czytaj, czytaj! — zawołał nagle January, — w ostatnim ustępie była myśl wcale dobra; przeczytaj ją jeszcze raz.
— Doprawdy? — zawołał Ignaś, — doprawdy ta myśl ci się podoba?
— Teraz idzie lepiej; ale czytaj, czytaj prędko.
Pokazało się na końcu, że cała rozprawa nie znalazła łaski u Januarego. Pojedyncze ustępy nie były złe zupełnie, całość jednak — całość zostawiała wiele bardzo do życzenia. Zaledwie zdołał jej wysłuchać; to wcale nie było tak, jak napisane być powinno. Był jakiś niespokojny, gorączkowy; zdania i słowa plątały mu się na ustach w ten sposób, że Ignaś nie mógł z nich wyciągnąć jasnego pojęcia, w czem chybił i co mu poprawić należało.
Gdy skończył, January pochwycił za kapelusz.
— Chodźmy się przejść — zawołał — postanowiłem teraz więcej wychodzić.
Ignaś za jego przykładem wziął kapelusz.
— Więc jak sądzisz? — zapytał — czy się ta moja rozprawa zupełnie na nic nie zda?
Teraz dopiero January zwrócił uwagę na jego zafrasowaną twarz.
— No, tego znowu nie powiedziałem — wyrzekł, wymawiając sobie, iż może jego roztargnienie i zły humor miały tak fatalne dla biednego Ignasia następstwo.
Obadwaj zeszli na ulicę; tu Ignaś chciał się pożegnać.
— I gdzież idziesz? — zapytał January, z despotyzmem człowieka, przywykłego, by wszystko i wszyscy spełniali jego wolę.
— Trzeba zabrać się do innej roboty, skoro ta jest nic warta.
— Zaczekaj-że, nic tak pilnego.
— Obiecałem mojej redakcyi artykuł na jutro, artykuł być musi, — odparł Ignaś zdobywając się na tyle odwagi, by stawić czoło wszechwładztwu jego.
— No, no, nie uciekaj; pójdziemy razem, pogadamy o rozprawie, może się z niej da co zrobić. Nie ma nic nieznośniejszego, jak samemu iść na spacer.
Ignaś nie opierał się więcej.
— Jak chcesz — wyrzekł tylko — jeśli tego będzie potrzeba, to napiszę w nocy.
January nie zwrócił uwagi na te ostatnie słowa; może obchodziło go to nie wiele, czy Ignaś pisać będzie noc całą, może po prostu nie dosłyszał, co mówił, bo szedł naprzód dziwnie ożywiony, patrząc przed siebie wzrokiem człowieka, który nie jest pewny, gdzie się ma skierować.
— Gdzież pójdziemy? — zapytał Ignasia.
— Ja nie wiem; gdzie chcesz?
— Alboż ja wiem?... gdzie chodzi się zwykle w piękny wieczór letni.
— Oh! idzie się do tylu miejsc.
— No, przecież gdzie się zbierają piękne kobiety... świat... wreszcie modne redakcye... chciałbym to raz zobaczyć.
— Gdybyś lubił muzykę, moglibyśmy pójść do Doliny Szwajcarskiej. Gra tam Bilse.
— Czyż ja nie lubię muzyki?... kto ci to powiedział, przeciwnie, lubię ją, lubię szalenie. Chodźmy do Szwajcarskiej Doliny.
Skierowali się więc obaj ku alejom.
Nie oni jedni dążyli w tę stronę. Po alejach, jak zwykle o tej godzinie, przesuwało się mnóstwo powozów pełnych kobiet, których letnie stroje przywodziły na myśl kwiaty różnobarwne; tłum pieszych, obwiany kurzem, potrącany i potrącający, cisnął się chodnikami, śpiesząc ku zieleni drzew ogrodów zamiejskich. Część powozów i pieszych zatrzymywała się w dolinie.
Letni salon Warszawy był przepełniony dnia tego; bezchmurne niebo zdawało się sprzyjać bezpiecznej zabawie. Harmonijne akordy rozbrzmiewały z orkiestrowej altany, gdy January z Ignasiem stanęli na tarasie i z po za kamiennej balustrady spojrzeli w dolinę, napełnioną słuchaczami.
Z każdą chwilą tłum się zwiększał, nowe gromadki ludzi zstępowały po wschodach i szukały sobie dogodnego miejsca. Stoliki wszystkie były zajęte, nawet miejsca bliższe orkiestrze, zajmowane tylko przez znawców i melomanów, nie przedstawiały zwykłej pustki. Koncert dnia tego interesował wyjątkowo.
Młodzi ludzie zeszli wreszcie i zmieszali się z tłumem. Bliżej wejścia przy stolikach panował gwar i ruch; tu gromadzili się bezmyślni słuchacze, szukający jedynie rozrywki, ludzie, którzy przyszli tutaj, jak przyszliby w każde inne miejsce, byle widzieć i być widzianymi.
Tu były piękne panie, rozglądające się na wszystkie strony, panny pragnące się pokazać, mężczyźni robiący przegląd kobiet i strojów, ci wreszcie, co do boskiej melodyi Mendelsohna, Webera, Wagnera mieszali chętnie brzęk talerzy i kieliszków.
Bliżej orkiestry była odmienna publiczność: tutaj wkoło altany, w rzędach krzeseł, ustawionych tak blizko, by żadne pianissimo nie uszło słuchaczowi, zbierali się ci, których przywiodło pragnienie muzyki — nie świata; harmonii — nie szczebiotu ludzkiego. Tutaj widać było koleją skupienie uwagi, rozmarzenie, cichy zachwyt, i tę niezmąconą pogodę, jaką rzucają czasem na myśli fale dźwięków, ułożonych potężnym geniuszem mistrza w pieśń ciszy lub miłości. W przerwach koncertu mrowisko ludzkie wrzało ruchem; w całej przestrzeni ogrodu widać było tylko snujące się grupy, spotykające się, witające i rozchodzące ciągle.
— Gdzież usiądziemy? — zapytał Ignaś.
January milczał, i wsparty na ramieniu towarzysza przebiegał dolinę na wszystkie strony, a bystry wzrok jego wciskał się pomiędzy gromady ludzkie, jakby czegoś szukał. Parę razy okrążył stoliki, usiłując dotrzeć do najbardziej oddalonych, i, jakby niezadowolony z tego, co widział, zwrócił się w inną stronę.
Potem przeszedł się wokoło orkiestrowej altany, badając twarze ku niej zwrócone; aż tutaj wreszcie zatrzymał się nagle, i gdyby Ignaś patrzył na niego w tej chwili, byłby dostrzegł nagłą błyskawicę w jego spojrzeniu, nagłą bladość, świadczącą o doznanem wrażeniu.
Ale Ignaś o tem nie myślał; on upatrywał znajomych, zamieniał ukłony, a wreszcie używał muzyki, powietrza i pięknego widoku, jak człowiek, który nie codzień spotyka się z niemi.
January upatrywał niezajętego miejsca, wreszcie ujrzał jedno puste krzesło, i rzuciwszy Ignasia, wsunął się pomiędzy słuchaczy.
Zmrok zapadał powoli, gazowe światła dopiero zapalano gdzieniegdzie, dla muzyki. W ogrodzie panował cień zupełny. Orkiestra grała cichą, rozmarzoną a namiętną pieśń z „Okrętu-widma“ Wagnera, jednę z tych pieśni, które tak rozkołyszą serce, że wydobędą z niego utajone myśli, zapomniane pragnienia, uczucia niewyznane; jednę z tych pieśni, co cisną tęsknotę do duszy, łzy do oczu, wyznanie na usta.
O kilka kroków od Januarego, kobieta, o południowych rysach, o lśniących czarnych warkoczach, siedziała zasłuchana, pochylona naprzód, jakby chwytała uchem dźwięki zaledwie słyszane, wiążące się w tak dziwaczną a cudną melodyę. Zrazu pogodne jej rysy, spojrzenie spokojne, zdradzały tylko wzrastające wzruszenie. Ale pieśń dźwięczała ciągle, targała nerwami i wpijała się w duszę, grała po sercu, i powoli rysy młodej kobiety traciły plastykę wyrazu. Harmonia wstrząsała nią, jak burza, wydobywając na jaw ukryte pierwiastki. Purpurowe usta rozchyliły się, jakby spragnione wrażeń, jakby chłonęła w piersi atmosferę burzliwą i nasycić się nią nie mogła. Różowe nozdrza drgały, jak u rasowego rumaka, gdy poczuje wszechwładne tchnienie samumu pustyni. Ciemna obwódka oczu nabiegła krwią; źrenice, zamiast spokojnego blasku, płonęły jak karbunkuły gorącem światłem, skąpane łzami, a pomimo łez gwałtowne, nieugaszone, podobne do greckiego ognia, palącego się pod wodą.
Orkiestra grała ciągle; smyczki przesuwały się po strunach lekko, namiętnie, łaskotliwie; melodya stawała się tak nikłą, jak zaledwie słyszane drżenie powietrza; a jednak wszystkie fibry nerwowe, w ruch wprawione, odpowiadały jej chórem, niby naciągnięte struny, odzywające się same, gdy je potrąci dźwięk pokrewny.
Kobieta słuchała, pierś jej podnosiła się coraz szybszym oddechem. Aż wreszcie zakryła twarz rękoma i przez palce zaciśnięte kroplami przeciekały łzy, torując sobie drogę, jak strumień wezbrany.
January spoglądał na to nieruchomy, tylko pochylał się coraz bardziej, jakby te łzy pociągały go magnetycznie, lub jak gdyby ta kobieta nie była dla niego nieznajomą, jakby miał prawo jakie do jej łez, do jej uczuć.
Nigdy jeszcze muzyka żadna nie uczyniła na nim podobnego wrażenia. Zarówno jak do niej, Wagner przemawiał do niego; zdawało mu się, że on czuje to samo, co ona; że jemu także wzbierały na usta wszystkie żądze i pragnienia życia, skarżyły się, że je skazał na milczenie, i domagały się gwałtem wcielenia. Zdawało mu się, że mu pierś pęknie pod naciskiem wrażeń.
W tej chwili nie poznawał on sam siebie. Nieraz przecież słyszał muzykę, nieraz był pod jej wrażeniem; nigdy jednak wrażenia jego nie były tego rodzaju, nie dochodziły takiej miary, nie formułowały się w tak namiętne pragnienia.
Byłaż to wina usposobienia chwili, potęgi twórczej Wagnera lub też zewnętrznych okoliczności?
Dlaczego ta pieśń o dawnych czasach z „Okrętu widma“, zdawała mu się pieśnią własnego ducha? dlaczego dźwięki były tak zrozumiałe dla niego, jak wyrazy? wpływały mu wprost do serca i podniecały w nim gwałtowne bicie? A nadewszystko, dlaczego budziły w tej kobiecie też same wrażenia?
Czy uczucia te były uczuciem wszystkich? Analityczny zmysł, nie opuszczający go nigdy, kazał mu spojrzeć po innych twarzach i spotkał na nich najsprzeczniejsze wyrazy. Na jednych widać było znudzenie lub zajęcie się zupełnie czem innem; na drugich — uwagę, podziw, niesmak nawet, jak gdyby słuchając dźwięków, nie mogli pojąć ich znaczenia. A jednak znaczenie to było tak jasne dla niego — i dla tej kobiety, iż pod światłem nagle zapalonego gazu spotkały się ich oczy, zrozumieli się wzajem.
Była to chwila przelotna a niezapomniana. Orkiestra umilkła wśród zciszającego się pianissima, które skonało dźwiękiem zaledwie pochwytnym, rozpłynęło się w ciszy i w mgle wieczoru, jak głos ukochany, kiedy pomiędzy nim staje przestrzeń — oddalenie — czas, kiedy dźwięczy on tylko w głębi pamięci. Przez moment jeszcze te żałosne echa drgały, przeniesione ze strun słuchowych do strun serca; — słuchało ich się, chociaż trwać przestały.
Wówczas to January i Helena spojrzeli na siebie, a spojrzenia ich, goniące jednako to, co nie istniało, spotkały się i odbiły spotęgowane wrażenie, odnalezione w drugich źrenicach, w drugiej myśli, w drugiem sercu. To wspólne wrażenie spokrewniło ich sobie, jakby wyczytali wzajem i wypowiedzieli sobie wszystkie marzenia, jakie kiedykolwiek wzruszyły ich piersią, wszystkie gwałtowne pragnienia, drzemiące, zgłuszone w głębi serc. Była to chwila krótka, przecież niepowrotna. Ani on, ani ona, nie zdali sobie sprawy z jej trwania; a kiedy odezwały się skoczne tony jakiegoś tańca i rozerwały niemiłosiernie przędzę marzeń, snującą się pomiędzy nimi, oczy ich rozbiegły się nagle, jakby przysłonił je obcy przedmiot.
Helena powstała z krzesła. Chciała odejść; ta muzyka wesoła i skoczna, sprawiała jej nieokreśloną przykrość.
Zatrzymał ją obok siedzący pan Tytus.
— Jakto? — zapytał dobrodusznie — chcesz już odejść. Poczekaj trochę, jeszcze wcześnie.
Polka, grana teraz, daleko więcej zajmowała go od Wagnera; była to muzyka, zastosowana do jego inteligencyi i duchowej skali, — muzyka takiej miary, jak on sam.
To też uśmiechał się, słuchając jej z upodobaniem i wybijał łatwy do pochwycenia takt, przechylając rytmicznie głowę. Helena pozostała z niechęcią; szukała oczyma, z kimby przynajmniej oddalić się mogła od jej hucznych dźwięków. Ujrzała Oktawię, siedzącą niedaleko wraz z całem towarzystwem, w którem był Emil; podeszła do niej i pociągnęła ją z sobą w głąb ogrodu. Może chciała ujść przed drażniącemi dźwiękami polki, a może przed potęgą tego spojrzenia, które znów spoczywało na niej badawczo i paląco.
— A! szukam cię, January! — zawołał Ignaś, zbliżając się do towarzysza.
January milczał, tylko zwolna przesunął ręką po czole, jakby porządkując myśli.
Helena z Oktawią odeszły; widział zdaleka te dwa kształty niewieście, snujące się pod światłem gazu.
— January! — powtórzył Ignaś, zdziwiony jego milczeniem — chodź, przejdziemy się trochę.
Ale January nie chciał ztąd odejść. Ignaś musiał go zostawić w spokoju, coraz mniej pojmując zmianę nawyknień, fantazye, nagłe milczenie i nagłe wybuchy przyjaciela, zadziwiające go dziś na każdym kroku.
Byłby stokroć więcej zdziwiony, gdyby mógł widzieć go po powrocie do domu.
Skoro January znalazł się u siebie, rzucił się na zwykłe miejsce przy oknie. Noc była parna i gorąca, zduszone powietrze przesycone było woniami kwiatów. Chwilami zrywał się wiatr burzliwy, gorący, zadął gwałtownie, skręcił wierzchołki drzew i opadał nagle, jakby nabierając siły do tchnień coraz gwałtowniejszych. Po niebie, czystem zrazu, pokazywały się coraz gęstsze gromady chmur czarnych, i nakształt stada dzikich koni przebiegały horyzont, rozdzielając się i plącząc na przemian w dziwaczne kształty, zbijając się w masy lub rozpierzchając daleko, przysłaniając chwilami księżyc w pełni, którego światło bardziej złowrogiemi czyniło ciemności, i zdawało się drżeć w przestrzeni, obrębiając srebrem czarne łona obłoków.
Noc to była fantastyczna i niespokojna, miesięczna i ponura na przemian, noc burzliwa, namiętna, harmonizująca z gwałtownemi biciami jego serca, z myślami, które zrywały się w mózgu niepohamowane. Liście akacyi drżały pod jego oknem; kwiat zwiędły, zwilżony rosą, wpadał mu do pokoju i słał się po ziemi, pędzony wiatrem.
Kontury drzew ogrodu, werendy, chwilami rysowały się wyraźnie w blasku miesiąca, chwilami znów zapadały w ciemności, i wówczas ogród zdawał się jak czarna otchłań.
W otchłani tej jednak błyszczało przyćmione światło w jednem oknie, otwartem na werendę. January wychylał się ku temu światłu, jakby pragnął zmniejszyć oddalającą go odległość, przebić wzrokiem ciemności i dostrzedz w głębi salonu kobietę, którą miał ciągle przed oczyma.
On znał tę kobietę od trzech dni, śledził jej życie, słyszał dźwięk głosu, słyszał nawet to, co mówiła. I ta jasna, pogodna postać, tak różna od kobiet, jakie znał i wyobrażał sobie, zapanowała w myśli jego samowładnie. Teraz widział ją przed oczyma wyobraźni, z piersią wzdętą, podnoszącą się szybkim oddechem, z nozdrzami drgającemi, z rozchylonemi usty, z wzrokiem płomiennym, taką, jaką ukazała mu się przetworzona cała pod wpływem tej czarodziejskiej muzyki, co zdawała się śpiewać głośno pieśń, zaklętą w niektórych piersiach ludzkich.
Nagle doleciały go dźwięki ciche, niepewne, stłumione. Zatrzymał oddech na ustach. Ktoś grał na fortepianie pieśń o dawnych czasach z „Okrętu widma“.
Widocznie ktoś wygrywał ją z pamięci, bo nieraz melodya urywała się, błąkała — trzeba było powtarzać ją, i z fragmentów wspomnień odtwarzać całość pierwotną. Ale pamięć wykonawcy była wierną; żaden ton nie chybił i wkrótce z pod palców jego pieśń Wagnera zadźwięczała w całości.
Wzruszenie ogarnęło znowu Januarego, spotęgowane jeszcze powtórzeniem tych samych wrażeń.
Była to rzeczywiście pieśń o dawnych czasach; wypowiadała to wszystko, czego kiedykolwiek pożądał, wypowiadała tak wyraźnie, jakby tego słowa nawet uczynić nie potrafiły. Zdawało mu się, że te wszystkie dźwięki łączyły się w jeden akord wszechwładny, wszechpotężny, i że akord ten grzmiał w głębi jego jestestwa słowem życia, którego nie miał dotąd na ustach. Zdawało mu się, że słowo to powtarzała natura, rozkwitła barwami, rozmarzona wonią; że szeptały je róże, pochylone na kolczatych łodygach, śnieg białych płatków, spadający z akacyi, gorące podmuchy burzliwego wiatru, i promienie księżyca, przebijające łona chmur czarnych. Zdawało mu się, że słowo to dźwięczało w nim i w koło niego, i płynęło falą harmonii z drugiego serca, które biło unisono z jego sercem i szeptało razem z niem każdem przyśpieszonem tętnem: kochać... kochać... kochać.
Tak; on wiedział, z pod czyich rąk płynęły te namiętne dźwięki, i brała go szalona chęć odpowiedzieć jakimbądź sposobem, dać poznać: że był tak blizko; że on tak samo, jak ona, powtarzał i rozumiał, że to on stał naprzeciwko niej tego wieczoru, że to ich spojrzenia zbiegły się zwilżone łzami, opromienione zachwytem, ogarnione wzruszeniem nieprzepartem; że przez tę jedną chwilę zrozumieli się wzajemnie, zajrzeli wzajemnie do najtajniejszej głębi uczuć swoich, i że uczucia te były jednolite.
Ale tego on nie miał żadnego sposobu jej powiedzieć; skazany na milczenie, skazany na to, by nawet obecność jego tutaj była tajemnicą, śledził płomiennym wzrokiem drżące światło w jej salonie. Rodziły się w nim szalone pragnienia. Dlaczego nie miał prawa stanąć przed tą kobietą i powiedzieć jej tego, co czuł? dlaczego świat istniał pomiędzy nimi?
January lekceważył zawsze przyjęte formy, jako dobrowolne więzy, pętające indywidualności. Natura jego, swobodna i rzutna, wszędzie i zawsze odtrącała jaki bądź przymus. Próbował żyć według własnej fantazyi i wytworzyć formy, swojej fantazyi właściwe.
Teraz pierwszy raz może przyszło mu na myśl, że jeśli w pewnych razach uwalniało go od drobnych przykrości, odosobnienie miało także swoje złe strony, stawiało pomiędzy nim a resztą świata zapory, które przekroczyć mu było trudno, nawet gdy tego pragnął, na przykład teraz, kiedy przyszła mu fantazya zbliżyć się do tej kobiety. Fantazya ta snuła mu się po głowie od chwili, gdy był świadkiem rozmowy między Heleną i Oktawią, a teraz stawała się gwałtowną i niepohamowaną. Była to rzecz bardzo łatwa; wszakże widział na jej werendzie Karola i Emila, wszakże Emil dziś jeszcze przechadzał się z Oktawią po Dolinie, a nazwisko, które nosił, pod którem się wsławił, otwierało przed nim drzwi wszystkie.
Jednak, ażeby to czynić, trzeba było zerwać z przywyknieniami i doktrynami swemi, wytworzyć sobie inne i zwrócić tym sposobem uwagę na czyny, wychodzące po za normę przyjętą.
Nie pytał o to, co dalej będzie lub być może; on chciał tylko zajrzeć w te oczy, tak spokojne i łagodne z pozoru, i dopatrzyć w nich znów owych namiętnych błyskawic, wydobytych z głębi jej istności potęgą harmonii.
Werenda ta i salon były tak blizko. Okno jego było na pierwszem piętrze; pod niem wspinał się na drewnianych szczeblach winograd i kapryfolium, rosła akacya, pochylając ku niemu gałęzie; trzeba było trochę zręczności, ażeby dostać się do ogrodu, do werendy i do tego salonu, co nęcił go spokojnym blaskiem wśród nocy burzliwej. January był śmiały i zręczny; cóżby się stało, gdyby, idąc za popędem fantazyi, spuścił się do ogrodu?...
Być może, iż nawet przyszła mu myśl złożenia pierwszej wizyty w ten arcy pierwotny sposób.
Ale jakkolwiekby człowiek wyłamywał się z pod form światowych, musi pozostawać zawsze ich niewolnikiem, jeśli nie przez to, co robi, to przez to, czego zrobić nie podobna. Może po raz pierwszy zrozumiał to January. Praktyka stanęła naprzeciw teoryi jego i pokazała mu tak dowodnie ich nicość w tej drobnej z pozoru rzeczy, iż nie próbował poddać jej doświadczeniu. Doświadczenie okazałoby się z pewnością dla niego fatalnem.
Fakt ten powinien był dać mu do myślenia, poddać równej analizie inne konieczności społecznego życia, nad któremi nie zastanawiał się dotąd.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.