<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tak poetycznie używszy dnia całego, Emil z lekkiem i czystem sumieniem poszedł według zwyczaju do Doliny Szwajcarskiej.
Było to dla niego rozkoszne miejsce: miał pełno znajomych, kręcił się około pięknych pań, miał swoje własne sercowe sprawy, a zresztą wyobrażał sobie, że się poświęca dla Januarego.
Oktawia siedziała przy jednym z bocznych stolików, w gronie znajomych, jak zawsze strojna, piękna, ożywiona. Emil wkrótce, za pomocą zręcznego manewru, zdobył sobie przy niej miejsce, i korzystając z tego, że muzyka głuszyła rozmowę, rozpoczął ją półgłosem.
— Czy nie ma tu pani Halskiej? — zapytał.
Pytanie to było więcej poufałe niż zręczne; świadczyło, iż Emil brał tak do serca interesa Januarego, że gotów był dla niego swoje własne poświęcić.
Oktawia spojrzała na niego pół seryo, pół szyderczo.
— Dlaczego mnie pan o to pytasz?
Te słowa przywołały Emila do porządku; zrobił ten nieokreślony ruch ramion i piersi, znamionujący zadowolenie miłości własnej, a wspólny, niestety, zarówno mężczyznom, jak niektórym okazom domowego ptactwa.
— Patrząc na panią – odparł, modelując głos i spojrzenie — nie powinienbym pytać o nikogo...
— Czy sądzisz pan przypadkiem, że jestem zazdrosną.
— Pani! Byłbym najszczęśliwszy...
— Nie jesteś pan bynajmniej najszczęśliwszy.
— Więc z kolei pozwól mi pani zapytać: czemu nie raczyłaś mi odpowiedzieć?
Oktawia spojrzała na niego poważnie.
— Bo ta kobieta obchodzi mnie bardzo.
— Strzeż się pani! gotówbym pomyśleć, że lękasz się ją narazić na...
— Na złośliwość pańskiego języka!.. to prawda.
— Dziękuję pani.
— Za co? złośliwość wcale dowcipem nie jest; nie miałam bynajmniej zamiaru powiedzieć panu komplementu.
— Wiem, że gdybyś to pani uczyniła, to jedynie przypadkiem.
— Nie rachuj pan na podobny przypadek.
— Szalony chyba rachuje na szczęście; niezasłużony przecież czasem z niego korzysta.
Słowa te wyrzekł tajemniczo z namiętnym odcieniem w głosie, który pokryty został hucznym akordem orkiestry. Przez chwilę nie można było schwytać żadnego dźwięku z ich rozmowy.
Gdy znowu ciche piano pozwoliło dosłyszeć zamieniane wyrazy, Oktawia pytała Emila:
— Dlaczego pytałeś pan o moją wczorajszą towarzyszkę?
— Mógłbym powiedzieć, że wszystko, co obchodzi panią, obchodzi i mnie także. Ale widzę, że się już śmiejesz.
Rzeczywiście białe ząbki Oktawii, ukazywały się pomiędzy różowemi wargami.
— Więc nacóż to mówić? Bądź pan szczerym, jeśli to być może.
— A więc dobrze: przyjaciółka pani dokazała cudu...
— Miałeś pan być szczerym.
— Jestem nim, przysięgam. Przyjaciółka pani podbiła najdumniejsze serce, jakie uderzało kiedykolwiek.
Oktawia śmiać się przestała.
— O pani Halskiej — wyrzekła stanowczo — wołałabym nie mówić w ten sposób; nie ma ona nic wspólnego z podbijaniem serc i t. p.
— Dlaczego jesteś pani więcej niedowierzającą dla drugich, niżeli...
Nie domówił zaczętego zdania, ale łatwo je było doczytać w wesołem, prawie figlarnem spojrzeniu, jakiem obrzucał młodą kobietę.
— Tak impertyrtenckie pytanie — wyrzekła — nie zasługuje na odpowiedź; jednakże okażę się wspaniałomyślną.
— Jak zawsze — zawołał.
I znać było, że miał ochotę złożyć pocałunek na białej ręce, która, uzbrojona wachlarzem, przesuwała się przed nim.
— Jak czasem — poprawiła go z uśmiechem. — A więc słuchaj pan. Są kobiety ostrożne i obrachowane, które znają grę życia i nie rzucają w nią lekkomyślnie stawki, większej niż ta, jaką wygrać mogą, słowem: posiadają monetę obiegową, równą tej, jaką mają wszyscy. Są inne, rozrzutne i wspaniałomyślne, co słowom zachowują pierwotne znaczenie. Takie pozostawione powinny być w spokoju. Nie macie ich czem zdobyć, ani opłacić.
— Czy jesteś pani tego pewną? — wyrzekł.
Stawiał jej zuchwałe pytanie. Nie zastanowiła się nad niem i mówiła dalej:
— Szczęściem także, takie są niedostępne pokusom.
— W takim razie możesz być pani o nie spokojna; jeżeli są niedostępne pokusom, nie lękają się napaści, nie potrzebują też obrony.
— Zresztą — wyrzekła — są kobiety szczęśliwe, których życie zamknąć się może w domowych ścianach, które znajdują przy własnem ognisku wszystko to, czego pragnąć mogą.
— Czy to ma znaczyć, że przyjaciółka pani jest szczęśliwą?
— Tak... jest szczęśliwą; a gdyby nią nie była nawet, nie rzuciłaby nigdy swego losu na hazardy sercowych zawikłań.
— Dodatek nie potrzebny. Czyż pani nie wiesz, iż w dobrej logice jedna przyczyna jest lepszą od dwóch.
Nie podniosła tego argumentu, którego widać rozumiała znaczenie.
— Zachodzi tylko pytanie — mówił po chwili fejletonista, nie odbierając odpowiedzi — czy można być kiedy tak pewnym szczęścia kobiety, by zaręczyć, że w szczęściu jej nie ma tak maleńkiej szpary, by się nią mógł wślizgnąć wąż kusiciel.
Oktawia wzruszyła ramionami.
— Kusiciel coś pana bardzo obchodzi. Ostrzegam, że to napróżno.
— Gdybym był na jego miejscu, to zaręczenie nie zraziłoby mnie bynajmniej.
— Czemu?
— Jestem ze szkoły sceptyków; wątpię o wszystkich i o wszystkiem.
— Tylko nie o sobie.
— Dobre wyobrażenie o sobie jest elementarną zasadą polityki...
— Zarozumialców — dorzuciła szybko.
— Zgoda na zarozumialców, jeżeli tylko potrafi pani oznaczyć linię graniczną, dzielącą zarozumienie od tej pewności siebie, będącej, jak twierdzą, znamieniem wyższości. Co do mnie, przyznaję z pokorą, nie mogłem odnaleźć jej nigdy.
— Jakto? nie wynalazłeś pan jeszcze tak prostej rzeczy? Wiadomo, że linię demarkacyjną, o której pan mówisz, stanowi powodzenie.
— Masz pani słuszność — wyrzekł — muszę przyznać, że znasz pani grę życia.
Spojrzała mu w oczy. Wzrok jej był poważny, choć usta uśmiechały się, może z nawyknienia, może z innej jakiej przyczyny. Uśmiech ten zdawał się mówić: Czemżebym była, gdybym jej nie znała.
Ale nie zformułował się on wyraźniejszem słowem. Oktawia wiedziała, iż milczenie bywa także potęgą i że szalony jedynie pokazuje jawnie grę swoją.
I znowu słychać było dźwięki muzyki, głuszące szmery rozmów, wznoszące się zewsząd.
— Doprawdy — zaczęła znowu Oktawia — ciekawość mnie bierze, kto jest ten uprzywilejowany?
— Więc przyznajesz pani przynajmniej, że jesteś ciekawą.
— Naturalnie, do przymiotów przyznaję się zawsze; bo wszakże świat dzisiejszy zdjął z ciekawości wiekową klątwę; nie jest to już ów brzydki szczebel do piekła, ale matka wiedzy, początek mądrości.
Patrzała na niego wyzywającemi oczyma, w których migotały iskierki dowcipu, na tle głębszych, nieokreślonych uczuć.
— Odmalowałaś mi pani swoją przyjaciółkę; pozwól mi z kolei mówić o moim przyjacielu.
— Ależ ja nie broniłam panu tego nigdy; przeciwnie, pański przyjaciel dał niezaprzeczony dowód wykwintnego smaku.
— Tego ja przyznać nie mogę — wyrzekł z czułą galanteryą fejletonista.
— Mówmy lepiej o pańskim przyjacielu.
Emil podniósł w górę brwi, jak to miał zwyczaj czynić, ile razy zabierał się coś osobliwie znaczącego powiedzieć, przesunął ręką po czole, zatopił ją w kędzierzawych włosach, jakby tym ruchem skupiał rozpierzchłe myśli, i po tym teatralnym wstępie, dobrze znanym przez całe literackie kółko, wśród którego żył, wyrzekł, wlepiając oczy w Oktawię.
— Ten, o którym mówię, nie jest zwyczajnym człowiekiem: młody jeszcze, zasłużył wiedzą, pracą, talentem na uznanie ogólne; imię jego wszyscy bez wyjątku wymawiają z poszanowaniem; nosi głowę wysoko i ma do tego prawo, a serce jego jest tak dumne, że nigdy nie uderzyło dotąd dla żadnej kobiety.
Oczekiwał wrażenia, jakie sądził, iż przemowa jego uczynić powinna. Ale Oktawia nie oceniła jej należycie i pozwoliła sobie zrobić uwagę:
— Dumne serca są często zimnemi sercami.
— Widzę, że nie znasz pani Januarego.
— January! więc to on! — zawołała, uderzona imieniem, którego rozgłos przechodził po za literackie koła.
— Tak pani, to on — odparł z należytem namaszczeniem fejletonista.
Oktawia namyślała się chwilkę, potem spojrzała na Emila poważnym wzrokiem.
— Czy wiesz pan? — wyrzekła — ja sądzę, iż największem nieszczęściem kobiety byłoby spotkać na drodze swojego życia podobną indywidualność i pokochać ją.
— Dlaczego? — zawołał Emil gorąco — January jest prawy, szlachetny.
— Alboż ja temu przeczę — przerwała, kiwając głową z właściwym sobie przenikliwym uśmiechem. — Tylko cnoty ludzkie, niestety... tylko cnoty ludzkie bywają częstokroć w życiu daleko szkodliwsze od wad. Dla kobiety, któraby miała nieszczęście kochać Januarego, lękałabym się właśnie tych cnót nieszczęsnych.
— Prawdziwie oryginalne zdanie — szepnął fejletonista, notując je w myśli. — Ale, przez litość dla mego przyjaciela, wytłumacz je pani.
— Czyż pan nie rozumiesz, że prawość przeszkadza pewnym ustępstwom i ugodom pomiędzy sumieniem własnem a sumieniem ogólnem... kiedy te znajdują się w rozdźwięku; że duma broni od popełniania tych codziennych fałszów, tych podłostek powszednich, za pomocą których jedynie utrzymać się można w pewnych nienormalnych położeniach; a wreszcie, że szlachetność jest to najzbytkowniejszy z przymiotów ludzkich i uchodzi tylko tym, co pod każdym względem panują nad światem? Szlachetnym nie może być byle kto, szlachetnym nie można być byle kiedy. Jest to jeden z najniebezpieczniejszych szkopułów życia. I dlatego, gdyby moja przyjaciółka mogła być dostępną pokusie i gdyby pytała mnie o radę, stanęłabym na waszej drodze. Możecie być tego pewni.
Powstała, mówiąc to, jak gdyby pilno jej było zamiary w czyn wprowadzić. Orkiestra kończyła właśnie jakiś numer programatu.
— O pani! — szepnął fejletonista — czy sama dla siebie byłabyś tak ostrożną?
— Powiedziałam panu, co trzymam o przymiotach ludzkich — odparła z uśmiechem — jeśli uważasz pan moje zasady za niezaszczytne dla siebie, to trudno. Zmienić ich nie mogę.
— Uważam, że jesteś pani równie złośliwą, jak dowcipną, równie zręczną jak piękną, i że kocham cię do szaleństwa.
Te ostatnie słowa rzucił jej w ucho, korzystając z zamieszania, sprawionego pożegnaniem. Oktawia wraz z towarzystwem swojem opuszczała Dolinę.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.