<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Plotka Emila z nadzwyczajną szybkością rozniosła się po mieście tak dalece, że w kilku cukierniach, gdzie rozmaitych odcieni literaci schodzili się na czarną kawę, nie poruszono dnia tego innej kwestyi. Imię Januarego było na wszystkich ustach. Dysputy, wrzące tu co dnia, umilkły nagle; wszyscy badali jedni drugich; nasłuchiwali ciekawie rozmaitych szczegółów; niektórzy czatowali przy drzwiach na rzadkie osobniki, nie uwiadomione dotąd o plotce chwili, a skoro udało im się pochwycić podobne, używali naprzód przyjemności powtarzania po kilkakroć:
— Jakto? ty nie wiesz?... doprawdy nic nie wiesz?... Słuchajcie! on nic nie wie!
A potem opowiadali ważne wypadki dnia, dodając naturalnie rozmaite waryanty, dla wyrobienia sobie wyobraźni i stylu.
Ignaś, wszedłszy do miejsca, gdzie współpracownicy i przyjaciele „Hasła“ zbierali się zwykle, dosłyszał imię Januarego, rozlegające się we wszystkich grupach, i stanął zdziwiony.
— A! Ignaś, Ignaś! — wołano ze wszystkich stron — on powie nam coś nowego.
Okrążono go z milczeniem ciekawości, a tylko niektóre niecierpliwsze głosy odezwały się:
— No, mówże, mów!
Ale Ignaś nie rozumiał, czego żądano od niego. Od rana nie widział się z Januarym i szukał go też właśnie.
Niewiadomości jego nie wierzono.
— Oh! nie udawaj; to się na nic nie zda — odezwał się Ewaryst, którego zarówno niepokoiło zerwanie Januarego z „Hasłem“, jak sercowe jego podboje — wiemy wszystko.
Jednak te magiczne zazwyczaj słowa nie wywarły tutaj żadnego skutku. Ignaś niecierpliwie wzruszył ramionami.
— W takim razie objaśnijcie mnie, bo ja nic nie wiem.
— Nic nie wiesz?
— Kłamiesz.
— To być nie może.
— Popatrz no mi tylko w oczy.
Te i tem podobne wykrzykniki odzywały się ze stron wszystkich.
Daremnie Ignaś wypierał się i patrzał w oczy każdemu po kolei, kto chciał tego; długi czas upłynął, zanim uwierzono jego niewiadomości.
Wreszcie Ewaryst, zwyciężony oczywistością, zawołać musiał:
— On naprawdę nic nie wie!
Niewiadomość Ignasia stawała się dla wszystkich faktem nadzwyczajnym, faktem tak niezrozumiałym nawet, iż podkopywała wiarogodność różnorodnych romansów, jakich bohaterem stał się nagle January. Rozsądniejsi zaczynali wątpić.
— Wytłumaczcież mi w końcu, co to wszystko znaczy? — zawołał zaciekawiony z kolei Ignaś.
— To znaczy chyba, że Orest przeniewierzył się Pyladesowi — mruknął złośliwie Ewaryst.
Ignaś wzruszył ramionami.
— Gdybyśmy porzucili starożytność.
— Kiedy widzisz, po dzisiejszemu brzmi to trochę nieładnie; gotówbyś się obrazić, czego sobie nie życzę — mówił dalej Ewaryst.
— Jesteś nieznośny! Odkądże to boisz się ludzi obrażać?
— Odkąd obrażeni biorą się do pięści — wtrącił ktoś, złośliwszy od Ewarysta.
Ale złośliwość ta zginęła wśród ogólnego szmeru.
— Ot po prostu — zaczął znowu Ewaryst, którego nic nie mogło powstrzymać od przyjemności powiedzenia czegoś przykrego: — skoro nic nie wiesz, twój socyusz January zrobił dwa głupstwa... odmówił współpracownictwa w „Haśle“ i zakochał się.
Krew uderzyła do twarzy Ignasia; January — była to słaba strona jego serca.
— January — odparł stanowczo — nie jest moim socyuszem, jak wam się podoba go nazywać, i doskonale wie, co robi. Przewidywałem, że się nie porozumie z Karolem; a co do miłości...
Roześmiał się szczerze, nie zadając sobie nawet pracy inaczej zaprzeczyć podobnie nieprawdopodobnej rzeczy, i spoglądał po obecnych, jakby wzywając ich do przytoczenia jakiegobądź szczegółu w tym względzie.
Szczegółów jednak nie brakowało, i Konrad, który pijąc czarną kawę, słuchał z filozoficznym spokojem całej rozmowy, podjął się ich dostarczyć.
— Otóż rozpowiadają — odezwał się — że January rozkochał jakąś księżniczkę, która z tego powodu zerwała z narzeczonym; że January go wyzwał i ranił śmiertelnie; że panna przepadła, rodzina jej szuka, i że lada dzień młoda para ucieknie za granicę, jeśli dotąd nie uciekła...
— Ale gdzież tam! — przerwał Ewaryst, który skwapliwie pochwycił przerwę w tem misternie spokojnem opowiadaniu. — Tu nie chodzi o żadną księżniczkę, cóż znowu! January ma zawsze demokratyczne gusta; pokochał się po prostu w jednej z figurantek baletu, mającej pulchne kształty, szerokie pryncypia, licznych wielbicieli i możnego protektora. Z tym protektorem January obszedł się trochę niegrzecznie, dziewczynę wykradł i chce odegrać z nią wiekuisty dramat podniesienia upadłej kobiety. Wiecie, że to jeden z jego ulubionych tematów.
— Otóż nie! ja wam powiem najlepiej, jak to było — wtrącił ktoś trzeci. — January ma do czynienia z jakimś mężem tyranem, Otellem; każdej chwili jej i jemu grozi sztylet, rewolwer, albo trucizna. Straszne rzeczy!
Ignaś słuchał tych wszystkich wieści z prawdziwem zdumieniem.
— I cóż ty na to Ignasiu?
— Ależ to nie ma odrobiny sensu! — zawołał wreszcie.
— Co? czy miłość Januarego?... on się nigdy zbytnim sensem nie odznaczał.
— Nie mówię wcale o Januarym; ta cała historya nie ma najmniejszego sensu. Któż to wam mówił?
Przytomni nie mieli powodu czynić z tego tajemnicy; to też nie trudno było dowiedzieć się Ignasiowi, zkąd powstały te różnorodne wieści. Przytaczano słowa, półsłówka, uśmiechy, miny fejletonisty.
Zrazu te wszystkie sprzeczne wersye wydały się Ignasiowi tylko potworną bajką, wychodzącą w pełnym rynsztunku z bruku miejskiego, jak Minerwa z głowy Jowisza.
— Emil — wyrzekł — widocznie zażartował sobie z was wszystkich.
Przekonanie młodego człowieka wywarło pewny wpływ na obecnych. Spojrzeli po sobie. Coś podobnego przychodziło już na myśl niektórym; ale, że przykro jest zawsze rozstawać się ze skandalicznym fakcikiem, który miał się przytrafić bliźniemu, więc przykrość ta podpierała nieco zachwianą wiarę.
— To oczywista bajka — ciągnął dalej Ignaś z zapałem, utwierdzony w tem mniemaniu samą różnicą wersyj, a wreszcie i tą prostą przyczyną, wystarczającą tylu ludziom, że nigdy nic podobnego nie przyszło mu na myśl. — I wy wszyscy, co znacie Januarego, mogliście uwierzyć takiej mistyfikacyi!
Zaprzeczenie było zbyt ostre i jako takie wywołało opozycyę.
— Za pozwoleniem! — zawołał Ewaryst — czy możesz zaręczyć, że w tych wszystkich powieściach nie ma cienia prawdy? Być może, że zachodzi pomyłka co do okoliczności; ale fakt sam jest prawdopodobny. Od jakiegoś czasu January stracił zegarkową systematyczność, zmienił się w wielu rzeczach... czy możesz zaręczyć, że się nie zakochał?
Za to Ignaś zaręczyć nie mógł. Teraz on także zaczął przypominać sobie rozmaite drobne okoliczności dni ostatnich. I pewność jego się zachwiała.
— Ha! — szepnął ze szczerością sobie właściwą — któż to odgadnie?...
Myśl ta jednak przejęła go smutkiem i niepokojem. Bolesno mu było być wykluczonym z najserdeczniejszego koła myśli Januarego; lękał się wrażliwości, absolutyzmu i nieoględności jego; lękał się o jego szczęście i talent. Nie wiedział, jaka owieje go atmosfera? która z obiegających baśni najbliższą była prawdy? ale, raz popchnięty na trop, uwierzył, iż baśnie te snuć się musiały na tle jakiejbądź rzeczywistości. January był zmienny, January przebywał duchowe kryzys, — o tem przynajmniej wątpić nie mógł.
Zresztą nie przyszło mu na myśl walczyć o jego ufność z Emilem, lub dopominać się tej cząstki duchowej, na którą sądził, że ma prawo rachować. Pragnął tylko widzieć tego Emila, zapytać go... dowiedzieć się czegoś.
Z tą myślą opuścił czemprędzej literacką cukiernię.
Jednak widzieć fejletonistę o pewnych godzinach było bardzo trudno. Mieszkanie jego wiekuiście było zamknięte, a nawet mało kto znał jego adres. Bywał rano w kilku redakcyach. Obiadował w restauracyi i pił kawę w cukierni, w której zbierali się jego dobrzy znajomi; w te miejsca zazwyczaj adresowano do niego korespondencye, tam załatwiał interesa, przynosił artykuły lub odbierał za nie pieniądze. Resztę czasu ulatniał się. A gdy kto niedyskretny spytał o użytek tej lub owej godziny, uśmiechał się wesoło i pokręcał jedwabniste wąsiki.
Ignaś więc wyszedł po to raczej, by oddalić się od całego towarzystwa, które drażniło go w tej chwili, niż w nadziei spotkania Emila. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeszedł się raz i drugi Nowym Światem ku Alejom i zamierzał mierzał pójść zwyczajem swoim do panny Jadwigi, kiedy najniespodziewaniej spotkał się z Januarym.
— To ty! — zawołał gwałtownie Ignaś pod wrażeniem całej wysłuchanej sceny, i pochwycił rękę przyjaciela gorącym uściskiem, patrząc mu w oczy z wyrazem nieograniczonego przywiązania.
January nie cierpiał wszelkich widocznych oznak uczucia. W zwyczajnych chwilach byłby zapewne odpowiedział na ten wykrzyknik szyderstwem, teraz jednak drgały w nim miększe uczucia: cała istność jego przetwarzała się pod wpływem tego potężnego czynnika, który ogarniał go coraz samowładniej.
— I czegoż się tak dziwisz? — wyrzekł przecież z przywyknienia.
Ale nie było ironii ani w głosie jego, ani w spojrzeniu.
Ignaś nie odpowiadał z razu; nie czuł potrzeby tłumaczenia się, tylko pragnął wiedzieć, co było prawdą, co kłamstwem w słyszanych powieściach; tutaj jednak nie można było myśleć o żadnej poufnej rozmowie. Wziął go więc pod ramię i odprowadził w jednę z bocznych ulic, przecinających Aleje Ujazdowskie.
January nie opierał mu się dłużej; był zmordowany, czuł z niczem nieporównane znużenie, ogarniające zwykle czynne natury, gdy nie znajdują właściwej drogi działania.
— January — wyrzekł wreszcie Ignaś, zatrzymując się — mówią o tobie tyle rzeczy...
— A tak; rozmówiłem się dziś ostatecznie z Karolem. Zrobiłem krok stanowczy. Wyzwaliśmy się na pióra z „Hasłem“; zobaczymy, kto zwycięży. Jestem zdecydowany, pomimo wszystkich trudności, założyć swój organ; zaryzykuję wszystko.
Było coś gorączkowego w tych słowach, jakby się chciał niemi ogłuszyć.
— Ja nie tylko o to zapytać się chciałem — wyrzekł znowu Ignaś.
Mówił tak cicho, jakby lękał się obrazić towarzysza samem brzmieniem słów; była w nich taka troskliwość, iż January odczuł coś niedopowiedzianego.
— O czem chcesz mówić? — zapytał, zwracając na niego wzrok badawczy.
— O tem, o czem wiedzą wszyscy: o tej wielkiej przemianie, zaszłej w twoim losie, o której przecież zawiadomić mnie nie chciałeś.
Płomień rumieńca przebiegł po twarzy Januarego.
— Cóż to wiedzą wszyscy? — wyrzekł, zatrzymując się nagle.
Ignaś powtórzył mu wszystko, co słyszał przed chwilą.
January słuchał go z przyciętemi wargami, nieruchomy z pozoru, pogardliwy i hardy; nie raczył przeczyć.
— A ty Ignasiu? — spytał wreszcie po długiem milczeniu — powiedziałeś mi wszystko, co sądzą drudzy; teraz powiedz mi, co ty myślisz?
— Ja widzę, że się zmieniłeś, January; ja lękam się, byś nie cierpiał.
Uśmiechnął się z nieskończoną wzgardą.
— Ja nie wiem, czy ja cierpię; ja nie pomyślałem, że cierpieć mogę; a gdybym i pomyślał nawet, to wiesz dobrze, iż to nie powstrzymałoby mnie nigdy. Cóż znaczy cierpienie, wobec pełni sił i życia?
— January! więc to, co mówią, jest prawdą! — zawołał Ignaś niepewnym głosem.
— Prawdą? — wyrzekł, jakby sam do siebie, zasłuchany w abstrakcyjny dźwięk tego wyrazu więcej, niż odpowiadając na uczynione zapytanie, — ja nie wiem sam. Słowa mają znaczenie konwencyonalne, odpowiadają z konieczności pewnej przeciętnej normie uczuć i pojęć, i dlatego przeniewierzają się zawsze niektórym ludziom, niektórym chwilom i niektórym wrażeniom. Poeta nasz powiedział słusznie: „język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie!“; nigdym tego tak nie rozumiał, jak w tej chwili! Dlaczego tak jest, Ignasiu? dlaczego tak jest?
Otwierały się przed nim światy nowe, wiele rzeczy niepojętych dawniej, obojętnych, nie zwracających uwagi, teraz stawało mu w myśli.
— Czuję się bogatszym o całą gammę uczuć i myśli; martwe przedmioty przemawiają do mnie. Wczoraj muzyka była dla mnie zrozumiałą, jak słowa; teraz blaski zachodu olśniewają mnie, jak gdybym widział je po raz pierwszy. Natura cała, jak obudzona ze snu głębokiego legendowa księżniczka, odkrywa mi jakieś wdzięki nieznane, wprawia w drżenie nieznane struny, których istnienia nie domyślałem się wcale. Ignasiu, jaki ten świat piękny, jak błogo jest żyć! Pierwszy raz puszczam wodze fantazyi. Przechodzą godziny całe, a ja nie wiem, nad czem myślałem. Jednak godziny te stracone nie są; te marne godziny wzbogacają mnie więcej, niż gdybym je strawił nad księgami, pełnemi mądrości; one przynoszą mi tajemnicze skarby. Horyzonty moje rozszerzają się, jak piersi głębszym oddechem; siły nowe, władze nowe drgają i pulsują we mnie, łącząc się z aspiracyami wszechświata. Nigdy intelligencya moja nie była tak jasną, a wola tak potężną. Nie pojmuję trudności, nie pojmuję oporu, nie pojmuję niepodobieństwa. Wiem, że ono istnieje, ale wiem to pamięcią tylko, bo czuję, że dla mnie go nie ma.
Mówił to wszystko z wyrazem tłumionego zapału, który przeświecał przez szare źrenice, rzucając w nie płomienne iskry, i występował rumieńcem na blade zwykle policzki, nadając tej przedwcześnie zmęczonej twarzy młodzieńcze, nieprzeparte uroki.
Ignaś patrzał na niego, porwany głębią uczuć, widną w każdem słowie. Przez chwil parę nie śmiał przerwać ciszy, która po tych słowach zapanowała pomiędzy nimi. Pytania, jakie zadać pragnął, nie harmonizowały z abstrakcyjną sferą, do której January podnosił swoje uczucia.
Zmrok zapadł, ulica była bezludna, tylko chwilami dolatywał turkot daleki, tylko jaskółki zataczały wielkie koło, kapiąc się w różowych blaskach zachodu i słychać było szmer ich skrzydeł i świegot urywany.
— January, — wyrzekł nareszcie Ignaś — a któż jest ona?
January odwrócił oczy, wlepione w purpurową dal płonącego nieba, na którem rysowały się, owiane mgłą fioletową, wysokie kopuły i wieżyce miasta.
— Ona... — powtórzył, jakby ze snu zbudzony.
— Ja pytam się o tę, co stała się sprawczynią tych wszystkich cudów — mówił dalej Ignaś — czy jest to na prawdę zaklęta księżniczka, czy też królewna, ukryta na jakiem poddaszu?
— Ja nie wiem, ja nie wiem jeszcze.
— Jakto, January!
— Przysięgam ci, nie znam jej imienia nawet, nie zamieniłem z nią nigdy słowa jednego.
Ignaś spoglądał z niedowierzaniem. Przywykł był do tego, iż czyny i uczucia przyjaciela nie dawały się nigdy podciągnąć pod ogólną normę; teraz przecież excentryczność jego przechodziła wszelkie pojęcie.
— Widzę ją codzień, co chwila, z okna mego mieszkania; słyszę co mówi — wyrzekł January z wielką prostotą — i zdaje mi się, że znam ją lepiej, niżeli tysiące ludzi, z którymi zamieniłem miliony słów.
Było to arcy naiwne wyznanie; wyznanie, godne poetycznego studenta, rozmiłowanego w pierwszym ładnym buziaku, jaki mu zabłysnął w przeciwległem oknie.
W każdej innej chwili, wobec każdego innego człowieka, Ignaś sam, jakkolwiek zakochany w pannie Jadwidze, byłby rozśmiał się głośno, szczególniej też, gdyby przypomniał sobie ową gwałtowną filipikę przeciw kobiecie dzisiejszej, jaką wypowiedział January, nie dawniej, jak dni temu kilka. Teraz jednak zawołał tylko:
— I to wszystko!... I ty ją kochasz?
— Ja nie wiem, czy ją kocham; wiem tylko, jakie wrażenie na mnie robi: czytam w jej twarzy, w jej spojrzeniu, odbicie wszystkich uczuć, jakie są we mnie; dostrzegam pod powagą wyrazu ukryte płomienie i burze, wstrząsające tą posągową istotę. Jest to coś nakształt ciszy morza wobec wulkanicznego wybuchu, którego odblaski drżą, odbite w błękitnej fali, tem cudniejsze, że mieszają się ze spokojem, że łączą w sobie dwie najsprzeczniejsze i najwyższe ponęty życia: burzę i ciszę. Wściekłe ognie buchają chwilami z roztwartej czeluści, a chłodna fala spowija je, otula i moruje zaledwie dostrzegalnem drżeniem ich obraz w łonie swojem. Dlaczegoż fala drży pod odbłyskiem płomienia? Czy siła namiętności unosi wszelkie refleksyjne pierwiastki, czy też pierwiastki te wyrywają się z jej gwałtownego uścisku? To walka, walka dwóch wrogich potęg, walka na śmierć i życie. Walka, najcudniejszy wyraz rozkipiałego życia. Ale prędzej, czy później, burza zwyciężyć musi: wulkan rozkołysze łożysko morza, ogień i fala zawrzą w szalonym uścisku...
— Ty marzysz, January! — przerwał Ignaś.
— Być może; ta kobieta budzi we mnie jakieś siły i uczucia nieznane: kiedy na nią spojrzę, kiedy o niej myślę, przychodzą mi do głowy niewiedzieć jakie obrazy.
— Ależ z marzeń trzeba się obudzić... Któż ona jest, January? czyż nie wiesz tego nawet?
— Powtarzam ci: nie zamieniłem z nią dotąd jednego słowa, ale tak dłużej być nie może. Tak dłużej być nie może — powtórzył, podnosząc głowę z pewną determinacyą. — Ja muszę raz przejrzeć jasno, wiedzieć, co się ze mną dzieje, i uczucia swoje nazywać po imieniu. Chodź ze mną.
I położywszy rękę na jego ramieniu, poprowadził go do siebie. Szli w milczeniu; dopiero kiedy znaleźli się w pokoju, oświeconym jedynie promieniami księżyca, January. obejrzał się wokoło.
— Jak tu smutno! jak tu duszno! — wyrzekł, otwierając okno falom powietrza.
Gorący letni wieczór ciężył na ziemi, wydobywając z kwiatów odurzające wonie, odbierając energię woli, rozemdlewając myśli. Na werendzie było zgromadzone całe domowe towarzystwo, około herbacianego stołu. Helena siedziała tak, iż postać jej i twarz rysowały się wprost naprzeciwko; światło lamp padało na nią w pełni i pozwalało widzieć spokojną matową twarz pod ciemną koroną włosów.
January stał, jak wryty, przy oknie; nie odwrócił więcej głowy, jakby zapomniał zupełnie o towarzyszu. Zrazu była pomiędzy nimi zupełna cisza. Aż Ignaś, za jego przykładem, poszedł także do okna.
I przez czas jakiś, poprzez wązkie listki akacyi, biegły dwa spojrzenia ludzkie i obejmowały rodzinę, zgromadzoną spokojnie przy wieczornym posiłku.
Wśród ciszy nocy, dolatywały ich dźwięki swobodnej rozmowy, szczebiot dziecinny, wesoły głos męzki i rzadziej nierównie metaliczne brzmienie niewieściego głosu. A gdy brzmienie to słyszeć się dało, January pochylał się bezwiednie, jak dąb pod podmuchem wiatru, wstrzymując tchnienie, prosząc wzrokiem dalekich gwarów miejskich, i świegocących ptasząt, i nocnych motyli szeleszczących skrzydłami, o ciszę.
— January! — odezwał się Ignaś.
Zagadniony skinął niecierpliwie ręką na znak, by mu nie przerywał, nie przeszkadzał, słuchać czy patrzeć.
Ale Ignaś, nie zważając na to, powtórzył z akcentem niepokoju, niemal przestrachu:
— January!
I znowu nie odebrał odpowiedzi.
— January! — zawołał jeszcze raz, nie mogąc pohamować się dłużej, — to nie jest przecież kobieta, o której mi mówiłeś?
January zwrócił głowę ku niemu i, przy niepewnem świetle letniej nocy, dał mu ujrzeć na swojej twarzy wyraz, niewidziany dotąd. Rysy jego, zwykle twarde, ostre, napiętnowane szyderstwem, teraz były miękkie, łagodne; wzrok przymglony i błyszczący razem zdawał się otwierać głębie jego własnej istoty, i istotę drugich nawskróś przenikać.
— Dlaczego mnie o to pytasz? — wyrzekł tylko. — Jeśli kiedykolwiek twarz ludzka była zwierciadłem czystych, dumnych, nieskalanych uczuć, to twarz, którą mamy przed sobą. Jeśli kiedykolwiek wzrok był niezdolen do fałszu, usta do kłamstwa, to te oczy, te usta. A zresztą, gdyby nawet było inaczej, to i cóż ztąd? Ta kobieta budzi we mnie uczucia niepojęte. Owładnęła istnością moją całą, myślą, wolą. Świat mój zamknął się w tem oknie; wszędzie czuje się wygnany, wszędzie mi duszno, ciasno, obco. Zewsząd śpieszno mi tu powrócić. A gdy tu jestem, gdy ją widzę, gdy słyszę jej głos, czuję znowu, żem od niej tak daleki, iż ona nie wie nawet o mem istnieniu!
— January, January! ty marzysz! ta miłość jest szaleństwem.
— Szaleństwem być może; w takim razie chcę być szalonym. Dzisiejszy świat wykluczył czynnik serca, nie wierzy w miłość. Czy nie to chcesz mi powiedzieć. Ja ci mówię, że to fałsz; że kto żyje, kochać musi; a im wyższa indywidualność, tem i miłość będzie silniejszą.
— Ja nie to chciałem powiedzieć.
— A więc cóż? mów wyraźniej. Nienawidzę półsłówek. Ignasiu, ty przecież powinieneś mnie zrozumieć.
— Tak...
— Ale widzisz, ty nie możesz kochać tak, jak ja kocham.
— Tu nie chodzi o żadne porównanie — przerwał Ignaś.
— Więc cóż?... wyglądasz tak poważnie!
— Ja znam tę kobietę, January.
Błyskawica mignęła w oczach Januarego.
— Znasz ją? znasz?... i czemuż nie powiedziałeś mi tego odrazu? dlaczego patrzysz na mnie tak smutno?
— Bo twoja miłość jest daremną, daremną być musi.
January wstrząsnął głową i powtórzył znowu.
— Ty ją znasz, ty mówisz, że ją znasz. Jesteś szcześliwy, Ignasiu! Ja czuję, że szczęśliwem jest wszystko, objęte promieniem jej wzroku.
Ignaś pochwycił obie jego ręce i próbował odciągnąć go od okna.
— January! — zawołał — ty żyłeś zawsze w abstrakcyach, zawsze urabiałeś świat rzeczywisty na podobieństwo marzeń swoich. Dotąd jednak ograniczałeś się na dziedzinie myśli; dziś wchodzisz w krainę uczuć. Uczucie nie osamotnia się, jak myśl... ogarnia drugich.
— Więc cóż ztąd?
— Wiem, że o niczem nie wątpisz. Ale tutaj indywidualność twoja spotyka się z drugą indywidualnością, ze światem, z ustawami jego.
— Alboż cofnąłem się kiedykolwiek przed wypowiedzeniem myśli? Alboż nie kamienowano mnie za to?
— Dotąd walka zamykała się na polu abstrakcyi, a to wcale co innego.
— Czyż wątpiłeś kiedykolwiek, że to co piszę, gotów jestem stwierdzić czynem?
Wzrok jego pałał, po za namiętnemi wybuchami przeświecał teraz człowiek namiętnych przekonań.
— Nie, nie wątpiłem nigdy — mówił Ignaś — tylko okoliczności rządzą ludźmi... mogły minąć lata, zanim nadarzyłaby ci się sposobność do podobnie niebezpiecznej próby. Ja w to ufałem.
— Ufność twoja była przedwczesną — odparł z odcieniem niecierpliwości, który jak zwykle u niego, przemienił się w szyderstwo. — Zapomniałeś, że okoliczności rządzą jedynie tymi, co nad niemi zapanować nie potrafią. Zapomniałeś, że sposobność zrealizowania myśli moich powitam z otwartemi ramionami; że kocham walkę, że pragnę zwycięztwa. Ty nie zrozumiesz mnie nigdy, Ignasiu.
— January! January! ty zawsze stawiasz kwestyę na niepraktycznem polu. Któż to mówi o walce? Kto mówi o zwycięztwie?
— Zdaje mi się, że ty pierwszy.
— Ale spójrz na tę kobietę, spójrz na nią trzeźwem okiem, jeśli to być może. Ta kobieta nie może być przedmiotem walki i zwycięztwa; ta kobieta przedewszystkiem nie jest do zdobycia.
Teraz on z kolei wychylał się z okna, on wskazywał Januaremu cichą scenę domowego życia.
— Patrzaj-że na to, co masz przed oczyma: ta kobieta ma świat, który jej wystarcza; ma obowiązki, które spełnia; ma rodzinę, którą kocha. Ta kobieta jest szczęśliwą. Ja ją znam, ja bywam w jej domu.
Z całego dowodzenia Ignasia, January pochwycił tylko ostatnie słowo. Być może, iż czuł, że o szczęściu i sercu tej kobiety ma prawo lepiej sądzić od niego.
— A więc mów mi o niej, mów o niej! — zawołał gwałtownie.
— Cóż ci powiem?
— Co!.. wszystko, co jej dotycze. Jej nawyknienia, zabawy, zwyczaje, drobiazgi, szczegóły życia, słowem wszystko. Albo nie!... nie mów mi nic; zdaje mi się, że nic mi nie powiesz, czegobym ja nie wiedział, nie wyczytał z jej oczu, z jej czoła.
Ignaś milczał.
— No, mówże mi o niej! Któż ona jest?
— Żona pana Tytusa Halskiego.
— Nie pytam się o niego, tylko o nią; lecz któż to jest ten pan Tytus? któż to być może?
— Pan Tytus jest najzacniejszy z ludzi, jak twierdzi głos ogólny.
— Alboż ja temu zaprzeczam?... i cóż więcej?
— Jako przemysłowiec, używa najlepszej sławy.
— Tem lepiej dla niego. Zresztą, gdyby był innym, ona nie mogłaby go poślubić. Jej mąż innym być nie może; nie ma w tem nawet zasługi. I cóż dalej? Cóż dalej?
— Wreszcie pod względem majątkowym...
— Alboż ja się pytam o inwentarz majątku!
— Doprawdy, January, nie wiem czego ty chcesz.
— Czego ja chcę?... Ha, gdyby mi kto odpowiedział na to pytanie! Wiem, że pragnienia moje rozrastają się w nieskończoność; że istota moja rozpada się na dwoje; że połowa zrywa się do tytanicznych walk, gdy drugą ogarnia senność marzenia. Chcę burzy i ciszy, cieniów nocy i promieni słonecznych.
Milczał przez chwilę, jakby zasłuchany w sprzeczce chóru uczuć własnych. Powoli jednak pogoda schodziła mu z twarzy, powracał na nią dawny szyderczy wyraz.
— Cóż ty zamierzasz? — spytał wreszcie Ignaś, nie pojmując przyjaciela.
January uśmiechnął się pogardliwie.
— Nieoszacowane pytanie! — odparł po chwili — zupełnie na porządku dziennym konwencyonalnej przyjaźni. Prawdziwie zamierzam tyle rzeczy, nieobjętych zwykłemi programatami życia, że... za długo byłoby o tem mówić.
— Przecież, January... — próbował tłumaczyć się Ignaś.
Ale January nie zostawił mu czasu na tłumaczenie; był wzburzony, wrzały w nim spotęgowane uczucia, przerwał gwałtownie:
— Wiesz co, Ignasiu, idź lepiej do panny Jadwigi; kochaj się w niej przykładnie i spokojnie, ile ci na to czas pozwoli, od siódmej po południu do dziesiątej wieczorem; posyłaj do niej sentymentalne westchnienia bez szkody codziennych zatrudnień; myśl o niej pomiędzy peryodami pisanych artykułów, lub robiąc korektę wieczornego dziennika; bądź dalej wzorem porządnego narzeczonego, który rozrachował sobie, że za rok, siedm miesięcy i dni dwadzieścia cztery, zbierze dostateczny fundusz na założenie własnego gospodarstwa, i znosi z wzorową cierpliwością dnie, które go jeszcze od tej chwili dzielą. Jesteś dobry, zacny, poczciwy człowiek, tak samo jak twój pan Tytus. Niewątpliwie będziesz wzorowym mężem, a panna Jadwiga wzorową żoną. Oby na szczęście ludzkości było wśród niej wielu do ciebie podobnych! Tylko, widzisz, nie mów nic o miłości, nie mów mi o niej nigdy, bo ty razem z twoim panem Tytusem nie znacie nawet jej pierwszego słowa. Ja ci to mówię.
— January! — zawołał Ignaś, dotknięty do żywego — nie zasłużyłem na to u ciebie.
January milczał, nie zmiękczony wcale tem odwołaniem się do swego serca, a ręka jego nerwowym ruchem uderzała rytmicznie o poręcz krzesła, wydobywając z niej twarde, suche brzmienie. Obecność Ignasia zdawała mu się ciążyć.
— Jesteś rozdrażniony dzisiaj; widzę to.
— Być może, więc przez litość, nie drażnij mię więcej.
— I czegóż ty chcesz! cóż mam robić?
— Jeśli nie potrafisz nic zrobić z tego, cobym pragnął, to oszczędź sobie przynajmniej daremnej pracy wyliczania trudności, o których nie wątpię, i oklepanek, których wartość znam lepiej od ciebie.
— Więc ty chcesz koniecznie poznać tę kobietę?
— Wszakże to jedno mówię ci od godziny.
— Ha! więc dobrze. Jutro jest dzień, w którym przyjmuje; przedstawić cię mogę. Należysz do ludzi, którzy wszędzie są upragnieni. Namyśl się jednak...
— Znowu próżne słowa! wiesz przecie, że należę do rzędu tych ludzi, co namyślają się odrazu.
— Ale to szaleństwo! to czyste szaleństwo! Zrobię, co chcesz, ale powtarzać będę, że to szaleństwo.
— Ignasiu, czy nigdy nie zadałeś sobie pytania, co to jest szaleństwo? Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że jest to konwencyonalny wyraz, bez określonego znaczenia, który ludzie przykładają do wszystkiego, co przenosi ich miarę.
Ignaś nie czuł się na sile prowadzić z Januarym walki słów; na przekór jednak dyalektyce jego, czuł, iż miał przyłożyć rękę do jakiegoś czynu, pełnego groźnych następstw, przeciw któremu buntowało się jego sumienie. W tej chwili żałował, iż kiedykolwiek dotknął tego przedmiotu z Januarym; czuł instyktowne pragnienie wydobycia się z pod jego moralnej przemocy.
— A więc do zobaczenia — wyrzekł, szukając pociemku kapelusza, bo przez cały ciąg tej rozmowy nie przyszło na myśl żadnemu z nich zapalić światło.
— Do jutra — odparł January z despotyzmem człowieka, nawykłego do rozkazywania. — Będę cię czekał; o którejże przyjdziesz?
Przypomnienie jutrzejszego projektu nie było przyjemne Ignasiowi, cofać się jednak nie mógł. Naznaczył zwykłą godzinę ceremonialnych odwiedzin, i wyszedł, niespokojny, zły na samego siebie, a może nawet na Januarego, z pod którego władzy jednak wyłamać się nie śmiał, czy nie mógł.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.