<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wracając do siebie, January spotkał na schodach Ignasia.
— Już trzeci raz jestem u ciebie, otwieraj prędko.
Na schodach paliła się omdlewającem światłem lampka, — inaczej Ignaś byłby zauważył zmianę rysów przyjaciela.
Ale January nie spieszył się z otwarciem drzwi; machinalnym ruchem wyjął klucz z kieszeni i przybliżył go do zamka, nie mogąc natrafić drżącą ręką na miejsce właściwe.
— Czy to koniecznie dzisiaj? — spytał wreszcie.
— Naturalnie; biegam za tobą od dwóch godzin; wszędzie byłem, gdziem się spodziewał ciebie zastać: w redakcyi, u ciebie, na czarnej kawie, znowu u ciebie, — nigdzie cię nie widziano. Wystaw sobie: w „Haśle“ czysta napaść na „Gazetę Poranną“, a przytem Emil nie wykończył na jutro fejletonu, Konrad się spóźnia z artykułem wstępnym... a tu już czas składać.
Mówił to wszystko jednym tchem, gospodarując w pokoju, zapalając lampkę.
— I ty przyszedłeś do mnie — wyrzekł January.
— Naturalnie; szukałem cię, jak szpilki; znalazłem trochę późno, ale cóż robić? trzeba tylko zaraz zabrać się do roboty.
— I ty przyszedłeś do mnie?
Słowa te, głos, jakim wypowiedziane były, uderzyły Ignasia; odwrócił się nagle od biurka, na którem przygotowywał wszystko do pisania, spojrzał na Januarego.
— Co tobie jest? — zawołał — tyś chyba chory?
Rzeczywiście, January był śmiertelnie blady, drżał jak w febrze, a wzrok jego spoczywał na otaczających przedmiotach, jak gdyby nie widział ich wcale.
— Istne nieszczęście! — zawołał Ignaś, — redaktor jak ty, nie ma czasu chorować. Siadaj, przeczytaj ten artykuł „Hasła“; ja tymczasem zrobię ci herbaty; odpisz zaraz, bo to istna zgroza.
January w milczeniu usiadł przed biurkiem i oparł czoło na ręku; nie słyszał może, co mówiono do niego; burza myśli rozsadzała mu czaszkę, świat cały wirował mu w oczach.
— Masz! masz! czytaj! — zawołał rozsierdzony Ignaś.
I podawał mu rozłożone „Hasło“.
Ale January odepchnął je obojętną ręką.
— Czegóż ty chcesz ode mnie? — zapytał.
— Jakto czego chcę? ależ mówię ci to od godziny: ten artykuł, to infamia! poznaję złośliwe pióro Ewarysta.
Milczał. W tej chwili Ewaryst, Karol, „Hasło“, jego własny dziennik, — wszystko to nie obchodziło go nic a nic.
Obojętność ta nie pojętą była dla Ignasia.
— Ty jeden potrafisz odpowiedzieć mu, jak na to zasługuje; tylko zmiłuj się, nie żałuj werwy. Ja tymczasem spróbuję napisać artykuł wstępny.
— Ignasiu! — wyrzekł January, — gdybym mógł zadać cios śmiertelny wszystkim moim nieprzyjaciołom jednem pociągnięciem pióra po papierze, to nie wiem jeszcze, czybym to uczynił w tej chwili.
Ignaś stanął osłupiały.
— Jakto! — zawołał, — ja ciebie nie rozumiem.
— Rozumiej lub nie, ale przez miłosierdzie daj mi pokój.
— Nie! to być nie może! ty żartujesz. Jakże będzie z artykułem? Wszakże tu chodzi o ciebie, o „Gazetę Poranną“.
Skinął ręką na znak, że mu to wszystko obojętne... A skinieniu temu towarzyszyło spojrzenie tak pełne ponurych iskier, wyraz tak rozpacznego znużenia, że Ignaś nie mógł nalegać.
January, z głową wspartą na obu dłoniach, zdawał się zapominać o nim.
On stał, niepewny, przez długą chwilę, jakby czekając zmiany postanowienia, odezwania się jakiego, lub chociażby jednego z tych ostrych sarkazmów, których nie szczędził mu January w chwilach wzburzenia.
Czekał daremnie; w pokoju panowała tak grobowa cisza, jakby tu serce ludzkie nie uderzało bólem, nadzieją, pragnieniem, jakby myśl rozszalała nie zrywała pęt wszystkich i nie podnosiła namiętnego pytania, co się z nią dzieje?
Helena była odważniejszą od niego. Mogła wprawdzie pod pozorem migreny, lub podobnie kapryśnej choroby, schronić się do swego pokoju i uniknąć spojrzeń ludzkich i ludzkiego gwaru. Ale nie uczyniła tego, i z rodzajem okrucieństwa dla samej siebie, nie odstąpiła w niczem od codziennych zwyczajów.
Jak zwykle, nalewała herbatę; jak zwykle potem, gdy dzieci udały się na spoczynek, usiadła w salonie przy lampie; leżała tam książka, którą czytała i robota zaczęta.
Wzięła książkę, to przynajmniej uwalniało ją od rozmowy, zostawiało myśli swobodę.
Pan Tytus tymczasem był w bardzo przyjaznem usposobieniu, co zresztą, było u niego rzeczą zwyczajną; przechadzał się po pokoju, pogwizdując jakąś wesołą nutę, i raz wraz przerywał sobie, rzucając żonie jakieś pytanie, lub uwagę.
Odpowiadała mu automatycznie. Pytania jego nie były tego rodzaju, by wymagały głębszego zastanowienia; mogła na zaspokojenie ich posługiwać się przywyknieniem i znaleźć w myśli gotowe formuły i zdania.
To jednak nie zadawalniało go w zupełności; zauważył jej roztargnienie, przybliżył się i dostrzegł kredową bladość twarzy i gorączkowy blask oczu, w których co chwila migotały łzy.
— Ale cóż ty tak czytasz? — spytał, bo przypisywał książce te symptomata wzruszenia.
Wziął ją z jej rąk i przeczytał: „Mazepa“ Juliusza Słowackiego.
— I ty nad tem płaczesz! — zawołał.
Podniosła na niego wzrok łzawy, głęboki. W tej chwili przyszła jej myśl, którą chciała wykonać, zanim się mogła nad nią zastanowić.
— Losy tych, co kochają się i cierpią, warte łez, — wyrzekła — czy tak nie sądzisz?
Pan Tytus znalazł się w lekkim kłopocie. „Mazepę“ czytał kiedyś przed laty, jak wszyscy; było to jednak bardzo dawno; myślał o tylu innych rzeczach, iż zapomniał zupełnie, o co właściwie tam chodzi. „Mazepę“ wprawdzie od kilku lat grywano w teatrze, ale pan Tytus należał do ludzi, którzy znajdują, że na świecie tyle jest smutnych rzeczy, iż nie potrzeba szukać ich aż na scenie, — nie bywał z zasady na dramatach.
A żona, jak na złość powtarzała pytanie swoje, wlepiając w niego oczy:
— Czy tak nie sądzisz?
Odebrała z rąk jego książkę, która otwarła się sama na scenę często widać czytaną, Amelii ze Zbigniewem w trzecim akcie, i przeczytała półgłosem:
„Ja jestem uboga, nie mam nic dać prócz łez.“
— Aha! — zawołał tryumfalnie pan Tytus, bo rzuciwszy okiem na karty, odnalazł w pamięci treść dramatu, — po co też stary Wojewoda żenił się z młodziutką Amelią? miał tylko to, na co zasłużył. I czegóż ty plączesz? Nas przecież nic podobnego spotkać nie może. Nieprawdaż, Helenko?
— A gdybym też — szepnęła zdobywając się na słowo stanowcze — gdybym ja była Amelią?
Nie dostrzegł, że wymawiając to, drżała, że serce jej biło, iż przez muszlin stanika można było widzieć jego uderzenia. rozsadzające piersi, i z zaślepieniem właściwem pewnym chwilom i pewnym położeniom, roześmiał się i wyrzekł:
— Ty? Amelią! prawdziwie masz nieoszacowane myśli! zkądżebyś ty miała być Amelią? alboż ci czego braknie? alboż cię nie kocham?
— Ale gdybym ja przestała cię kochać, Tytusie! — zawołała rozpaczliwie — pomyśl o tem!
Nie był zdolen odczuć akcentu prawdy w jej głosie, i z tą najwyższą dobrodusznością, śmieszną i wzruszającą zarazem, zapytał:
— Dlaczegożbyś mię przestała kochać? trzebaby być na to ostatnią kobietą, nie wartą ani serca, ani zaufania uczciwego człowieka.
Słowa te padły na nią jak grom; spuściła głowę i milczała chwilę. Czuła przecież, że chwila ta była niepowrotną, nie chciała jej dać marnie upłynąć.
— A jednak, Amelia winną nie była; serce wyrywa się czasem mimo woli.
Wzruszył ramionami.
— Jest to wygodna, romansowa teorya, której ja nie uznaję bynajmniej, — wyrzekł — bo pomyśl sama, gdzieby nas to zaprowadziło? Dziś, naprzykład, mogłaby mi się podobać jakaś ładna baletniczka, jutro ogródkowa aktorka, a ja nie byłbym temu nic winien... To po prostu śmieszne; człowiek powinien trzymać uczucia swe na wodzy. Przyznasz mi to po chwili rozwagi. Co do mnie nie uwzględniam bynajmniej tych nowych dzisiejszych doktryn, które doszły do tej doskonałości, że tłumaczą wszystkie zbrodnie, a zabójców, złodziei i nierządnice uważają za uciśnioną niewinność. Dążą one wprost do zburzenia społecznego porządku.
— Tytusie! jesteś niemiłosierny!.. przecież miłość, której się nie poddajemy, jeszcze zbrodnią nie jest.
— Przepraszam cię! jest zbrodnią w pewnych położeniach; dowodzi co najmniej jakiejś fundamentalnej krzywości uczuć i pojęć, które odebrać muszą stanowczo zaufanie i szacunek. Ty, tak rozsądna, Helenko, sama, po chwili zastanowienia, przyznasz mi słuszność.
Cóż miała odpowiedzieć? Odwaga jej była wyczerpaną. Z tej strony nie mogła spodziewać się ratunku.
Na drugi dzień, rano, pani Oktawia w eleganckim stroju, zastosowanym ściśle do pory i chwili, a przytem starannie dobranym, by nie zwracał uwagi, wychodziła ze swego mieszkania na Krakowskiem Przedmieściu. Oczy jej, wpół przymknione, miały dowcipny, filuterny wyraz, błąkający się w pewnych chwilach na twarzach ładnych kobiet, a przypominający, nie wiedzieć czemu, wyraz pensyonarki zamyślającej spełnić jaką psotę.
Szła lekkim i szybkim krokiem, kiedy na pierwszym stopniu schodów spotkała się, najniespodziewaniej w święcie, z Heleną.
— To ty! — zawołała.
A w głosie jej dźwięczało wyraźnie, że odwiedziny te stawały na wspak zamiarom jakimś i że nie były zupełnie w porę.
Ale skoro przypatrzyła się przybywającej, powtórzyła zupełnie odmiennym tonem:
— To ty! cóż to się stało?
Helena usprawiedliwiała zupełnie ten wykrzyknik: oczy jej, otoczone ciemną obwódką, świeciły gorączkowo, gorączkowy rumieniec odcinał się wyraźnie na bladej zwykle twarzy, usta były spalone, suche, różowe powieki świadczyły o nocy bezsennej.
— Czy nie przeszkadzam ci w czem? — wyrzekła rozbitym głosem, spoglądając martwo na przyjaciółkę.
— Ależ nie, nie! — zawołała pośpiesznie Oktawia — a gdyby i tak było, to i cóż ztąd? sprowadza cię tu coś nadzwyczajnego... Widzę to dobrze.
Helena wstrząsnęła głową machinalnym ruchem.
— Ja nie chciałabym ci przeszkadzać, sprawiać przykrości... ja nie chciałabym przeszkadzać nikomu.
Oktawia niecierpliwie pochwyciła ją za rękę.
— Moje przykrości nie mogą iść w porównanie z twojemi.
I wprowadziła ją do siebie.
Z pośpiechem nakreśliła parę słów, zadzwoniła, kazała zawołać posłańca i zanieść natychmiast pod adres właściwy. Potem zapowiedziała w przedpokoju, by nie przyjmowano nikogo bez wyjątku. I dopiero uczyniwszy to wszystko, zwróciła się do Heleny, śledzącej szklanym wzrokiem jej ruchy.
Usiadła przy niej na kozetce i wzięła jej ręce, w swoje.
— A teraz mów! — wyrzekła.
Przez chwilę, Helena zdawała się wahać, jakby odbiegły ją myśli, czy postanowienie, i zapytywała samej siebie, po co tu przyszła? Potem nagle ożywiła się.
— Oktawio! ty mnie znasz; ty nie weźmiesz tego, co powiem za czczą ciekawość; ty odpowiesz mi na jedno pytanie szczerze bez ogródek.
— Dlaczegożby nie? — spytała zdziwiona.
— Ty rozumiesz, że to tak, jak gdybym pytała o śmierć lub życie!
— O śmierć lub życie? — powtórzyła zdziwiona coraz bardziej solennością tego wstępu.
— Ty kochałaś! nie prawdaż?
Oktawia patrzyła na nią czas jakiś, jakby siliła się odczytać na twarzy hieroglify uczuć.
— Rozumiem! — zawołała w końcu — rozumiem wszystko.
Gorący rumieniec wybił na twarz Heleny. Powieki jej opuściły się, jakby pod brzemieniem wstydu.
— Rozumiesz! A więc tak! jestem nikczemną kobietą, złą żoną... wyrodną matką!.. powtarzam to sobie co chwilę, co sekundę. Ale odpowiedz mi, przez litość!
Potępiając siebie tak gwałtownie, potępiała zarazem Oktawię; nie zwróciła na to uwagi wśród gorączkowego wzburzenia.
Oktawia uśmiechnęła się smutnie.
— Odpowiem, choćbym miała stracić przyjaźń twoją. A więc, tak jest: kochałam, kocham!
— Przyjaźń moją?... alboż ja pomyślałam?... Mówiłam o sobie samej, tylko o sobie. Znałaś mnie. Czyż nie odpychałam od siebie próżnych marzeń? czy nie starałam się wypełniać życia, zadość czynić wszystkim obowiązkom? Wszak są kobiety, którym to wystarcza? nie prawdaż, że są takie?
— Są może... ja nie wiem.
— Mów ze mną otwarcie, przez miłosierdzie?
— A więc dobrze! masz słuszność! Tu nie czas na omówienia żadne. Pytasz o rzecz nieobrachowaną. Bo cóż my wiemy o życiu bliźnich? to, co nam pokazują, to co dostrzeżemy przypadkiem. Istota faktów zawsze prawie pozostaje nieznaną. Któż odgadnie, co dzieje się w sercach kobiet bez skazy? Co je broni, lub ochrania? Są to cyfry niewiadome, wniosków z nich wyprowadzać nie można.
— Ja przynajmniej wierzyłam święcie, że obowiązków przyjętych dopełnię.
— I wieleż ty miałaś lat idąc za mąż?
— Szesnaście.
— Tak! pamiętam: byłaś sierotą, posiadałaś piękność i majątek, dwa dary, które są tylekroć powodem nieszczęścia. Byłaś dzieckiem, gdy rozporządziłaś sobą niepowrotnie. Podpis twój, położony na urzędowym akcie, na żadnym nie byłby ważnym, oprócz na tym jednym, którym zamykałaś przed sobą drogę szczęścia, którym dopełniłaś moralnego samobójstwa. Cóż chcesz? taka jest logika i sprawiedliwość praw naszych.
— I cóż ztąd? I cóż ztąd, Oktawio?
— To, że położenia podobne wytwarzają też pewne konieczności. Ludzie wyrabiają sobie życie takie, jakie mogą. Przeciw niesprawiedliwości ogółu jednostka broni się jak może... podstępem.
— Rozumiem! udawać, kłamać, zdradzać.
— O! moja droga, jakie to wielkie słowa! Do czego ty je stosujesz? Tak mówi się tylko w kazaniach, lub w tendencyjnych powieściach, ale nie w potocznych warunkach. Konieczności życiowe wyrobiły natomiast formuły, któremi w podobnych razach posługują się wszyscy.
— To nic nie zmienia. Wiesz, że lubię nazywać rzeczy po imieniu.
— Źle robisz; bo czy jesteś pewna, że powinny one nosić miano, jakie im nadajesz?
— Jakto! teraz ja ciebie nie pojmuję.
— Widzisz, w naszym świecie, po większej części, niema zdradzonych, a więc niema i zdrady. Słowa stały się startemi liczmanami, bez istotnej wartości. Kłamstwo więc i tym podobne, są to tylko konwencyonalne wyrażenia, używane wówczas dopiero, gdy tajemnica, będąca czystą tajemnicą z komedyi, zostanie odkrytą.
— Ależ wszystko odkryć się musi.
— Moja droga, czyż ty wierzysz jeszcze, że prawda ma własność oliwy i, jak ona, na wierzch wychodzi. Ludzie powtarzają to na pamięć i trudno ich przekonać, że się mylą, dla tej wybornej przyczyny, mówi dowcipny komedyopisarz francuzki, iż wie się to jedynie, co odkrytem zostało. Gdy tymczasem każda piędź ziemi, każde serce ludzkie chowa tajemnice, które wiecznie tajemnicami zostaną. Stara bajka o dzieciach spartańskich, które karano nie za to, że kradły, lecz, że się na kradzieży schwytać dawały, jest kropka w kropkę kodeksem naszej moralności. Spartanie przecież mieli tę wyższość, że od dziecka uczyli przyszłych obywateli zasad społecznych. Gdy tymczasem, my dochodzimy do nich zbyt często późno bardzo, gdy się przekonamy własnym kosztem, że z balastem moralnym, jakim opatrzono nas na drogę życia, nie popłyniemy daleko.
— Ty nie mówiłaś mi nigdy podobnych rzeczy.
— Takie rzeczy mówić się nie powinny; mają one wartość, dopóki nie są wypowiedziane. Wołałam wprowadzić je w czyn. Ale dziś przyszłaś do mnie pod naciskiem twardej konieczności. Potrzebujesz dobrej rady. Ja ci jej nie dam; rada zwykle bywa bezpożyteczną; ażeby radzić skutecznie, trzeba być nie koło bliźniego, ale w nim samym. Wykładam ci natomiast niektóre zasady powodzenia. Masz dość inteligencyi, by z nich wyprowadzić wnioski dla siebie.
— Przez litość mów wyraźnie! Myśli moje są tak zmącone, iż żadnego wniosku wyprowadzić nie zdołam. Zdaje mi się, iż stoję między dwiema przepaściami, na jakimś powietrznym szczycie, z którego koniecznie w jedną lub drugą stoczyć się muszę. Cokolwiek ze mną będzie, ja czuje się zgubioną. Oktawio! niepowrotnie zgubioną!
— Tak bywa zawsze, — wybuchnęła z goryczą Oktawia. — W naszym świecie gubią się tylko kobiety szlachetne, jak w wojsku złożonem z tchórzów, giną koniecznie ci, którzy tchórzami nie są. Kaprys, miłostkę ukryć łatwo; wielkie uczucie się zdradza. Co dla pierwszej jest zaledwie ofiarą, dla drugiej stanowi męczarnie niepodobne do zniesienia.
— Zkądże ty wiesz to wszystko?
— To nie trudno. Otwierałam oczy i przypatrywałam się niekonsekwencyom, fałszom, okrucieństwom społecznym, i wyrobiłam sobie kodex postępowania, wystosowany głównie... przyznaję to... ku własnej obronie. Społeczeństwo nasze popełnia tysiące niesprawiedliwości, ale względem kobiety popełnia ich najwięcej: gdybym chciała zastanowić się nad niemi, nie skończyłabym do jutra. Mężczyznom wolno nas uwodzić, ale nam uwiedzionemi być nie wolno. Powtarzają nam od kolebki, żeśmy jedynie sercem żyć powinny; w epoce niewiadomości zawiązują nam świat bezmiłosnem małżeństwem. Nakazują nam ciche cnoty rodzinne, a głośno wielbią zalotnice. Czy nie tak?
— Tak, masz słuszność! ale, kiedyż ty miałaś czas myśleć o tem wszystkiem?
— Są położenia, w których konieczność znagla myśleć szybko. Ja nie czułam powołania do męczeństwa żadnego rodzaju; postanowiłam wobec siły użyć zwykłego prawa odwetu... obchodzić prawo krzywdzące.
— Oktawio! to wszystko nie rozwiązuje węzła mego położenia. Powiedz mi: co zrobiłabyś, będąc na mojem miejscu?
— Każde słowo moje powinno cię przekonać, że na twojem miejscu nie byłabym nigdy, bo nie dorównywam twej wartości moralnej.
— Nie mów tego! — zawołała Helena, zaciskając dłonie namiętnie — byłam może kiedyś coś warta, dziś... Przychodzą mi do głowy szalone podszepty, których zwalczyć nie mogę i odrzucić nie mogę; błąkam się, jak cień, opanowana myślą moją. Kocham wbrew woli, nienawidzę wbrew woli, i działam wbrew woli, jak opętana wyższą potęgą. Ster życia mego wypada mi z ręki.
— Heleno! tak być nie powinno; tak nigdy być nie powinno!
— Ja też nie mówię ci o tem, co być powinno, mówię ci o tem, co jest. Widzisz, ty powiedziałaś mi wszystko, co mogłaś, na usprawiedliwienie moje; ale ja dla tego nie czuje się ani spokojniejszą, ani mniej występną. Cudza wina nie daje nigdy prawa odwetu. Cała moja istota oburza się na to, co poniża mię we własnych oczach. Ja czuję, że tak dalej być nie może.
— Więc cóż ty zamierzasz? powiedz mi to otwarcie, bo w takich chwilach rodzą się najszaleńsze przedsięwzięcia.
— Alboż nie powiedziałam ci właśnie, że nie jestem zdolna nic zamierzyć. Jak oślepiona nagle, szukam drogi daremnie, i przyszłam ciebie o nią zapytać. Ty kochasz, tyś powinna przecież mnie zrozumieć...
— Niestety! każdy kocha według miary swojej, a moja droga nie może być twoją drogą.
— Gdyby przynajmniej chodziło o mnie jedną!
— Gdyby chodziło o ciebie jedną, ja wiem, iż ze wspaniałem lekceważeniem rzuciłabyś los swój na hazard namiętności. I pozwól sobie powiedzieć, popełniłabyś największe szaleństwo, jakie kobieta popełnić może. Życie i bez tego jest dość trudne, a miłość nietrwała. Wreszcie, niema na świecie człowieka, dla któregoby tak wiele poświęcić można.
— Oktawio! gdzie zaczyna się miłość, tam kończy się poświęcenie.
— A przytem, są kobiety, dla których ukochany jest zawsze ideałem. Ale pamiętaj, że fałszywe położenie stanowi najcięższe kajdany dla dumnych i szlachetnych natur; więc nie stawiaj się w niem, przez miłość dla niego, zarówno, jak przez miłość dla siebie. Bo nawet gdybyście byli równej sobie miary, gdybyście nigdy nie zapotrzebowali pomocy obcej ręki, świat jeszcze znajdzie sposób was dosięgnąć.
— Więc cierpiałabym. I cóż ztąd? Czy sądzisz, że ja lękam się cierpienia? Przynajmniej nie trzebaby mi drzeć i rumienić się przed każdem okiem, ani kraść szacunku ludzkiego, ani przywiązania uczciwego człowieka. A tak, Oktawio, czy ty wiesz? ja doszłam do tego, iż zazdroszczę ulicznicy, bo ona przynajmniej jest tem, czem się być wydaje.
Była chwila milczenia, jakby wszystkie rozumowania wyczerpane zostały ze stron obu.
— I cóż on na to, Heleno? — spytała Oktawia.
Helena podniosła nagłym ruchem schyloną głowę.
— Ja przecież nie wyznałam mu miłości mojej.
— Rozumiem: walczysz z nim i sama z sobą; tak być może, tak będzie czas jakiś. Nie łudź się jednak. Walczysz!... lecz walki podobne prędzej lub później porażką kończyć się muszą.
Nie przeczyła; czuła słuszność tych słów.
— Ja powiedziałam oddawna — wybuchnęła Oktawia — iż największem nieszczęściem na świecie jest miłość dwojga uczciwych ludzi, którym się kochać nie wolno.
Nie przeczyła znowu; nieszczęście to zaciążyło na niej całą siłą.
I znowu było pomiędzy niemi długie milczenie.
— Więc ty nie masz dla mnie innego słowa? — wyrzekła zwolna Helena, podnosząc się z miejsca.
— Gdybyś ty była inną kobietą, powiedziałabym ci: zwalcz samą siebie, zwycięż te miłość, zapomnij... Ty nie masz innej drogi.
Wstrząsnęła głową z głębokim wyrazem bezsilności.
— Alboż nie próbowałam! — zawołała z namiętnym odcieniem w głosie, w którym drgać się zdawały jeszcze echa tych bolesnych zapasów.
— I po co ja ci to mówię? — szepnęła Oktawia — alboż nie wyczerpałeś wszystkich sił, zanim przyszłaś tutaj?
I znowu była ponura cisza.
— Gdybyś miała do czynienia z innym człowiekiem...
— To i cóż? mów, Oktawio! mów!
— Mogłabyś uciec ztąd, skryć się przed nim, zniechęcić go.
— To próżno!
— Tak to napróżno! On ma postanowienia nieubłagane, wolę niezłomną, hart żelazny, i to właśnie, wśród miękkiego dzisiejszego pokolenia, stanowi jego potęgę. Ten człowiek umie kochać, umie nienawidzieć, umie chcieć! Na ciebie więc i na niego rachować nie można — mówiła dalej — ani spuszczać się na zbieg okoliczności, które tak często stają nawspak uczuciom ludzkim i zwyciężają je. Okoliczności zwyciężają słabych tylko. Gdybyś ty przynajmniej miała innego męża!
— Innego męża? Czy sądzisz, że ja cofnęłabym się nawet przed tem, o czem myślisz! I cóż ty na to? mów!
— Są wyjątkowe okoliczności, w których wyjątkowych środków użyć trzeba. Są ludzie, co nie potrafili opanować serca żony, a w podobnych razach okazali się zdolnymi zrozumieć ją i ocalić. Tylko, moja droga, łudzić się nie trzeba. Pan Tytus nie jest takim człowiekiem.
„Pan Tytus nie jest takim człowiekiem“... nie potrzebowała powtórzenia Oktawii. Wiedziała o tem. Gdyby było inaczej, czyż doszłaby do podobnej chwili?
— Ha! — szepnęła — więc dla mnie niema ratunku! w którąkolwiek zwróciłabym się stronę, niema go! Więc ja muszę zawołać z poetą: „Niech los i serca szaleństwo zwycięża!“ Och! Oktawio, Oktawio! gdyby to można być zupełnie nikczemną, albo zupełnie czystą! nie czuć upadku, albo oprzeć się pokusie; gdyby to można skryć się przed własnem sercem i mieć sen bez marzenia lat pierwszych, sumienie bez skazy... spokój... spokój... chociażby spokój śmierci!
Mówiła to cicho, jakby sama do siebie, i czas jakiś siedziała nieruchoma. Myśl jej zdawała się uciekać daleko, a ona sama zapominała o czasie. Powstała wreszcie i machinalnym ruchem obwinęła się w fałdy burnusa; pomimo gorącego dnia ręce jej były zimne — drżała.
— I dokąd ty idziesz teraz? — spytała smutno Oktawia.
Wzruszyła ramionami z najwyższą obojętnością skazanych.
— Ty powiedziałaś sama, że niema dla mnie ratunku!
Wzięła machinalnie kapelusz, rękawiczki; brała parasolkę, wyraźnie nie wiedząc nawet, co czyni.
— Może sprowadzić ci powóz? może chcesz, bym ja poszła z tobą? — mówiła Oktawia.
Nie odpowiadała, zamyślona.
— Oktawio! — wyrzekła, nagle zatrzymując się i opierając na poręczy krzesła — czy pamiętasz scenę Hamleta z Ofelią?
— Pamiętam! i cóż ztąd?
— „Idź do klasztoru, idź do klasztoru!“ och, Oktawio, Hamlet miał słuszność! Dlaczego ja nie poszłam zamknąć się w chłodnej, cichej celi klasztornej, dokąd nie wchodzi pokusa, skoro nie mogę podołać życiu! Z okna mego widziałabym jakiś daleki horyzont i zielone drzewa, jaskółki zbiegałyby się do mnie, stały gniazda przy mojej kracie i może z czasem zdaleka doleciałaby mnie wesoła nuta dziecinna, drobne nóżki przebiegałyby ocienionemi ścieżkami. Ja wówczas marzyłabym o świecie i myślała, że życie pięknem być musi. I może przyszłaby chwila, w której rwałabym się ku niemu, przyciskała rękoma szalejące serce, biła głową o kraty, ale przynajmniej... przynajmniej miałabym sumienie czyste... i cudze nieszczęście nie ciążyłoby na mnie.
Spojrzała na nią oczyma pełnemi łez.
— Jestem szalona! — szepnęła — nie prawdaż? Na co myśleć o tem, co być mogło? na co marzyć? Daremnie wołam, że mi sił braknie... O to nie pyta nikt; życie biegnie swoją nieubłaganą koleją, nie troszcząc się o upadających.
Umilkła i stała czas jakiś zamyślona, jakby lękała się przestąpić próg tego domu i czuła, że tam, za nim, czyhało na nią nieszczęście.. Potem ścisnęła rękę Oktawii na pożegnanie i skierowała się ku drzwiom.
— Ja ciebie tak nie puszczę! — zawołała ta ostatnia.
— Nie lękaj się! — wyrzekła ze smutnym uśmiechem — nie jestem heroiną romansu, nie myślę o żadnym rozpaczliwym kroku. Ja chcę walczyć z prądem, który mnie unosi, i przynajmniej walczyć z nim będę do ostatka.
Oddaliła się wreszcie, bardziej znękana, niż przyszła. Wówczas łudziła samą siebie, że Oktawia poda jej jaką radę skuteczną, wynajdzie wyjście z położenia, którego ona dostrzedz nie mogła. Złudzenie to się rozwiało. Oktawia nie mogła powiedzieć jej nic, czegoby sama nie wiedziała, ani zmienić żadnego z czynników, które złożyły się na jej cierpienie.
Na całej rozmowie zyskała tylko pewne streszczenie położenia i nacisk na otaczające ją trudności.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.