Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie pierwszy raz wprawdzie wypadło Janowi przejść przez ten ogród i po pod te arkady, gdzie chucie i występki z całego świata gromadzą się jakby na zawołanie, ale mijał je dotąd prawie ze wstrętem. Nigdy mu w głowie nie postało, przestąpić próg jednej z tych jaskiń, pochłaniających nie tylko mienie, ale i cześć ludzką.
Aby go skłonić do kroku tak hazardowego nie zgadzającego się z jego obyczajami i zasadami, trzeba było położenia bez wyjścia, przekonania rozpaczliwego, że tylko cud go zbawić może, a wreszcie owej rozmowy przypadkiem podsłuchanej, która mu się wydała, jakby tajemnem z góry natchnieniem.
Zaledwie spostrzegł przepyszne oświetlenie całego zabudowania w Palais-Royal, nie upoiła go wcale owa atmosfera, przesiąkła wonią odurzającą, dysząca wzburzonemi namiętnościami, przeszedł, nie zatrzymując się, jakby ich nie widział, koło pokus żywych, zasiadających ławki w ogrodzie i wabiących ku sobie wszelkiemi sposobami, a ponieważ nie chciał pytać i dowiadywać się, błąkał się dopóty po pod arkadami, póki mu nie zaświeciły w przeźroczu trzy liczby nad drzwiami: 113!
Wszedł szybko do domu gry, jak ktoś, któremu pilno skończyć i uciec z jakiegoś miejsca, przebiegł pędem schody biorąc po dwa na raz, a znalazłszy się w przedpokoju na pierwszem piątrze, drgnął wielce zdziwiony, gdy lokaj, drab sążnisty i w liberyi kapiącej złotem, poprosił go grzecznie o kapelusz, dając mu w zamian znaczek numerowany.
Drzwi szerokie do sali gry prowadzące otwarły się przed nim na oścież.
Wiadome nam są wszystkie szczegóły tego, co tu zaszło w chwilę później z rozmowy Długonogiego z Rodille’m.
Naprawdę, Vaubaron wychodził ze sali jak pijany, jak człowiek zmysłów pozbawiony. Lokaj musiał wołać go kilka razy, zanim ślepy i głuchy na wszystko, zrozumiał wreszcie o co idzie i odebrał swój kapelusz. Machinalnie włożył go na głowę, oddał znaczek i zaczął iść po schodach, nie uważając, że w tropy za nim puścił się Długonogi.
Wiemy i o tem, jak Janowi słabo się zrobiło z nadmiaru radości i wzruszenia, i jak go Długonogi zaprowadził do kawiarni na sznapsika.
Vaubaron prędko odzyskał przytomność i równowagę. Teraz mógł objąć myślą i rozkoszować się należycie, zwrotem niesłychanym, który zaszedł w jego położeniu.
Przed godziną zdawać się mogło, że nic już biedaka z toni nie wyratuje, chyba cud jeden... I oto cud się stał!
Dziesięć tysięcy wydartych ze szpon krupierom z pod numeru 113, były zbawieniem Blanki!... a kto wie czy i nie życiem Marty?...
Z tą sumą w kieszeni, która po dniach nędzy najwyższej, wydawała mu się skarbem niewyczerpanym, układał tysiąc planów, roił rzeczy niestworzone! Tym razem zacznie z rozsądkiem, jak mu to niegdyś Marta kochana radziła... popłaci wszystkie długi... wykupi ów weksel nieszczęsny, który o mało go wolności nie pozbawił: pozbędzie się raz na zawsze tych przykrości i upokorzeń; następnie otoczy żonę i dziecko temi tysiącznemi staraniami, wygódkami i łakociami, czego dotąd musiały się wyrzec. Wreszcie wywiezie obie z Paryża na południe, w krainę ciepła i słońca! jak lekarz radził... Dziesięć tysięcy franków powinny przecie wystarczyć na to wszystko!
Nadzieja zatem, która była na chwilę zamarła w sercu Jana, wracała zwycięsko z całym orszakiem ułud nieodzownych. To, co zaszło, pozwalało mu wierzyć we wszystko, choćby najmniej do prawdy podobne. Cud pierwszy (ani chwili o tem nie wątpił) musi pociągnąć za sobą i dalsze cuda.
— Martę lekarz opuścił jako na śmierć skazaną — mówił w duchu — ileż jednak razy omylili się lekarze i najbieglejsi w swoich wyrokach i przypuszczeniach... ilu chorych, uważanych przez nich za nieuleczalnych, są do dziś dnia zdrowi, pełni sił i życia! Natura sama działa cuda, gdy chora liczy dopiero lat dwadzieścia trzy... zresztą Bóg pokazał, że nas nie chce opuścić! Mam to przekonanie, jestem pewny, że jeszcze i moją Martę uratuje!
W takiem usposobieniu serca i umysłu wychodził Jan z pod numeru 113, nie dziw zatem, iż twarz mu promieniała nadziemską radością. Dotąd jednak był bardzo blady, a i chód jego nie był tak pewny i elastyczny jak zazwyczaj.
Można to sobie łatwo wytłumaczyć. Jan upoił się szczęściem niby trunkiem mocnym. Takie moralne upojenie zostawia, również ślady po sobie... — nie można od razu odzyskać sił dawniejszych i równowagi.
— Oddal się! — powtórzył Rodille na ucho swojemu wspólnikowi — nadchodzi!
Długonogi ulotnił się jakby zdmuchnięty. Jan tymczasem szedł zwolna wzdłuż galeryi. Rodille wyśliznął się zręcznie do ogrodu, idąc w tym samym kierunku co Vaubaron, którego z oka nie spuszczał. Zatrzymał się nieopodal od bramy wchodowej.
Na chwilę znikł w tłumie, który w tem miejscu był zbity w jeden kłąb. Gdy Jan zbliżał się do bramy, Rodille nadchodził już w kierunku przeciwnym, idąc naprzeciw Vaubaron’a. Przechylał się z nogi na nogę, świstał wesołą aryetkę, pobrzękiwał ostrogami, podkręcał junacko wąsika, rzucał na prawo i lewo spojrzenia bądź czułe na nimfy ogródkowe, bądź impertynencko-wyzywające na nędznych cywilów. Przytem palił zawzięcie cygaro, puszczając w górę zgrabnie kółka, i kółeczka z dymu. Ledwie kilka kroków dzieliło jeszcze tych dwóch ludzi.
Jan szedł naprzód niby senny, tonąc w rozkosznych marzeniach, jak on wejdzie do domu, rozsypie po łóżku swojej Marty najukochańszej papierki szeleszczące łaskotliwie i wykrzyknie radośnie: — Patrz Marto!... Patrz najdroższa moja!... To wszystko do nas należy! jesteśmy bogaci!... Dodajmy i ten szczegół, że Jan szedł z głową spuszczoną, oderwany niejako od ziemi, nic i nikogo nie widząc przed sobą.
Rodille ze swej strony, z talentem skończonego komedyanta kokietował zawzięcie jakąś piękność, mocno wydekoltowaną, uśmiechał się do niej zalotnie i mrugał oczami, niby wabiąc ku sobie.
Jeszcze dwa kroki a zetknięcie między tymi dwoma było nieuniknione.
W tej chwili Rodille stanął, jakby wrósł w ziemię, oczarowany czułem zerkaniem ku niemu owej nimfy ogrodowej. Z ust puszczał od niechcenia kłęby dymu z cygara.
Vaubaron, na nic uwagi nie zwróciwszy, trącił niechcący oficera, który mu niejako drogę zastępywał.
Mimo iż uderzenie było bardzo lekkie, Rodille zatoczył się, jak ktoś nagle ze snu obudzony i zaatakowany w chwili, kiedy się tego najmniej spodziewał. Natychmiast jednak odzyskał straconą równowagę. Rzucił się wściekle ku Janowi i odtrącił go nawzajem z całej siły:
— Do stu dyabłów! do stu piorunów! — zaczął kląć na czem świat stoi. — Gburze! mudiu! bydle kwadratowe! czy nie możesz to kpie jakiś patrzyć przed siebie! czy trzeba ci dopiero pięścią i kijem błaźnie pokazać prostą drogę i oduczyć potrącania ludzi porządnych?!...
Biedny Jan, obudzony nagle ze słodkich marzeń i zrzucony na ziemię tą ręką brutalną i obelg potokiem, zatoczył się i zachwiał na prawdę, nie aby grać tak jak Rodille komedyą. Wszystka krew mu do głowy uderzyła, krew patrycyuszowska, krew jego dumnych i rycerskich antenatów.
Miał jednak tyle siły nad sobą, iż potrafił zapanować nad gniewem, który nim miotał.
Po tylu dniach nędzy i cierpień promyk szczęścia jaśniejszy rozpraszał otaczające go ciemności. Zwątpienie i rozpacz ustępywały miejsca wierze w lepszą przyszłość. Czyż mógł w takiej chwili wdawać się w kłótnię najgłupszą w świecie z przyczyny tak błahej i tak niedorzecznej?...
Czyż powinien był bez nader ważnych powodów narażać siebie na niepewne szanse pojedynku z jakimś nieznanym mu awanturnikiem?...
Nigdy, przenigdy! Święte obowiązki męża i ojca nie pozwalały mu szafować życiem lekkomyślnie, które było tak niezbędne dla Marty i Blanki.
Zresztą, Jan, nie przypuszczając ze strony Rodille’a żadnej myśli i celów ubocznych, czuł się winnym po trochę, że niechcący co prawda i bezwiednie, ale nie mniej potrącił swojego gwałtownego napastnika.
Z tych wszystkich przyczyn i powodów stłumił gniew, którym wrzał cały.
Skłonił się Rodille’owi, który z jedną nogą naprzód wysuniętą, z ręką na szpadzie, z miną od stu dyabłów, stał w pozycyi fanfarońskiej i zawadyackiej, jakby się gotował do ataku, i rzekł głosem drżącym:
— Żałuję panie oficerze, że roztargnienie mimowolne z mojej strony sprowadziło zetknięcie między nami, któregoś pan padł ofiarą... Ani mi w myśli nie postało pana obrażać, i przepraszam stokrotnie za moją nieuwagę; chociaż obraza tak bagatelna i bezwiedna nie zasługiwała jeszcze na potok grubiaństw, któremi pan raczyłeś mnie tak hojnie obsypać.
Rodille stanął dęba, niby rumak ognisty, któremu jeździec niedoświadczony nadto ściągnie wędzidło:
— Do kroćset sto tysięcy dyabłów! — krzyknął na cały głos — zdaje mi się mój paniczu, że na domiar wszystkiego pozwalasz sobie dawać mi nauki?!... Do pioruna! to już szczyt bezczelności... Jakiem szlachcic! tego ci błaźnie jakiś, płazem nie puszczę!...
Vaubaron słuchał tych słów osłupiały, pytając w duchu, czy ma do czynienia z pijanym, czy po prostu z waryatem?
Rodille sypał dalej obelgami i grubiańskiemi impertynencyami:
— Użyłem wobec ciebie wyrazów, których mi się użyć podobało, a skoro ich użyłem, musiały być stosowne i musiałeś na nie zasłużyć, mój paniczu!... Ktokolwiek śmie co innego utrzymywać, jest głupcem i bałwanem!... Słyszysz paniczu? Czy słyszysz? do stu piorunów!
Wszelka cierpliwość ludzka musi się kiedyś wyczerpać. Vaubaron czuł, że i jego jest na schyłku, że lada chwila weźmie górę żywość wrodzona i ze swojej strony wybuchnie. Nie chciał zaś, powtarzamy to raz jeszcze, nie chciał za żadną cenę do kłótni doprowadzać.
— Idź do dyabła, waryacie! — mruknął pół-głosem. Następnie chciał umknąć z drogi awanturnikowi, nie zważając na jego wrzaski i obelgi. Próbował zatem przebić się przez tłum, otaczający ich zwartemi szeregami.
Nie obliczył się jednak należycie z ciekawością, posuniętą do najwyższego okrucieństwa tych poczciwych Paryżanów, dla których wszystko się staje pożądanem widowiskiem; pijak chrapiący na śmiecisku, dwaj łobuzy wodzący się za łby, psiak, lub kot, tonący w Sekwanie...
Nikt się nie ruszył, nikomu się nie śniło, ustąpić ze stanowiska zajętego, choćby na pół cala. Kłótnia między oficerem, a cywilem (galerya widzów, brała Rodilla za czystej krwi huzara,) była gratyską nie lada, czemś niezwykłem, a pełnem pieprzyku, za którym przepadają próżniaki i zbijobruki.
Vaubaron chcąc zerwać ten łańcuch z ciał żywych, byłby musiał użyć gwałtu niemal.
Rozdrażniony do najwyższego stopnia, namyślał się jeszcze, co czynić i na co się zdecydować. Rodille zaś tymczasem rozjuszony, zapieniony, z twarzą purpurową, z oczami krwią zabiegłemi, wrzeszczał ile mu gardła stało, miotając takie bezeceństwa, których nie śmielibyśmy nawet powtórzyć. Krzyknął nareszcie jak opętany:
— Durniu jakiś! jeżeli mam iść do dyabła, to wolę ciebie tam posłać, rozumiesz?!... Jutro nawlekę twoje cielsko na szpadę, jak kurcze na rożen... a tymczasem masz na zadatek!...
Jednocześnie podniósł rękę, aby Yaubaron’a wypoliczkować. Ten wyglądał jak śmierć, blady, chwiejacy się nieprzytomny.
Ręka podniesiona, nie spadła jednak na twarz Jana.
Zagrożony zniewagą najstraszniejszą, mechanik ryknął głucho, a schwyciwszy rękę przeciwnika w powietrzu, wykręcił ją gwałtownie i nie puścił, póki nie odepchnął od siebie napastującego, całą siłą herkulesową, swoich muszkułów stalowych.
Rodille nie spodziewał się ataku tak potężnego. Tym razem byłby upadł na dobre, gdyby pierwszy rząd widzów tłoczących się, nie był go podtrzymywał, niby mur żywy.
Zdawał się bliski wściekłości. Z twarzą kurczowo wykrzywioną, zgrzytając zębami jak zwierz drapieżny, z pianą na ustach, rzucił się powtórnie na Vaubarona, ale tym razem nie godząc w twarz, tylko prosto w piersi.
I Jan był gotów. Wszczęła się tedy walka nie na żarty.