Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tłum zaciekawiony, a tłoczący się coraz gęściej w koło dwóch przeciwników, oczekiwał na widowisko niesłychanie wzruszające. Widzowie liczyli na scenę, w rodzaju owych sławnych Bosce’ów angielskich, tak wysoko cenionych przez cokneys’ów londyńskich: obliczali z góry ile zębów wyleci, ile będzie żeber połamanych, i czy bodaj jedno oko nie wypłynie!
Ta nadzieja słuszna zupełnie i sprawiedliwa, miała być tym razem najfatalniej zawiedzioną.
Walka na pięście, rozpoczęta tak gwałtownie skończyła się w oka mgnieniu, i to z woli samego napastnika.
Skoro porwał w pół Jana, jakby chciał całą siłą podnieść go i rzucić o ziemię, Rodille puścił go i w tył odskoczył.
Vaubaron spodziewał się powtórnego ataku, i stanął w pozycyi odpornej. Atak jednak już się nie powtórzył.
— Na prawdę! — Rodille machnął ręką lekceważąco — istny waryat ze mnie, żeby wdawać się w kłótnię publicznie z tym gburem, i bić się z nim na pięście jak jaki łobuz!... Jeżeli cymbał uważa się za obrażonego, niech się zgłosi do mnie, a uczynię mu ten zaszczyt, i raczę zmierzyć się z nim na szpady, lub z pistoletem w dłoni!... Oto mój adres, i moje nazwisko!...
To mówiąc, Rodille wyjął z kieszeni pularesik złotem haftowany, o którym wspomnieliśmy już wyżej. Rzucił bilet z herbem i koroną margrabiowską pod nogi Janowi, wykręcił się na pięcie, tak po pańsku, przyczem zrobił ruch tak rozkazujący, że mur żywy natychmiast się przed nim roztworzył, i on znikł w tłumie.
W chwilę później wynosił się cichaczem, z obrębu ogrodu i zabudowań w Palais-Royal, idąc szybko ku ulicy Valois, wtedy prawie nie oświetlonej, i tonącej w wiecznych ciemnościach.
Zaledwie uszedł ze dwadzieścia kroków, usłyszał za sobą nawoływanie cichuteńkie, widocznie li dla jego uszów przeznaczone:
— Pst! pst! pst!...
Stanął.
Długonogi zrównał się z nim natychmiast.
— Ejże! — Rodille uśmiechnął się drwiąco — jak uważam, miałeś mnie na oku...
— Naturalnie, mistrzu!... Nadto mi wiele na tem zależało, żeby kształcić się dalej w twojej szkole niezrównanej!
— A w dodatku... wziąć procent obiecany? — Rodille spytał ironicznie.
— Zapewne... po trochę i dla tego... ale głównie, aby ci mistrzu pogratulować z zapałem i najszczerzej!....Jak mnie długo noszą moje szczudła, nic podobnego nie widziałem!... Osłupiałem, zgłupiałem po prostu z podziwu!... Wytrzeszczałem oczy... byłem na to przygotowany... a jednak nic nie widziałem... I nieboszczyk Pineti, byłby tego lepiej nie wykonał!... Do stu dyabłów!... z pana mistrz nad mistrzami!... Tracę niemal nadzieję... ja Długonogi!... żebym kiedy doszedł do podobnej doskonałości!...
— I masz słuszność zupełną! — Rodille wydął z dumą usta — nie mam, i mieć nie będę rywala pod tym względem!... Tu masz twoje cztery luidory, a w dodatku piąty, który oddasz Larifle’rowi.
— Dzięki stokrotne, mistrzu!... Oddam mu z wszelką uczciwością!... Ale, ale, chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie...
— Tylko śmiało!... być może, że ci na nie odpowiem...
— Dlaczego, atakowałeś tego dudka powtórnie?... Gdyś go odepchnął tak gwałtownie, byłem pewny że interes już u ciebie w kieszeni, i dziwiłem się, po co rzucasz się na biedaka, który nie miał wcale ochoty, stawać do walki.
— Głupiec z ciebie, po prostu!...
— Hm! hm! i to możebne!...
— Powinien byłeś zrozumieć, nie pytając mnie o to, że mi się sztuczka za pierwszym atakiem nie udała, i że byłem zmuszony udać, iż chwytam za bary mojego przeciwnika, aby go zwalić na ziemię... Tymczasem, naiwny i dziecinny debiutancie, dobranoc!... Jutro wieczór bądź o tej samej godzinie w Palais-Royal... i ja tam będę prawdopodobnie...
Debiutant w złodziejstwa nauce wyzwolonej, powrócił do ogrodu w Palais-Royal, zakręciwszy się tędy i owędy, na wzór lisa, który nigdy prosto do nory nie wejdzie, aby zmylić trop. I Rodille zrobił tak samo, zanim wrócił do owej izby z kostiumami, gdzie go zostawimy tymczasem.
My teraz pójdziemy za Vaubaronem.
Skoro młody mechanik pozbył się napastnika, przestał być przedmiotem budzącym ciekawość. Tłum rozszedł się natychmiast, nie bez skarg i głośnych wyrzekać, że widowisko trwało tak krótko i zakończyło się tak niezadawalniająco.
Vaubaron nie zadał sobie nawet trudu, podnieść bilet pod nogi ciśnięty. Co go obchodziło nazwisko tego waryata złośliwego, którego radby był więcej w życiu całem nie spotkać?
— Co za głupia i śmieszna awantura — mruczał wychodząc z ogrodu. — Spadło to na mnie niespodziewanie, niby piorun z jasnego nieba! Czas był wielki, żeby się to skończyło!... Passya mnie wściekła porywała... Jestem o połowę silniejszy od tego gagatka wymuskanego.... byłbym go jeszcze ubił do licha!...
Jan mówiąc o swojej sile, uczuł się jednak niesłychanie osłabionym. Przed chwilą gniew i oburzenie podniecały go sztucznie, reakcya atoli była nieuniknioną, nerwy nadto rozdrażnione musiały w końcu omdleć niemal. Nogi pod nim drżały, wlókł się zaledwie.
— Tym sposobem do jutra nie zajdę — szepnął — a tak mi spieszno.
Przypomniał sobie że jest bogatym; a przecież zawahał się, czy wziąć fiakra, czy nie? Wydatek jednak, który miał go prędzej połączyć z żoną i córką, wydał mu się dozwolonym i sprawiedliwym.
Skinął zatem na jednego z fiakrów stojących na placu przed ogrodem, i podał mu adres ulicy Pas-de-la-Mule.
Powóz ruszył z miejsca. Jan wcisnął się w kąt powozu, snując dalej roskoszne marzenia, przerwane tak niefortunnie przez ową znaną nam głupią napaść na gładkiej drodze.
Patrząc w przyszłość przez pryzmat czarowny, zebrała go ochota popieścić się z paczką banknotów służącą za podstawę tylu błogich nadziei...
Ręką prawą sięgnął w zanadrze, do bocznej kieszeni w surducie. Ręka natrafiła tam na próżnię zupełną...
Byłoto uczucie piekielne, przerażające! Vaubaron zatrząsł się od stóp aż do głowy: włosy mu się zjeżyły i pot zimny na czoło wystąpił... Cała budowa cudowna rozsypywała się w gruzy! Z wyżyn ułud niebiańskich spadał w otchłań rozpaczy najczarniejszej!...
Przez kilka sekund próbował walczyć z rzeczywistością straszną, ale nie mniej namacalną.
— To być nie może! — szeptał głucho. — Te dziesięć tysięcy... miałem tu!... Nie zgubiłem... nie mogli mi ich ukraść z zanadrza!... Mylę się zapewne... nie pamiętam... są w innej kieszeni...
Łudził sam siebie, nie wierząc w to co mówi... Szukał jednak, macał, przewracał wszystkie kieszenie, z razu zwolna, szczegółowo, potem gwałtownie, z wściekłością.
Nic nie znalazł, prócz w kamizelce owych trzynaście sztuk złota, dodatek do dziesięciu tysięcy.
Tych trzynaście luidorów było dowodem namacalnym, że mu się to wszystko nie przyśniło, że był rzeczywiście w posiadaniu sumy olbrzymiej, jak dla niego, i że ją zabrać pozwolił!
Wyobraźmy sobie na śmierć skazanego, któremu zapowiedziano łaskę monarszą i zupełne kary odpuszczenie. Nie posiada się z radości, upojony odchodzi od zmysłów. W tem dowiaduje się o fatalnej pomyłce, i widzi nagle przed sobą haniebne rusztowanie, i zamiast wolności, kata z toporem nad głową.
W takiem samem położeniu znajdował się Vaubaron, bo choć jego własne życie nie było zagrożone, ale drżał o życie żony i córki, droższych mu nad wszystko!
Upadł na duchu straszliwie, rozpaczliwie. Krótko jednak trwało to moralne i fizyczne obezwładnienie. Nastąpiła gwałtowna reakcya; odzyskał energię gorączkową. Uczuł na nowo silną i niczem niezłamaną wolę.
Zapukał w okno. Fiakier konie zatrzymał.
— Co pan rozkaże?
— Wracamy nazad...
— A dokąd?
— Do Palais-Royal...
— Aha... jużeśmy jak w domu!...
I powóz zawrócił na to samo miejsce skąd wyjechał.
— Wygrałem raz... wygram powtórnie! — mówił w duchu Vaubaron. — Traf szczęśliwy znowu mi dopisze... Cel mój nadto wielki, nadto święty!... Bóg sam, bez wątpienia, zechce mi dopomódz...
W kwadrans, szedł po tych samych wschodach, ale już śmiało, z miną rezolutną, jak ktoś obeznany z miejscowością. Kapelusz oddał sam lokajowi, i przestąpił powtórnie próg jaskini iście zbójeckiej.
Piękności podstarzałe i wymalowane, zajęte przy rulecie i zielonym stoliku, poznały natychmiast gracza szczęśliwego, a nie wiedząc o fatalnym wypadku z dziesięcioma tysiącami, powitały go uśmiechem najzalotniejszym, równocześnie zerkając złośliwie ku krupierom, jakby im z góry obiecywały odzyskanie sumy przed chwilą wybranej.
Vaubaron tym razem chciał wygrać prędko i wiele.
Nie będziemy opowiadali szczegółowo gry zwrotów nieszczęsnych. Gdy przegrał dwanaście sztuk złota, ostatniego luidora zmieniał na dobrą monetę... i tę ruleta pochłonęła...
Gdy ostatni grosz przegrał, Vaubaron ścisnął głowę oburącz jakby się bał, że mu rozpacz mózg rozsadzi, twarz mu wykrzywił kurcz konwulsyjny, i wyszedł ze sali...
Szedł na pozór spokojnie, ale tak dziwny i straszny uśmiech igrał mu na ustach drgających, jakby był blizki szaleństwa, lub miał zostać na wieki idyotą...