Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Adwokat pomyślał chwilkę a potem rzekł:
— To, czego pan żądasz, chętnie uczynię i odwidzę pańską żonę i dziecię.
— Dziękuję panu. Pan jesteś tak dobry! Gdy wszedłeś do mego więzienia, poczułem zaraz, że mi się pociecha zbliżyła. Nie prawda, że pan tam zaraz pójdzie?
— Zaraz nie, lecz dopiero za godzinę, gdy ztąd wyjdę.
— Na cóż ta niepotrzebna zwłoka. O! gdybyś pan wiedział, jak ja cierpię, jak strasznie się obawiam z powodu mej rodziny.
— To nie powinno pana pozbawiać ani męstwa, ani cierpliwości. Chcę naprzód z panem pomówić, a potem pójdę. Pańska żona zada mi niezawodnie niejedno pytanie, na które nie mógłbym dać odpowiedzi. Tylko w tym razie mógłbym jej robić nadzieję i pocieszać ją, gdybyś mi pan sam dał prawo do tego.
— Masz pan słuszność — odpowiedział Vaubaron — i zgadzam się na pańską wolę. Słuchaj mnie pan teraz a może nie jedną rzecz lepiej zrozumiesz, niż ja sam, i potrafisz rozprószyć ciemności mego nieszczęścia.
Rzekłszy to, począł Vaubaron opowiadać co już dawno wiemy.
Adwokat słuchał z jak największą uwagą i nie wiele przerywał, lecz idąc za tokiem opowiadanego zdarzenia poważniał coraz bardziej, a gdy Vaubaron skończył, na twarzy prawnika był jawny wyraz straconej odwagi i niezadowolenia.
Vaubaron miał się za zgubionego.
— Mów pan! — krzyknął wreszcie z siłą rozpaczy — nie prawda, że mnie pan masz za winnego i że mi się nie udało pana inaczej przekonać?
— Przeciwnie, mam pana za niewinnego, a na dowód sam panu teraz rękę podaję.
Vaubaron pochwycił rękę i przycisnął do serca, poczem zapytał:
— A jeżeli przekonałem pana o mojej niewinności to dlaczegóż pan taki smutny i zniechęcony?
— Bo dopiero teraz widzę całą trudność mego zadania i ogromną odpowiedzialność.
— Panie! mam odwagę, jestem mężem, powiedz mi pan przeto szczerze, czy moja obrona wydaje się panu wcale niemożliwą?
— To nie, lecz w każdym razie obrona pańska jest bardzo trudną.
— Jeżeli pan Bóg dopuści, to umrę jako męczennik — rzekł Vaubaron — a poczucie niewinności będzie mnie podtrzymywać — lecz moja żona i dziecię... Co się z temi stanie? To jest, co mnie dręczy i gorsze jest, od samej śmierci. Ratuj mnie pan! — wołał Vaubaron — ratuj mnie dla żony i dziecka!
— Bóg dopomoże! — rzekł wzruszony adwokat.
— Teraz panie — rzekł mechanik nieśmiało — gdy dopełniłem, czego żądałeś, czy mogę ci przypomnąć przyrzeczenie?
— Nie zapomniałem wcale i spełnię je, skoro tylko ztąd się wydalę.
Potem prawnik opuścił więzienie. Vaubaron pozostał sam i był z łaski Boga podniesiony na duchu. Dziękował niebu za dowody łaskawości, które go w straszliwem położeniu podźwignęły.
Tak przeminęły dwie godziny i nadspodziewanie nie wydały mu się wcale długiemi, bo nadzieja ożywiała go w samotności i sprawiła, że chwilowo zapomniał o wszystkiem złem, co go spotkało i o teraźniejszem położeniu.
W tem obrócił się z chrzęstem klucz w zamku drzwi się otworzyły i adwokat jawił się w kaźni.
Vaubaron zerwał się z łóżka, na którem spoczywał i pospieszył do gościa, lecz nagle się wstrzymał i począł drżeć. — Mimo zmroku, jaki kazamatę zalegał, spostrzegł zasępione oblicze młodego człowieka, który widocznie był wzruszony i nie śmiał oczu podnieść. — Vaubaronowi wydało się tak, jak gdyby go żelazna ręka za gardło chwyciła.
— Pan Bóg nie ma dla mnie miłosierdzia — rzekł w końcu — pan przynosisz dla mnie smutną wiadomość.
Adwokat tylko kiwnął głową.
— Zapewnie żona woła mnie, woła mnie walcząc ze śmiercią, a ja jestem więziony!
Prawnik milczał jeszcze ciągle.
Oczy mechanika wystąpiły na wierzch, twarz jego przybrała jakiś straszliwy wyraz a drżące jego usta z trudnością wymówiły zaledwie dosłyszalne słowa:
— Może już umarła! Moja Marta już umarła!
Adwokat zbliżył się do nieszczęśliwego a ująwszy jego zimne ręce rzekł nieopisanie łagodnym głosem:
— Odwagi mój przyjacielu, na miłość Boską!
— Umarła! — powtórzył Vaubaron nie słysząc ani słowa — straciłem ją na zawsze i nigdy już widzieć nie będę mojej Marty, mojej towarzyszki życia i pocieszycielki, a ja ci nie oddałem ostatniego pocałunku, niezamknąłem rękoma ócz twoich! O Boże już jej widzieć nie będę na wieki!
Nie płakał teraz, oczy pozostały suchemi, pierś nie miała tchu a na obliczu pojawiła się bezgraniczna rozpacz.
Gość milczał, bo i cóż mógłby powiedzieć. Wobec tak wielkiego cierpienia, cóż pomogą wszystkie słowa pociechy?
Nagle Vaubaron wstrząsł się cały jak trup zgalwanizowany, podniósł głowę a pałające oczy zwrócił na adwokata i rzekł grobowym głosem:
— Zapomniałem o Blance cóż z nią się stało?
Młody człowiek chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł.
— Mów pan, mówże pan przecież! — wołał mechanik — oczekuję najgorszego! Nie prawda, że także moja Blanka umarła.
Drżąc przemówił adwokat:
— Nie, nie umarła... przynajmniej nie ma powodu, aby to przypuścić... lecz niech pan tylko nie rozpacza... mała z pomieszkania zginęła bez śladu.
— Co zginęła? — krzyknął nieszczęśliwy ojciec, łamiąc ręce, rwąc włosy i uderzając rękami skutemi o głowę, tak że krew z nich pociekła. — Wolałbym, aby w grobie spoczęła, niż się ma tułać po Paryżu moje ukochane dziecię żebrząc o kawałek chleba. O! to okropnie! A potem przyszłość! Cóż się z nią stanie! Boże! To jest za wiele. Nie zniosę tego! Proszę przebacz mi lecz już inaczej nie mogę! Marto! Czekaj na mnie przychodzę do ciebie i umieram niewinny.
Krzycząc tak w rozpaczy wydarł się olbrzymią siłą z rąk adwokata, który go usiłował powstrzymać, pobiegł i uderzył z całą siłą głową o przeciwległy mur.
Dał się słyszeć głuchy, straszliwy łoskot, krew bryzgnęła z roztrzaskanej czaszki i Vaubaron runął trupem na ziemi. Nieszczęsny!