Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy żandarmi obwinionego do kaźni odprowadzali, szedł Laridon ulicą w głębokich myślach pogrążony.
Nie wątpił on ani chwili o niewinności mechanika, i pewnym był że nikt inny, tylko Rodille zbrodnię popełnił, skradłszy mu poprzednio kupione dłutko, lecz nie mógł go wydać przed sądem, bo wiedział dobrze, iżby Rodille, który w całą jego przeszłość i teraźniejszość jak najlepiej był wtajemniczony, zdradę srodze powetował.
Tandeciarz nie miał do mechanika najmniejszej urazy, owszem żałował bardzo, że go koniecznie zgubić musiał, lecz nie mógł inaczej, bo tylko dbał o własną skórę.
Wiemy, że tandeciarz chciał właśnie kupione narzędzia do książki wciągnąć, gdy w tem Rodille wszedł i przeszkodził mu w dokonaniu tego. Gdy potem Rodille oddalił się, zapomniał tandeciarz o tym całem interesie, który z resztą nie był wcale ważny.
Wobec sędziego wyparł się on kupna, a to z dwu powodów.
Najpierw nieporządne prowadzenie książki wyszłoby na jaw i podałoby go w podejrzenie u władzy, a potem dowiedziałby się sędzia koniecznie, gdzie się owe dłutko podziało, bo tandeciarz musiał je albo sprzedać albo mu skradzione zostało.
W każdym razie nastąpiłyby ścisłe poszukiwania i nietylko samby się naraził, lecz także odkrytoby Rodilla. Tego tandeciarz musiał się starać uniknąć bądź co bądź.
Lecz zostawmy tandeciarza i chodźmy do więzienia, gdzie nas nowe opłakania godne widowisko oczekuje.
— Oto jest pańskie jadło — rzekł strażnik więzienny do Vaubarona po powrocie do kaźni, i przysunął mu blaszane naczynie tuż przy drzwiach ciasnej kazamaty stojące.
Nieszczęśliwy tych słów wcale nie posłyszał.
Zostawszy sam jeden w kaźni, rzucił się na łoże i chciał rykiem i łkaniem stłumić straszliwą rozpacz, która go rozdzierała.
Ostre, gorące łzy spływały mu po twarzy i utworzyły widoczne ślady na niej. Pierś jego wzdymała się, serce jakby pęknąć chciało. Brakło mu tchu, wszystkie nerwy w nim drgały. To wzruszenie trwało może ze dwie godziny, potem osłabł i leżał jak martwy. Złamanym był na duszy i ciele.
Potem okazano mu zwłoki zamordowanych, co jednakowoż żadnego skutku nie miało i mieć nie mogło. Wobec bezdusznych ofiar Vaubaron zapewniał, że jest niewinny, lecz cóż to znaczyć mogło wobec nagromadzonych dowodów?
Śledztwo już było ukończone i sprawozdanie sędziego tak było dziwnie jasne, że trybunał sądowy jednogłośnie powziął uchwałę oskarżenia co do podwójnego mordu i rabunku.
Jakkolwiek Paryż zaledwie co odbył rewolucyą, przecież całe miasto żywo się zajęło tym krwawym dramatem.
Ostateczną rozprawę ogłoszono na czas najbliższego zgromadzenia sędziów przysięgłych. Wielu sławnych adwokatów współubiegało się o obronę obwinionego i żądało, aby sąd sam przyznaczył obrońcę, gdyby obwiniony nie wybrał żadnego.
Gdy w tym względzie zadano Vaubaronowi pytanie, rzekł, że nie zna żadnego adwokata, i że przyjmie każdego, którego mu sąd przyznaczy.
Owego dnia, w którym co do terminu ostatecznej rozprawy uchwałę powzięto, odwidził Vaubarona w więzieniu młody człowiek z inteligentnem wejrzeniem. Był to adwokat przez sąd przyznaczony.
— Mój panie — rzekł on do mechanika — przychodzę do pana może nie we wielki talent, lecz w najlepszą wolę zaopatrzony i bądź pan pewny, że użyję wszystkiego, abyś mi zaufał zupełnie, bo nie znasz mnie wcale. Ze śledztwa wiem, żeś pan wszystkiemu usilnie zaprzeczał, nie mogąc przecież w niczem oskarżenia osłabić. Otwórz mi pan serce i wyznaj prawdę wierząc, że niczego bardziej nie pragnę jak dowieść jego niewinności. Jeźliś pan jest rzeczywiście niewinny, to użyje całej mojej energji, aby pańską sprawę do zwycięztwa doprowadzić.
Nie było rzeczą możliwą nie ufać temu młodemu człowiekowi, którego przemówienie tak było ujmujące.
Vaubaron uczuł to, i po raz pierwszy od czasu uwięzienia poczęło w nim serce bić spokojniej.
Nieszczęśliwy przecież raz zdybał człowieka, który nie był już z góry o jego winie przekonany, po raz pierwszy spotkał się z istotą współczującą jego cierpienia i mógł mieć nadzieję oczyścić się z tego kału zbrodni, jakim go obrzucano.
— Niechże będzie niebo błogosławione, które cię zseła zbawco!
W tej chwili uniesienia Vaubaron wyciągnął ręce, aby ująć prawnika i uściskać, lecz jeszcze teraz nowy kolec wpiął się w koronę jego cierpień.
Adwokat cofnął się, aby uniknąć zetknięcia i wyraz odrazy wystąpił na jego oblicze. Zawstydzony Vaubaron opuścił głowę i zapłakał.
— Pan się mnie boisz — rzekł potem drżącym głosem — więc także pan myślisz, że ręce moje krwią zbroczone.
— Mylisz się pan — rzekł spiesznie adwokat — nie wyrobiłem sobie co do pana jeszcze żadnego zdania i zapewniam pana raz jeszcze, że najbardziej sobie życzę, abym mógł dowieść jego niewinności. Jeźli z panem pomówię i będzie rzeczą możliwą uwierzyć w pańską niewinność, to będę pierwszym, który panu rękę poda i przyjaźń zawrze.
— Wątpisz pan przecież zawsze, jednakowoż dzięki i za to. Lepsze to, niż gdybyś o mojej winie był przekonany.
— Zaufaj mi pan zupełnie i powiedz wszystko jak na spowiedzi, będę pana słuchał z uwagą.
— Ufam panu we wszystkiem, lecz zanim pan rozpocznie, ulituj się nademną i zdejm ze mnie ciężar, który mnie gniecie i do rozpaczy prowadzi. Czy zechcesz pan to uczynić? Czy zechcesz?
— Dlaczegożby nie, czegóż pan żąda? — Od dziesięciu dni jestem w więzieniu i nie mam stosunków ze światem. Wydarto mnie umierającej żonie i sześcioletniej córeczce, także słabowitej. Czy raczysz pan pójść do mego pomieszkania i przekonać się, ażali są jeszcze przy życiu?