Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Urzędnik nie odpowiedział, lecz szybkim, sobie tylko właściwym ruchem poprawił okulary, utkwił bystry wzrok w stojącym delikwencie, a badając go z uwagą pomyślał:
— Ten człowiek nie ma wcale złego wyrazu twarzy.
Lecz z tego przychylnego spostrzeżenia nie wyprowadził wcale przychylnych wniosków dla podsądnego, bo w czasie swej długoletniej służby widział już niejednego łotra w owczej skórze i nie wiele zważał przeto na fizyognomią.
Okrzyk, który mechanik wydał, był prawdziwy i pochodził ze serca, lecz to nie dowodziło niczego, bo Vaubaron mógł być przecież zawsze wielkim zbrodniarzem i większym jeszcze komedyantem do tego. Oczy Vaubarona nadaremnie szukały na twarzy sędziego śladów współczucia, bo znalazły tylko posągową martwość pochodzącą prawdopodobnie z przekonania o winie. Serce Vaubarona ścisnęło się, nadzieja, którą żywił, ustąpiła.
— Przystąp pan bliżej — rzekł sędzia najzupełniej spokojnym głosem i bez najmniejszego wyrazu.
Vaubaron był posłusznym i zbliżył się chwiejnym krokiem.
— Zdajesz się pan być cierpiącym. Usiądź zatem.
Oskarżony raczej padł niż usiadł na krzesło, słomą oplecione.
Sędzia przemówił:
— Pańskie wzruszenie wpada w oczy. Myślę, że jest rzetelne. Przyjdź pan do siebie. Chce chwilkę zaczekać, zanim rozpocznę zadawać pytania. Rzecz, o którą chodzi, jest największej doniosłości i wymaga, abyś był panem siebie, zachował zimną krew podczas dawanych odpowiedzi.
Jakkolwiek te słowa były chłodno wyrzeczone, tak przecież wyrażały przychylność i świadczyły o współczuciu. Wykazywały one z jednej strony, że sędziemu sprawa Vaubarona wydawała się być bardzo ważną i groźną, z drugiej strony zaś dawały rękojmią, że obrona obwinionego będzie wysłuchana z uwagą i bez uprzedzenia.
Vaubaron uczuł się też nieco spokojniejszym i starał się opanować wzruszenie, co mu się do kilku minut tak dalece udało, że przemówił cichym głosem:
— Jestem na pańskie usługi i myślę, że będę mógł odpowiadać na pytania, które mi pan zada.
Małej pauzy, jaka teraz nastąpiła, użył sędzia na to, aby jeszcze raz rzucić okiem na sprawozdanie policyi, skąd kilka notatek zrobił na papierze ołówkiem.
— Mateuszu! — rzekł potem do pisarza — czyś gotów?
Młody człowiek natychmiast umaczał pióro w atramencie i gotów był do pisania.
— Jak się pan nazywasz?
— Jan Vaubaron.
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia sześć i pół.
— Gdzieś się pan urodził?
— W Paryżu.
— Czy jesteś pan żonaty?
— Tak jest, proszę pana.
— Masz dzieci?
— Mam sześcioletnią córeczkę.
— Jakie jest pańskie zatrudnienie?
— Jestem mechanikiem.
— Czy masz pan jakie inne źródła zarobkowania prócz swej zwykłej pracy?
— W tej chwili nie mam żadnych.
— Jak to w tej chwili? Czy się pan po przyszłości czegoś szczególniejszego spodziewasz?
— Wykorzystanie dwu wynalazków przyniesie mi wielkie sumy.
— Czy nie byłeś pan nigdy sądownie badany albo karany?
— Nigdy — rzekł Vaubaron stanowczym głosem — i myślałem, że pierwej umrę, niż jakikolwiek sąd o bytności mojej wiadomość poweźmie.
Po tych kilku wstępnych pytaniach przerwał sędzia badanie na kilka sekund, zajrzał do sprawozdania i zdawał się nad kilkoma punktami zastanawiać. Nagle potem podniósł głowę, rzucił badawczy wzrok na oskarżonego i zapytał szybko:
— Czy masz pan wiadomość o zbrodniach, których popełnienie panu przypisują i dla których tu się znajdujesz?
Vaubaron zbladł, mimo to przecież odpowiedział śmiało i bez zastanowienia się:
— Nie, mój panie, nie wiem nic o tych zbrodniach. Pan komisarz, który mnie dziś rano z koła mojej rodziny uprowadził, powiedział mi, że jestem obwiniony o podwójne morderstwo i rabunek. Oto wszystko, co wiem. Taki okropny zarzut odpieram ze sprawiedliwem oburzeniem, bo w tej chwili nawet jeszcze mi nie wiadomo, jak się nazywają owe osoby, któreto niby zamordować miałem.
— Obydwie te osoby są: młoda jeszcze kobieta i wiekiem złamany staruszek.
Głęboka odraza malowała się na twarzy mechanika, gdy rzekł:
— Słabowity starzec i kobieta! I ja ich miałbym zamordować?!
Rzekłszy to, chciał podnieść ręce do ócz, lecz jak przedtem w więzieniu tak i teraz zadzwoniły łańcuszki na jego rękach. Ręce mu opadły na kolana i zalał się łzami.
Tymczasem mówił sędzia dalej:
— Tym starcem jest pański najbliższy sąsiad, baron Viriville, kobieta zaś była u niego w charakterze gospodyni i nazywa się Urszula Renaud. Czy znasz pan barona Viriville?
— Wiadomo mi tylko, że zamieszkuje hotel tuż obok mego pomieszkania, widziałem go też dwa albo trzy razy do powozu wsiadającego.
— Nigdyś pan z nim nie miał nic do czynienia?
— Nigdy w życiu.
— Czy panu nie było wiadomo, że posiada ogromny majątek?
— Słyszałem o tem mówiących, a zresztą baron uchodzi u wszystkich za bardzo majętnego człowieka.
— Czy znałeś pan Urszulę Renaud?
— Wcale nie.
— Nie znałeś nawet z widzenia?
— Tak jest, nawet z widzenia nie znałem.
Po chwili namysłu, nie spuszczając przecież obwinionego z oka, sędzia pytał dalej:
— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, w jaki sposób pani Renaud i baron Viriville życie utracili?
— Jakżeźbym to mógł powiedzieć, gdy mi ta rzecz wcale nie jest wiadoma?
— Dobrze, więc powiadomię pana o tem. Gospodynią Renaud została silną trucizną nagle otruta, prawdopodobnie kwasem pruskim, lecz to jeszcze nie jest całkiem pewne. Potem dopiero gdy już tego mordu dokonał, mógł się winowajca udać do pokoju barona, którego zabił, pchnąwszy mu w piersi ostro zakończony przyrząd. Pchnięcie zostało zadane tak pewną ręką, że baron natychmiast żyć przestał.
— To okropnie — wyszeptał Vaubaron.
— Tak jest w istocie, bo ten podwójny mord, jak poszlaki wskazują, został wedle dobrze obmyślanego planu i z najzimniejszą krwią dokonany. Człowiek ten, który go popełnił, zdaje się być potworem, jakiego tylko piekło zrodzić może. Nazwisko tego człowieka zasługuje na pogardę współczesnych i przyszłych pokoleń.
— Za taką zbrodnię — rzekł żywo obwiniony— małąby była karą śmierć na rusztowaniu.
— Czy to jest rzeczywiście pańskie przekonanie.
— Przysięgam na to i raczy pan o tem nie wątpić.
Sędzia wziął teraz do ręki jeden z przedmiotów na pulcie leżących i pokazał go mechanikowi nie dając mu przecież sposobności przypatrzenia się bliżej.
— Za, co to pan masz?
— Za dłutko.
— Czy je pan poznajesz?
— Wiele jest podobnych do siebie.
— Przypatrz że mu się pan uważnie, a szczególniej uważaj na trzonek — mówił sędzia dalej trzymając teraz dłutko mechanikowi przed samemi oczyma — czy pan i teraz nic szczególnego nie spostrzegasz?
Vaubaron nie mógł ukryć zdziwienia i przestrachu.
— Zdaje mi się, że to narzędzie nie jest panu zupełnie obce. Są na niem wyrzeźbione dwie litery J i V — jeśli się nie mylę. Jakie jest pańskie imię i nazwisko?
— Jan Vaubaron.
— Są to zatem początkowe litery pańskiego imienia i przezwiska. Czy to narzędzie jest pańską własnością?
— Było moją własnością, temu nie przeczę.
— Jest ono prawie całkiem nowe. Jakiemuż przypadkowi należy przypisać, żeś się go pan pozbył, jeźliś się go rzeczywiście pozbył kiedykolwiek?
— Nie był to żaden przypadek mój panie, lecz biedą zmuszony sprzedałem to dłutko razem z innemi narzędziami pewnemu tandeciarzowi.
— Tak! sprzedałeś je pan?
— Nie inaczej.
— A kiedyż to było?
— Przedwczoraj.
— Tandeciarzowi pan mówisz?
— Tak jest.
— Jakże się ten tandeciarz nazywa?
— Laridon.
— Gdzie on mieszka?
— Na ulicy Pas-de-la-Mule, w przyziemiu tego samego domu, gdzie i ja mieszkam.
Sędzia wziął blankiet do ręki, a napisawszy kilka słów, zaadresował i skinął na żandarma. Gdy ten przystąpił, wręczył mu papier mówiąc:
— Weź pan dorożkę, poszukaj niejakiego pana Laridona i sprowadź go natychmiast razem z książką, w której sprzedane lub kupione rzeczy zapisuje.
Żandarm oddał wojskowy ukłon i opuścił kancelaryą nie mały robiąc hałas ostrogami i szablą.
Przerażony tym nowym walącym się nań wypadkiem Vaubaron stał się niepewnym, pomieszanym i znajdywał się w położeniu człowieka pod wpływem przykrego snu zostającego. Mógł wprawdzie słyszeć, lecz najzwyklejszych rzeczy nie był w stanie jasno pojmować.
Tak na przykład nie mógł pojąć jakim sposobem dłutko, które Laridonowi sprzedał na stół sędziego dostało się. Ani mu na myśl nie przyszło że to narzędzie mordercy do spełnienia zbrodni służyć musiało i nie drżał na myśl, że to mordercze żelazo, które przed kilkoma dniami jeszcze jego własnością było — teraz w rękach sprawiedliwości straszną będzie bronią przeciwko niemu.
Urzędnik zajrzał ponownie do sprawozdania policyi, potem przeglądnął stemplowe papiery, a następnie dalej toczył śledztwo:
— Masz pan długi?
— Tak jest, proszę pana.
— Czy znaczne?
— Tegobym nie powiedział, lecz nawet najmniejszy dług może się stać gniotącym ciężarem, jeźli stosunki nie dozwolą, zapłacić go w swoim czasie.
— Możesz mi pan powiedzieć, ile mniej więcej dłużny jesteś?
Mechanik pomyślał chwilkę, a potem wymienił zbliżoną sumę.
— Czy podpisywałeś pan także zapisy dłużne?
— Tylko jeden.
— Mam tu zapis na dwa tysiące franków opiewający na rzecz panów Malher et Comp. fabrykantów maszyn, który to zapis z rąk woźnego Baudier wykupiony został. Czy to jest ten zapis, o którym pan mówisz?
— Tak jest.
— Procenty są znaczne i wynoszą dwieście sześćdziesiąt pięć franków.
— W samej rzeczy tak jest.
— Był także nakaz wydany względem aresztowania pana. Czyś pan o tem wiedział?
— Tak, wiedziałem.
— Czy panu wczoraj powiedziano?
— Wczoraj panie sędzio.
— Muszę przyznać, że pańskie położenie było prawdziwie rozpaczliwe, bo więzienie za długi stało już dla pana otworem, lecz dlaczegoś się pan do ostatniej chwili ociągał z zapłaceniem długu?
— Pierwej było to po prostu niemożliwe.
— Czy nie mogłeś pan tego wczoraj za dnia a przynajmniej wieczorem załatwić.
— Nie, panie.
— O to zapytywała już pana policya i powiedziałeś, żeś pieniądze dopiero w nocy otrzymałeś. Czy pan przy tem obstajesz?
— Zapewne, bo to jest rzeczywistą prawdą.
— Wieleś pan otrzymał?
— Cztery tysiące franków.
— Od kogo?
— Od nieznajomego mi człowieka.
Słowa te wyrzekł Vaubaron drżącym głosem, bo czuł, że to jest najniebezpieczniejszy punkt dla niego. Zdarzenie owej nocy wydało mu się tak dziwnem, że żaden słuchacz nie mógł temu dać wiary. To było jasne.
Sędzia i pisarz spojrzeli na siebie tym samym wzrokiem, jak to dziś rano urzędnicy policyjni uczynili byli.
— Sądzę, że mi wypada wezwać pana w jego własnym interesie, abyś należycie rozważył, zanim dalej pójdziesz. Wierzaj mi pan, że lepiej będzie, jeźli dotychczasowy sposób obrony, przy którym się wcale utrzymać nie możesz, porzucisz i wyznasz szczerą prawdę, co ci za dobre policzę.
— Ach mój panie — wyszeptał mechanik — widzę, że pan moim słowom nie wierzy, lecz wszystko, co powiedziałem jest prawdą. Nie kłamię. Przysięgam na to.
Spokojnie oblicze urzędnika stało się jeszcze chłodniejsze, lecz pod pozorem zewnętrznej oziębłości oburzał się wewnątrz taką upartością i bezpożytecznem udawaniem zbrodniarza, który w ten sposób do niego przemawiał. Po chwilce rzekł:
— I gdzieżeś się to pan zetknął z tym nieznajomym, który panu dał cztery tysiące franków, abyś miał czem długi popłacić?
— Nie szukałem go wcale, bo sam przyszedł do mnie, przyszedł do mego pomieszkania. Zeszła noc była bardzo burzliwa. Czułem się znużonym i zasnąłem na krześle. Uderzenie gromu zbudziło mnie, a gdy oczy otworzyłem, ujrzałem człowieka, którego nigdy w życiu nie widziałem. W pierwszej chwili myślałem, że jestem zagrożony i gotowałem się do obrony, lecz uspokoił mnie rychło. Na pytanie, kimby był, odpowiedział, że jest posłańcem opatrzności, który przychodzi, aby mnie ocalić. Rzekł dalej, że mam długi, że jestem w niebezpieczeństwie i że mnie od udręczeń chce uwolnić. Mówiąc tak, zostawił na stole cztery banknoty po tysiąc franków. Nie mogłem znaleść słów, aby mu podziękować. Prosiłem go, aby mi wymienił swoje nazwisko, lecz nie chciał tego uczynić i pożegnał mnie. Oto jest rzetelna, naga prawda panie sędzio.
— A czy ten człowiek podobnie zjawisku taksamo także znikł, jak był przyszedł?
— Nie. Otworzyłem mu drzwi i poświeciłem na wschodach.
— Czyś się pan nad tem nie zastanawiał, w jaki sposób ów człowiek dostał się do jego pomieszkania?
— Przeciwnie, czyniłem to, lecz nie mogłem się niczego domyśleć.
— Czy okno było otwarte?
— Tak jest.
— Czy nie domyślasz się, że ów nieznajomy oknem wlazł, aby mówić z panem?
— To nie podobna, bo aby się dostać z ulicy na balkon, musiałby mieć chyba skrzydła.
— Drabina wystarczyłaby na to.
— Zapewne, lecz zkądżeby ją mógł wziąć w nocy?
Sędzia wziął do ręki guzaty sznur, który leżał na stole, a pokazawszy go Vaubaronowi, rzekł:
— Czy panu to znajome?
— Nie — odpowiedział Vaubaron pytaniem zdziwiony.
— Czyś pan jeszcze nigdy nie widział podobnego sznura?
— Jeszcze nigdy.
— Wiesz pan to całkiem pewnie?
— Najpewniej w świecie.
— A przecież przed kilkoma godzinami sznur ten był do pańskiego balkonu przymocowany i łączył tym sposobem pańskie pomieszkanie z dziedzińcem hotelu.
— A! — krzyknął mechanik jak człowiek nagle ze snu zbudzony — w ten więc sposób można się było dostać do mnie!
— Bez wątpienia.
— Zatem ten nieznajomy człowiek — mówił Vanbaron dalej — który mi się jako dobroczyńca przedstawił, był niezawodnie sprawcą podwójnego morderstwa, jakiego w sąsiednim domu dokonano, krwią zbroczone banknoty, które mi dał, były jego ofiarom zrabowane, a ja błogosławiłem ten potwór i dotykałem się owych banknotów. To okropne!
— Czy to jest pański nowy sposób bronienia się — zapytał urzędnik.
— Nowy sposób bronienia się? Ani myślę bronić się z powodu zbrodni, której nawet popełnić nie mogłem i której mi pan sam nie przypisujesz. Ten sznur na moim balkonie, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem, udowadnia moję niewinność i czego przedtem pojąć nie mogłem, jest teraz jasne jak słońce. Tak, potrzeba wynaleźć tego mordercę kobiety i słabowitego starca. Człowieka tego, którego w nocy widziałem, poznam, gdybym go tylko zobaczył.
Wyrzekłszy te słowa z ogniem, mechanik powstrzymał się, jakby był znużony. Był teraz blady, pot wystąpił mu na czoło i patrzał przerażonemi oczyma to na sędziego, to na tegoż pisarza.
Oblicze pierwszego było zimne i obojętne jak zawsze, lecz z twarzy pisarza przemawiała niewiara, bo mniej był nazwyczajony do ukrywania wrażeń.
W końcu Vaubaron wzniósł pomimo ciężaru okucia obydwie ręce ku niebu i rzekł:
— Mój Boże! mój Boże! oni mi nie wierzą!
— Ja dopiero wtenczas uwierzę — rzekł sędzia, jeźli pan podasz środki odnalezienia tego tajemniczego, nocnego gościa, którego za winowajcę podajesz. Aż do tego czasu nie możesz pan żądać, abym wierzył tak zamglonej sprawie.
— Ależ mój panie — rzekł mechanik z goryczą — pan wiesz dobrze, że tego dyabła nie znam i nazwać nie mogę. Mogę tylko zapewniać o mojej niewinności i rzec, że nie ja te zbrodnię popełniłem, ale kto inny.
— Więc pan obstajesz przy twierdzeniu co do osoby nieznajomego, na którego barki zwalasz odpowiedzialność za popełnione zbrodnie?
— Tak jest panie.
Podczas gdy pisarz notował poczynione zeznania, rzekł sędzia do samego siebie:
— Przecież to rzecz szczególna, że Pan Bóg niekiedy największym zbrodniarzom takie wykręty na myśl poddaje.
Potem sędzia wziął do ręki czerwone puzderko, dobył dyamentu, który Rodille baronowi zrabował, a pokazawszy Vaubaronowi rzekł:
— Czy znasz pan ten brylant?
— Ujrzałem go po raz pierwszy dziś rano, gdy mi go pokazano.
— Ależ to puzderko znaleziono w pańskim pokoju w jego obecności.
Obwiniony spuścił głowę i milczał.
— Jak pan tę okoliczność wytłumaczysz?
Oskarżony mówił to samo co przedtem komisarzowi policyi, lecz gdy mówił najzupełniejszą prawdę, słowa jego wydały mu się samemu obcemi i nieprawdopodobnemi, przyczem myślał:
— Jak mi mogą uwierzyć, jeźli ja samemu sobie zaledwie wierzę.
Sędzia postawiwszy już główne pytania, które mu miały służyć za podstawę do oskarżenia, przeszedł teraz do pytań nie mających już żadnego znaczenia. Vaubaron odpowiadał machinalnie ani myśląc o doniosłości tego lub innego pytania.
Przesłuchanie trwało już ze cztery godziny, gdy w tem na korytarzu dały się słyszeć kroki żandarma, który rychło potem wszedł do kancelaryi razem z tandeciarzem.
Mały garbusek wyglądał przy swym rosłym towarzyszu jak pocieszny karzeł.
Tandeciarz miał przed sądem niepospolity respekt i gdy wstąpił do kancelaryi wyglądał jak lis w łapce. Jakkolwiek nadawał sobie pozór obojętności i spokoju, przecież usta jego drżały a błędny, niepewny wzrok świadczył, o wewnętrznem wzruszeniu.
W ręku trzymał starą czapkę, bo żandarm w nadmiarze służbistości nie pozwolił mu nawet suknie zmienić. Pod pachą dźwigał książkę, w której wedle prawa, zapisywał nazwiska osób sprzedających.
Mechanik ujrzawszy tandeciarza, poczuł mimo głębokiego smutku chwilową radość.
— No! w końcu — pomyślał — sąd przecież o mnie inne przekonanie poweźmie, jeźli się pokaże, że przynajmniej jedno, co podałem, jest prawdą. Jeźli zobaczą, że w żadnej rzeczy nie skłamałem, to także co do innych zapewne uwierzą.
Zaledwie drzwi zamknięto, tandeciarz przybrał pokorną postawę i pokłonił się sędziemu i pisarzowi tak nisko, że omal czołem nie dotknął ziemi. Na pierwszy rzut oka poznał on Vaubarona, lecz ponieważ nie wiedział, co go właściwie do sądu sprowadza, unikał spotkania się z jego oczyma.
— Siadaj pan — rzekł sędzia — uważaj na moje pytania i odpowiadaj zgodnie z prawdą.
Tandeciarz usłuchał spiesznie, bo nogi mu drżały i zaledwie mógł się na nich utrzymać.
Po pierwszych pytaniach odzyskał trochę odwagi, przestrach po części ustąpił lecz obudziła się natomiast ciekawość co do tego w jakim go celu sprowadzono i względem jakiej rzeczy ma złożyć zeznania.
Niepewność jego nie trwała długo.
— Czy znasz pan tego pana — zapytał sędzia na Vaubarona wskazując.
— Znam go bardzo dobrze, bo mieszka w tym samym domu, co ja.
— Czy kupiłeś pan od niego przedwczoraj jakie rzeczy, między któremi także to dłutko znajdywało się? Zanim pan odpowiesz, to namyśl się dobrze, bo rzecz jest bardzo wielkiej wagi.
Laridon rzekł natychmiast kiwając głową:
— Przedwczoraj nie kupowałem niczego i pan Vaubaron żadnych mi rzeczy nie sprzedał.
Mechanik wydał stłumiony krzyk.
— Jak to? Czyś pan już zapomniał? Nie, to niemożliwe, toby było okropne! Przecież pan musisz sobie przypomnieć, musisz mi dopomódz i złożyć świadectwo, że nie skłaniałem i że panu rzeczywiście sprzedałem narzędzia, między któremi także to dłutko znajdywało się z rzeźbionemi literami, na które pan uwagę zwróciłeś!
— Mój Boże — odpowiedział Laridon — chętnie bym to uczynił, co pan żądasz, bo to każdemu jest przykro widzieć sąsiada w złem położeniu. Nie miałem nigdy przyczyny do żalenia się na pana i jakkolwiek znam pana tylko z daleka, przecież współczuję dla niego, jednakowoż nie mogę zadość uczynić jego żądaniu, bo miejsce, gdzie się obecnie znajduję, zanadto cenię, niż abym się mógł dopuścić bodaj najmniejszego kłamstwa.
Vaubarona porwała wściekłość, w głowie mu szumiało, bo znalazł się w położeniu, w którem najpoczciwszy nawet człowiek popełniłby zabójstwo, gdyby mu broń podano.
— To niegodziwość! krzyczał zwróciwszy się z groźną miną ku tandeciarzowi — człowiek ten wie bardzo dobrze, bo nie mógł zapomnieć. Musi on należeć do moich nieprzyjaciół i chce mnie zgubić, lecz dla czego, tego nie wiem. Milczenie jego świadczy, że tego chce, a to jest tyle, co skrytobójstwo. Dokonaj twego niecnego dzieła i przysięgnij, żem kłamał, lecz pamiętaj, że cię kara nie minie. Przeklinam cię i Bóg cię potępi!
Laridon nigdy się nie troszczył wiele panem Bogiem, ale tem więcej leżała mu na sercu policya i sąd, mimo tego atoli zbladł po tak ostrem przemówieniu mechanika.
— Mój panie! — rzekł sędzia surowo — nie śmiesz obrażać żadnego świadka, a tem mniej wolno ci grozić. Takie postępowanie może tylko pogorszyć twój i tak smutny los!
Vaubaron opuścił głowę, milczał i tylko w duszy błagał pana Boga, który go opuścił.
— Więc świadek obstaje przy twierdzeniu — rzekł sędzia — że oskarżony tego dłutka wcale mu nie sprzedał?
— Ani przedwczoraj, ani w żaden inny dzień — rzekł kłamca spiesznie — i jestem gotów zeznanie moje zaprzysiądz.
Vaubaron milczał i zdawał się modlić, gdy tymczasem urzędnik zażądał od tandeciarza książki i przeglądał pilnie. Na stronnicy z datą przedwczorajszego dnia nie było najmniejszego śladu jakiegokolwiek miedzy tandeciarzem a mechanikiem zawartego interesu.
Ta okoliczność rozstrzygnęła rzecz stanowczo, bo w sądzie książka kupiecka ma doniosłość prawnego dowodu. Sędzia nie wątpił teraz, lecz uwolnił tandeciarza zatrzymawszy książkę, która między innemi rzeczami jako dalszy dowód przeciw obwinionemu służyć miała.
Pierwsze posłuchanie skończyło się więc i wystarczało, aby zbrodnię dostatecznie objaśnić i winy mechanika dowieść. Nie mógł on teraz zarzutów odeprzeć bo niezbite fakty przeciwko niemu świadczyły.
Odprowadzono go przeto nazad do więzienia, z którego za kilka godzin wyprowadzono go powtórnie, aby mu pokazać zwłoki barona Viriville i Urszuli Renaud.