Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Chwila milczenia nastąpiła po pytaniu.
— Kto tam? i czego chce? — Rodille powtórzył głośniej, zbliżając usta do samego otworu.
— Przyjaciel, dobry przyjaciel, kochany panie Legrip — odezwał się wreszcie głos przykry, wrzaskliwy, który nadaremnie starał się przybrać ton cokolwiek łagodniejszy. — Przyjaciel który przychodzi w interesie....
— Przyjaciele mają przecież nazwiska... wymień twoje...
— Wicherek...
— At! to ty mój chłopcze! No!... No!... Czyś sam jeden?
— Mam ze sobą dwóch koleżków...
— Wiesz iż z zasady nie przyjmuję nigdy tylko po jednemu...
— Wiemy o tem doskonale!... ale tak się już umówiliśmy, że ja pójdę pierwszy...
— Zaczekaj, idę otworzyć...
Sznur gruby na wzór tych, które wiszą w lożach odźwiernych, był tuż pod ręką Rodille’a. Pociągnął i drzwi się otwarły, a raczej troszkę tylko się odchyliły, tyle, ile było potrzeba, aby się mógł przecisnąć jeden człowiek.
Wicherek wśliznął się jak piskorz i wszedł do izby. Drzwi sprężyną popchnięte, zatrzasnęły się same ze siebie.
Rodille tymczasem już był zasiadł na krześle za biórkiem, naprzeciw dwóch okienek w kracie.
Wicherek, był to chłopak młodziusieńki, cienki jak szparag, z pyszczkiem ważkim jak u łasicy. Włos płowy, a oczy małe świdrowate, otoczone czerwoną obwódką, podwajały jeszcze jego podobieństwo z tem stworzeńkiem, któreśmy wymienili. Mógł śmiało pozować malarzowi jako typ niezrównany gamin’a paryskiego, w całej tegoż brzydocie tradycyonalnej.
— Czemu mam przypisać zaszczyt twoich odwiedzin, mój zacny kawalerze? — spytał Rodille drwiąco.
— Ejże! Ejże! — wykrzyknął młody zbój w osłupieniu. — Toś pan dziś się nie widział z Richardem?
— I owszem... widziałem go.
— W takim razie, musiał panu oznajmić, iż przeszłej nocy pracowałem, z dość dobrem powodzeniem.
— W rzeczy samej... coś mi o tem napomknął.
— W skutek czego, przychodzę do pana, kochany tatku Legrip — paplał dalej Wicherek — aby pomacać trochę pieniążków!...
— Nie będziemy odtąd robili ze sobą interesów, mój kawalerze! — Rodille sucho dorzucił.
— Oho!... a to dla czego?
— Nic nie kupuję... przynajmniej nie od ciebie...
— Co też pan mówisz, papo Legrip?
— Prawdę...
— Czyżbym miał nieszczęście, pana czem obrazić, lub mu się niepodobać? To z pewnością niechcący!
— Popełniłeś tę kolosalną niedorzeczność i wspomniałeś Richardowi, że jeżeli nie skończę z wami dziś wieczór interesu, udacie się gdzie indziej... Proszę... Proszę! proszę! szczęśliwej drogi!... Wolna wola!... ja gwałtem nikogo nie siłuję i nie zatrzymuję... Udajcie się do kogo chcecie, skoro możecie się obejść bezemnie!...
— Kochany papo Legrip!... zaczął Wicherek żałośliwie.
— Dość tych deklamacyi!... szkoda czasu! — przerwał mu szorstko Rodille. Dobranoc!
— Ale mnie to ani w głowie nie powstało, o czem wspomniałem Richardowi!
— To nie było wspominać...
— Gotów jestem przyznać, żem palnął wielkie głupstwo...
— Może pierwszy raz w życiu łobuzie, powiesz szczerą prawdę...
— Ja tak pana kocham, papo Legrip, że robiłem z tobą interes, byle mieć przyjemność pana zobaczyć!
— Pokornie dziękuję, za tę wielką łaskę!
— Przysięgam, że nigdy nikomu nic nie sprzedam, choćby pół kolczyka odłamanego, choćby mi ten drugi dawał dubelt tyle co mi pan płacisz!
— Czy to mówisz na seryo, łobuzie?
— Wicherek nigdy nie okłamuje swoich przyjaciół! — uderzył się w piersi patetycznie.
— No! tem mnie trochę udobruchałeś...
— Tatku! tatuńciu rodzony!... dobryś jak sam Pan Bóg!...
— Gdzież przedmioty?... pokaż co masz!...
— Oto jest wszystko!
Wicherek wyjął z zanadrza spore zawiniątko, związane na krzyż w chustkę od nosa kolorową, w duże kraty. Rozwiązał węzełki i zaczął rozkładać na półeczkach, przybitych po jego stronie pod otworami w siatce, klejnoty rozmaite: Kolie z brylantów, bransolety, pierścienie, breloki od zegarka, kolczyki, wszystkie wysadzane drogiemi kamieniami lub brylantami.
Rodille brał w ręce jeden kawałek po drugim, obracając pod światłem lampy. Brylanty, rubiny i topazy rzucały w koło promienie tęczowe. Potem zebrał razem przedmioty li ze złota i zważył na ważkach dokładnie.
— Cóż chcesz za to wszystko? — spytał obojętnie, skończywszy egzamin ścisły.
— Ba! — Wicherek strzepnął palcami — zdaje mi się, że to warte ładną sumkę!
— Naprzykład?
— No!... co najmniej dziesięć tysięcy franków...
Fałszywy papa Legrip parsknął śmiechem ochrypłym, przerywanym kaszlem astmatycznym, po za swoją firanką zieloną, która go zasłaniała przed wzrokiem ciekawych.
— Tylko dziesięć tysięcy!... — powtórzył zanosząc się od śmiechu. — Ęjże! żądasz dziesięć tysięcy?... Czemu nie milion od razu, skoro ci tak dobrze idzie?... Ciebie by to nic więcej nie kosztowało!... Zabierz sobie, mój chłopcze, te rupiecie i zanieś do takich poczciwców, którzy ci za nie dadzą dziesięć tysięcy!
Młody złodziej zdawał się tem wielce zdemoralizowany i zafrasowany.
— No!... ale to przecież coś warte! — mruknął, skrobiąc się w głowę.
— Oh! niewątpliwie. Tylko to coś nie zgadza się z sumą przez ciebie podaną.
— Ileż pan daje?
— Trzy tysiące franków...
— Dyabelnie mało!...
— Daję jeszcze za wiele!... Ryzykuję okropnie!... Aby się pozbyć tych klejnotów, muszę je posłać za granicę... Co do złota, jest to taka mieszanina metalów rozmaitych, że właściwie mniej warte niż szczere srebro... Wierz mi chłopcze, że robiąc ten interes, narażam się na wielkie straty!...
— Bodaj byś pękł, stary; szachraju! — syknął Wicherek przez zęby zaciśnięte, krzywiąc się przytem jak istny Urangutan!
— I cóż? zrobimy interes? — spytał Rodille drwiąco.
— Ha! Czyż zawsze nie musimy brać tego, co nam pan daje? — mruknął Wicherek. — Przyjmuję owe nędzne trzy tysiące!
— W banknotach, czy w złocie?
— Wolę złoto... Tak jakoś dźwięk jego miło łaskocze... Zresztą mniej kompromituje niż bardzo wysokie banknoty...
— Oto masz!
— Dziękuję... Jeden z nas dziś tęgo zarobił, papo Legrip... ale nie ja w każdym razie!...
— Niewdzięczniku!... Jestem waszym dobrodziejem, bezemnie cóżbyście znaczyli na świecie?... i z tego tytułu żądam mojego procentu.
— Jakiego?...
— Jak zawsze, wiadomości o jakim dobrym interesie do zrobienia... Wspomniałbym o tem panu Wernerowi, a to człowiek zręczności niezrównanej, co się tyczy podobnych operacyj finansowych... Zrobi wam planik cudowny, który musi się udać.. a ja go wam poszlę przez Richard’a.
— Radbym panu w tem dogodzić, kochany papo Legrip, ale co niemożliwe, to się o to i kusić daremnie! Chwilowo nie mam niczego pod ręką...
— Ejże! na prawdę!
— Daję słowo honoru! Jakiem szlachcic?
— Co tyle znaczy, że chcesz przejeść trzy tysiące w rozpuście i próżniactwie... puścić je na rozmaite bombanse i hulatyki...
— Dalibóg prawda! papo Legrip...
— Nieszczęśliwy chłopcze, żal mi cię serdecznie!
— Dla czegóż to?
— Jesteś na złej drodze!... Nie masz zamiłowania w twojej sztuce... Pijatyką i życiem hulaszczem zatracisz jasność twojego umysłu i wyjdziesz z wprawy. Ręce ci będą drżały, nogi przestaną być elastyczne...
— Ba! wszystko to się znajdzie, gdy będzie czas i sposobność po temu... Dobranoc, papo Legrip... Do szczęśliwego zobaczyska! i żebyś pan był mniej twardym przy najbliższym interesie!...
— Dobranoc, chłopcze kochany!... Poczekaj, zaraz ci otworzę... Ale, ale, wszak Miodziuś i Rypcio mają czekać na, dworze?...
— We własnej osobie... jak ich Pan Bóg stworzył!
— A więc niech jeden z nich wejdzie...
Wicherek wyszedł a na jego miejsce wsunął się Miodziuś.
Ten „poczciwy chłopiec“ (jak się Rodille wyrażał) był to dryblas lat trzydziestu, tak tęgi, zwalisty, smagły i z czupryną czarną jak smoła, o ile Wicherek był rudy, maleńki i szczupły. Miał brwi czarne, nastrzępione, czoło niskie i zarośnięte włosem gęstym i twardym: a naokoło twarzy ogromne czarne faworyty.
Skąd pochodziło przezwisko Miodziuś, nie licujące z jego siłą herkulesową?
Po prostu z dziwnej słodyczy i miękkości jego organu cieniutkiego soprana, melodyjnego i wychodzącego z gardła jakby wyklejonego aksamitem. Wyglądało to tak, jakby tony fletowe, wydobywały się z paszczy miedzianej trąby.
Mówiąc o tym jego dziwnym glosie, towarzysze tego zbója setnego, nie sto razy wykrzyknęli! Gada słodko jak miód! — Stąd urosło przezwisko Miodziuś.
Wiemy już, że tym razem łotr ów, nie wiele przynosił.
Z nim rachunek gładko poszedł. Dostał w łapę ośmset franków i wyszedł, opowiedziawszy szczegółowo, o pewnem małem złodziejstwie, które nie obiecywało wielkich zysków.
Rypcio, ostatni z trójki hultajskiej wszedł po nim.
Ten trzeci szubiennik, był dość przystojny. Zakrawał też na eleganta, nie nosił bluzy jak jego koledzy, pogardzał fajką na krótkim cybuszku, i palił tylko cygara. Zresztą złodziej zuchwały co się zowie i na wszystko zdeterminowany, wyszukiwał ze szczególnem amatorstwem, ekspedycye najbardziej hazardowne i najeżone niebezpiecznemi przeszkodami, nie wahał się włamywać do pałacu pełnego służby, lub do hotelu zamieszkałego od góry do dołu.
Rypcio wszedł z miną tryumfatora.
Zbliżył się do jednego z otworów, kołysząc się z gracyą tancmistrza, z boku na bok i rzekł tonem śmiałym, w niczem nie podobnym do bojaźliwości i pokory, z jaką wchodzili do tego Sanctoirium dwaj pierwsi złodzieje.
— Dzieńdobry, papo Legrip!... przynoszę ci coś rarytnego!... Caca!... Powiadam panu, choć żyjesz lata Matuzalowe, jeszcześ nie widział nic podobnego!... Musisz dobrze worek pocisnąć i nasypać mi całą kupę żółtobrzuszków! He! he! he!
— No! no!... dobrze... dobrze... zaraz o tem pogadamy... tylkoż wyjedź już raz, z temi cudami.
— Że cuda, to cuda! ani gadania! Oto są!
Rypcio wydobył z kieszeni dwa pudełka z klejnotami. Jedno było pensowe aksamitne, drugie oklejone juchtem rosyjskim. Na jednem i na drugiem, były cyfry złote, z mitrą książęcą.
Wiemy już skąd pudełka pochodziły i co zawierały.
Zniknęły za zieloną firanką.
Papo Legrip! — Rypcio rzekł tonem stanowczym — uprzedzam, że za garnitur z rubinami żądani ośm tysięcy, a za szafiry siedm, razem piętnaście tysięcy franków... Nie spuszczę z tej ceny ani jednego franka! Macie wóz i przewóz!...
Papa Legrip milczał jak zaklęty.
Chwilę trwała cisza głucha, potem zazgrzytała sucho, piłka stalowa jak gdy nią się atakuje ciało bardzo twarde, które opiera się jej zwycięzko.
— Tam do dyabła! — Rypcio zaniepokojony, pochylił się nad otworem, nie mogąc jednak zaspokoić swojej ciekawości. — Przy czem tak majstrujecie, papo Legrip?
Za całą odpowiedź, rozległ się na nowo ów wybuch śmiechu, drżącego, połączonego z kaszlem, z którym jużeśmy się zapoznali, i zgrzyt piłki, odezwał się z podwojoną zaciekłością.
— Do stu piorunów! — huknął łotr, u którego zdziwienie, zaczynało się w gniew przemieniać. — Nie sądzę, papo Legrip, żebyście mi chcieli psuć moje klejnoty!...
Zaledwie skończył te słowa, oba pudełka otwarte, pojawiły się nazad na półeczce:
— Oto są twoje cuda!... twoje klejnoty!... — Rodille śmiał się w najlepsze, śmiechem starca stuletniego. — Masz!... masz!... oddaję ci je nietknięte!... Śliczności!... naprawdę coś rarytnego!... Tylko całe nieszczęście, że kamienie fałszywe... szkiełka po prostu!... ale dla oprawy w złoto, dałbym wreszcie sto franków... Gdzieindziej nie dostaniesz mój chłopcze, ani pięćdziesięciu... Masz wóz i przewóz!...
Rypcio zawył boleśnie, jak wilk złapany w żelaza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.