Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z po za siatki drucianej i zielonej opony, papa Legrip śmiał się dalej dobrodusznie, niby widz całkiem obojętny, który patrzy na zabawną krotochwilę.
Ten śmiech w dodatku do okropnego zawodu i rozczarowania, które go spotkało, zdawał się podwajać Rypcia rozjuszenie.
Wyrżnął pięścią z całej siły w półkę i powtórzył głosem ochrypłym:
— Kamienie są zatem fałszywe?...
— Mój Boże!... nie inaczej... najfałszywsze w świecie!...
— Ależ to niepodobna!...
— Czyżbyś przypadkiem miał nie wierzyć moim słowom? — spytał szorstko Legrip, widocznie obrażony.
— Ej! nie! nie... cóż znowu! — odrzucił czempredzej Rypcio.
— Dla czegóż mówisz, że to niepodobna?
— Pomyśl pan tylko, że te dwa pudełka zabrałem z pałacu... z pałacu księżnej prawdziwej!...
— Cóż stąd?...
— Bardzo wielkiej damy...
— A dalej?...
— Milionerki, jak utrzymują...
— Czegóż chcesz tem dowieść, mój chłopcze?
— Że jest wręcz niemożliwem, żeby księżna, milionerka, wielka dama, nosiła fałszywe kamienie!...
Rodille wzruszył ramionami, jakby go tamten mógł widzieć:
— Mnie to bynajmniej nie dziwi... W mojem długiem życiu, nie raz i nie dwa mi się zdarzyło widzieć coś podobnego... To dowodzi po prostu, że księżna nie musi być tak bogatą, za jaką chce uchodzić, skoro blichtrem ludziom oczy mydli, i przystraja się w taką lichotę! w takie fałszywe błyskotki!... Zdarza się to jednak codziennie... i nie jedna księżna tak samo świat oszukuje...
— Koniec końców, jestem haniebnie okradziony! — ryknął zbój. — Ah! łąjdaczka! gałganica!...
— Innym razem lepiej ci się powiedzie...
— Ba! łatwo to powiedzieć!... ale tymczasem, wlazłem w biedę po same uszy!...
— Eh! przesadzasz...
— Aha! przesadzam!... liczyłem na grube pieniądze, a znajduję się raptem bez grosza przy duszy!
— No! coś zawsze pozbierasz, rewidując kieszenie przechodniów...
— Nie lubię pracować w taki lichy sposób!... To mi za mało przynosi... Nie licząc że Florka nie da mi spokoju!...
— Coż to za Florka znowu?...
— Moja ostatnia konkieta! Spodziewając się pieniędzy, jak lodu! obiecałem jej prezencik...
— Możesz jej zaofiarować oba pudelka...
— Takie śmiecie!... Oh! bardzo proszę! moje kochanki wynaszają coś lepszego!... Ejże! papo Legrip, pokaż się poczciwym człowiekiem!...
— Czyż ja nim kiedy nie jestem?...
— Wyciągnij mnie z tego błota!...
— Jakim sposobem?
— Daj mi naprzód ze dwadzieścia żółtobrzuszków... Odciągniesz to sobie przy pierwszym interesie, który z sobą robić będziem... Cóż? Zgoda?
— Nie mój chłopcze... To się na-mnie nie pokaże...
— Oddam za to trzydzieści, czterdzieści luidorów!...
— Ofiarowałbyś mi sto, a zawsze usłyszałbyś nie... i nie!... Nigdy naprzód nie daję, i nigdy jednego franka nie pożyczam nikomu... To sposób jedyny, aby żyć zawsze na dobrej stopie z moimi klientami i nigdy się z żadnym nie poróżnić...
— Do kroćset sto tysięcy dyabłów!... nie mogę przecież zostać gołym jak święty turecki!...
— Wygramol się chłopcze z tej biedy, jak chcesz, i jak możesz... tylko nie licz na moją pomoc...
— No! dajcie dziesięć żółtobrzuszków!
— Nie dam, ani dziesięciu, ni pięciu...
— A przed chwilą sam pan powiedziałeś, że oprawa warta sto franków?
— To powiedziałem, i powtarzam...
— Weź pan zresztą za tę kwotę mizerną!...
— Nie, synu kochany... Rozmyśliłem się tymczasem... widzę, że nawet dając ci pięćdziesiąt franków, zrobiłbym jeszcze bardzo zły interes...
— Posłuchajcie tylko, ojcze Legrip!... potrzebuję gwałtem stu franków... Dajcie mi je, a powiem wam coś o czemś, co chciałem zachować sam dla siebie, a przyczem można kupę złota zarobić.
— Ha!... zresztą... zobaczymy ten interes...
— Dostanę pieniądze?...
— Najprzód interes... potem odpowiem...
— A to z pana dyabeł nie człowiek!... każdy chodzi jak wół w jarzmie, i musi spełnić każdą wolę, każdą pańską zachciankę!... Otóż na ulicy Pas-de-la-Mule, na przedmieściu Marais, stoi wielki pałac; między dziedzińcem a ogrodem. Mieszka w nim sam jeden pewien stary kawaler, bogatszy niż wszyscy paryscy Krezusi razem wzięci!...
Rodille od pierwszych słów wytężył całą uwagę, a ręce mu lekko drzeć zaczęły.
— Ten tedy stary jegomość — Rypcio dalej opowiadał — nazywa się baron de Viriville. Mieszka w pałacu z rządczynią, która jak wieść niesie, rządzi i samym chlebodawcą, bawiąc się po prostu w panią domu. Nazywa się Urszula Renaud. Sług niema tam wiele. Stangret, lokaj i kucharz. Stangret śpi nad stajnią, lokaj i kucharz w oficynie. Baron i jego rządczyni, śpią i mieszkają na dole w pałacu. W sypialni starego, jest skrzynia okuta, a w niej pełno banknotów, złota, srebra i klejnotów.
— Czy jesteś pewny tych wszystkich szczegółów? — spytał Rodille głosem najspokojniejszym, z krwią najzimniejszą.
— Najpewniejszy!...
— Od kogoż je otrzymałeś?
— Od frotera, którego lokaj sobie najmuje do pomocy, skoro baron z domu wychodzi... Zabrałem z nim bliższą znajomość... zaprowadziłem na Słodką do szyneczku!... i ten wszystko mi wyplaplał po drugiej buteleczce... Jest to chłopak bez żadnych przesądów niepotrzebnych... a nawet w pierwszej młodości, był coś na bakier z prokuratorem sądowym, i od tego czasu ma na niego żal wielki!
— Teraz rozumiem, że musiał cię dobrze poinformować... Jakże jednak dostać się do pałacu?
— Za jakie sto talarów, froter z raz ze dwa ustąpił by mi miejsca, rekomendując mnie lokajowi, jako swego kolegę... Miałbym wosk w kieszeni, i wycisnąłbym na nim zamki... Można by podorabiać klucze... Reszta poszłaby jak po maśle... Nie obmyśliłem jeszcze interesu należycie: ale z góry jestem przekonany, że byłoby to coś świetnego!... Cóż pan na to, ojcze Legrip?
— Nie wiem co o tem sądzić? Aby interes był świetny, trzeba najprzód żeby stał się możliwym...
— Jest nim już dziś!... ręczę za to moją głową!
— Licha poręka! — zaśmiał się Legrip ironicznie — i tak ci nie bardzo mocno siedzi na karku... Ale żarty żartami, a ja bym nie mógł dać stanowczej odpowiedzi, póki bym się w interesie należycie nie rozpatrzył...
— Czy pan to dla tego mówisz, żeby mi nie dać nawet jakich stu franków, za moje dwa garnitury, i tak ważną wiadomość?
— Nie dla tego, bo oto masz pięć luidorów...
— Dziękuję papo Legrip... Poczciwy człowiek z was z kościami! Już ja wam się za to kiedyś odsłużę!...
— Liczę na to!...
— A nie traćcie z myśli i z oczu, operacyi finansowej na ulicy Pa-de-la-Mule!
— O to możesz być spokojny...
— Kiedyż się mam o nią zgłosić?
— Jak wszystko ułożymy z panem Wernerem, damy ci znać... lada dzień przez Richard’a.
Rypcio wyszedł. Drzwi za nim zapadły. Skoro Rodille sam się znalazł, upadł na krzesło, mrucząc zcicha z wyrazem gniewu, niepokoju i najwyższego zdziwienia.
— Przeklęty traf, rzuca mi na drogę tego błazna, w chwili, kiedym ja już wszystko najcudowniej obmyślił i uplanował; li po to aby wszystkie moje najmędrsze kombinacye zniszczył i unicestwił! Jak to się stać mogło, żeby takie bydlę kwadratowe było również na tropie interesu rzeczywiście świetnego i olbrzymiego; czegoś, co ja od dawna przygotowuję z taką cierpliwością, z takim wysiłkiem mojego gieniuszu!... Chciałem się jeszcze trochę wstrzymać z działaniem ostatecznem, ale teraz muszę się pospieszyć... Zanim tydzień upłynie, będę bogatym... oh! tym razem bogatym co się zowie!.. Miałem instynkt cudowny dziś po obiedzie, pisząc do Urszuli Renaud!...
Chwilę pozostał nieruchomy, tonąc w głębokiej zadumie.
Ocknął się z niej nareszcie, i pociągnął ku sobie dwa pudelka zostawione przez Rypcia na półce, a które nabył za sto franków!
Położył klejnoty na biurku, pod światłem lampy skoncentrowanem jeszcze przez umbrę zieloną i wybuchnął śmiechem przeciągłym, niepowstrzymanym...
— Rodill’u, mój chłopcze — poklepał sam siebie po ramieniu — dobrześ mi się spisał! Grasz komedyę, że to cud prawdziwy! i posiadasz dar niezrównany, wyciągać z ognia smaczne kasztanki, i palców nie piekąc, i kosztem jak najmniejszym!... Kupić za pięć luidorów, to co warte najmniej trzydzieści tysięcy franków, to jest nec plus ultra sprytu i zasługi; nic zaś nie może sprawić większej przyjemności, jak okraść złodzieja, franta, kutego na cztery nogi!
Po tym krótkim monologu, Rodille wszystko na biurku uporządkował, wsunął do kieszeni resztę banknotów, i złota z miseczki, pozbierał srebro i klejnoty w jeden pakiet, zapalił kandelabr, zgasił lampę i powrócił do domu sąsiedniego, przejściem tajemnem, które zapewne znał on jeden, jedyny.
Skoro próg przestąpił pokoju, w którym się tak świetnie ugrymował za ojca Legripa, pocisnął sprężynę, deski się zasunęły, tak szczelnie i dokładnie, że nikomu by na myśl nie było przyszło szukać w ścianie jednolitej, choćby szparki najmniejszej.
Zachowawszy te wszystkie ostrożności, postąpił ku jednemu z rogów pokoju, ukląkł na posadzce złożonej z grubych tarcic dębowych, które wyglądały na pozór niespożyte. Poszukał, i znalazł bez trudu wielkiego, jeden kołek trochę grubszy i ciemniejszy od innych, na który mocno palcem nacisnął. Natychmiast jeden kwadrat w podłodze zasunął się, w jakiś rowek niewidzialny, odkrywając otchłań ciemną, i pierwszy stopień schodków kręconych.
Rodille powstał. W jedną rękę ujął kandelabr płonący, w drugą pakiet z klejnotami i srebrem. Zwolna schodził w dół.
Znalazł się wkrótce pod sklepieniem dość niskiem piwnicy, wyglądającej na pozór bardzo poczciwie, wysypanej piaskiem czyściutkim, suchej i zapełnionej, jak się zdawało na pierwszy rzut oka, próżnemi beczułkami.
Rodille podniósł jedną z beczułek i odstawił o kilka kroków dalej. Zgarnął piasek z tego miejsca, na którem stała baryłka. Podniósł rodzaj drzwiczek okutych, a z otworu odsłoniętego, posypały się miliony iskier.
Ta piwnica mieściła w sobie skarb cały przechowywacza rzeczy kradzionych. W kryjówce było mnóstwo klejnotów, które rzucały w koło blaski tęczowe w świetle kandelabra płonącego. Policya, gdyby mogła była wpaść na trop tej kryjówki, byłaby tam odpytała większą część, przedmiotów wartościowych, które skradziono w Paryżu w ostatnich kilku latach.
Rodille dodał do tego stosu sporego, węzełek, który dziś nabył. Chwilę patrzał na ten skarb haniebny okiem iskrzącem się piekielną chciwością, nareszcie wykrzyknął:
— Jestem już bogaty!... ale wkrótce będę jeszcze bogatszym!...
Znowu wszystko uporządkowawszy, wrócił na górę, gdzie zmienił ojca Legrip’a na owego poczciwego, głupkowatego mieszczucha, z którym zabraliśmy niedawno znajomość.
Gdy dokonał metamorfozy, było blisko północy.
Włożył w zanadrze parę pistoletów, zgasił światło i wysunął się cichaczem z domu, o którym każdy z sąsiadów myślał, że jest zupełnie niezamieszkały, wracając piechotą do Paryża. Szedł przez Pola Elizejskie, niepodobne w niczem do dzisiejszych, zarośnięte wówczas trzciną i łozami, pełne miejsc bagnistych, używające najgorszej reputacyi, skoro zmierzch zapadł: prawie tak niebezpieczne w nocy jak ów sławny las w Bondy, żyjący dotąd w podaniach legendowych. Wicher dął straszliwie. Coś niby szemrało w łozinie, a wierzchołki drzew starych gięły się z trzaskiem i szumem głuchym.