Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego popołudnia udał się Rodille do Laridona i rozmawiając bez celu o najrozmaitszych rzeczach, czekał, aby się kto z kupujących pojawił.
Lecz kupujący, jak wiemy przychodzili tu bardzo rzadko i Rodille musiał długo czekać zanim się zjawił jakiś kupiciel. Gdy przybyły z tandeciarzem targował się o jakąś rzecz, pochwycił bandyta za dłutko i ukrył je starannie. Dłutko to należało do owych narządzi, które Vaubaron przed kilkoma dniami tandeciarzowi był sprzedał. Na dłutku były rzeźbione początkowe litery nazwiska właściciela.
Przyszedłszy w tak nieprawy sposób do posiadania cudzej rzeczy, opuścił Rodille ulice Pas-de-la-Mule, udał się na ulicę Radziwiłłowską i tamże po wschodach dostał się do swego pomieszkania, jakie już znamy, w którem skład rozmaitych strojów znajdywał się. Tam jak się zdaje urządził sobie zbrodzień główny skład do uskutecznienia przemian. Małym kluczykiem, który zawsze nosił przy sobie, otworzył w kącie stojący duży kuter. Kufer ten dla prokuratora państwa byłby bardzo ciekawym, bo zawierał najrozmaitsze rzeczy, któreby go wielce zajęły. Znajdywało się tam wielkie mnóstwo złodziejskich przyrządów rozmaitego rodzaju, ba nawet drabina sznurowa.
Z kufra dobył Rodille dwa przyrządy, naprzód małe lecz mocne kleszcze i guzowaty sznur, cienki ale mocny. Na jednym z końców tego sznura był hak stalowy.
Uporawszy się z tem, zamknął kufer.
Potem wsunął do kieszeni maleńką flaszeczkę z niebieskiego szkła, w niczem się nieróżniącą od flaszeczek, jakich w aptece dostać można, tylko była jak powiedzieliśmy bardzo mała, zkąd było można wnosić, że zawarty w niej płyn tem większej skuteczności być musiał.
Teraz rozebrał się do połowy, opasał sznurem silne piersi, wdział na to kamizelkę i ubrał się potem w obszerny, pod samą szyję zapięty surdut. Do kieszeni tego surduta wsunął kleszcze, dłutko i flaszeczkę, a oprócz tego fałszywą brodę i wąsy.
Potem opuścił pomieszkanie, a my także opuścimy i nie pierwej z nim się znowu zdybiemy, jak o godzinie dziesiątej wieczorem.
Jakkolwiek to było około połowy września, przecież słońce paliło jak w lipcu i spiekota była ogromna.
Wieczorem wielka była parność i zanosiło się na burzę.
Czarne, gęste chmury pokryły niebo. Błysk płomiennej błyskawicy rozdzierał je od czasu do czasu. Powietrze elektrycznością napełnione, było skwarne i duszące. Każdy oczekiwał w milczeniu daleko-głośnego uderzenia gromu.
Było rzeczą pewną, że jeszcze przed północą gwałtowna burza Paryż nawiedzi.
Przed uderzeniem dziesiątej godziny zapukał Rodille lekko do bramy hotelu barona, poczem Urszula Renaud otworzyła równie spiesznie jak dnia poprzedniego.
— Ach mój kochany Rodille — rzekła kobieta wprowadziwszy bandytę na dziedziniec — mężczyzna nie uwierzy nigdy z jakiem utęsknieniem kochająca go kobieta wyczekuje. Zawsze go z taką niecierpliwością czekałam a najbardziej dzisiejszego wieczora. Coś dziś jakby w powietrzu wisiało i boję się. Tak mi się ciągle zdaje, jakby co strasznego miało nastąpić. Tej nadciągającej burzy, tej samotności już dłużej znieść nie mogłam. — No! lecz w końcu pan przyszedłeś i nie obawiam się już niczego. Pańska obecność zabezpiecza mnie i uszczęśliwia.
We dwie sekundy siedzieli Urszula i Rodille przy tym samym okrągłym stoliku, co wczoraj, a przygotowana wieczerza jeszcze pyszniejszą woń rozszerzała, niż to miało miejsce dnia poprzedniego.
Ku nie małemu zadziwieniu spostrzegła atoli, że jej kochanek pomimo wyborności potraw mało się jadłem zajmował. Zdawało się, jak gdyby Rodille chciał tylko wieczerzę przedłużyć. Jakkolwiek wszystkich sł używał, aby się wydać wesołym jak zwykle, przecież nie mógł się zdobyć na żywość, którą swą uszczęśliwioną bogdankę tylekrotnie zachwycał. Tak minęły dwie godziny.
Około północy zapytał nagle bandyta:
— Moja droga Urszulo! Czyś już wyszukała familijne papiery, które mnie najszczęśliwszym z ludzi uczynić mają, umożliwiając nasz związek małżeński?
— Już są.
— Czy raczysz mi je oddać?
Gospodynią wstała spiesznie od stołu i otworzyła małą szafkę w kącie pokoju stojącą. Zaledwie obróciła się plecyma do kochanka, ten czemprędzej dobył flaszeczkę z kieszeni. Szklanka Urszuli była jeszcze w dwóch częściach napełniona winem cypryjskiem o żółtej barwie.
Bandyta wlał czemprędzej kilkanaście kropel bezbarwnego płynu do szklanki Urszuli a potem w okamgnieniu ukrył znowu flaszeczkę.
Urszula usiadła teraz znowu przy stole.
— Oto jest moja metryka. — rzekła — a to są karty śmierci moich rodziców. Ale mój Boże! lękam się prawdziwie, kochany Rodille... oddając ci te papiery. Boże! gdybyś mnie pan kiedy przestał kochać! Nie jestem już tak młodą! Jabym tego nie przeżyła! Jabym umarła!
Urszula niby badała papiery z największą uwagą i rzekła w końcu:
— Wszystkie są w jaknajlepszym porządku. Jutro pomówię w tym względzie z merem. No! pijmy tymczasem na zdrowie nasze i rychłe zaślubiny!
Urszula Renaud chwyciła z zachwyceniem za szklankę i przytknęła ją z zapałem do ust, bo była upojona myślą o związku z człowiekiem, który się jej wydał najpiękniejszym na ziemi.
Rodille także ujął za szklankę, lecz nie mógł być panem siebie i ręka mu drżała. Zamiast pić utkwił wzrok w kobiecie, wzrok niepokonanej trwogi.
Skutek zadanej trucizny był szybki i straszliwy.
Urszula nie wydała żadnego okrzyku, lecz jej cale ciało wstrząsło się, szklanka wysunęła się z ręki i potoczyła na kobierzec, powieki jej oczu rozwarły się szeroko a głowa nienaturalnie w tył się przechyliła.
Natychmiast powstał także Rodille i zatarł wszelkie ślady po sobie, aby się zdawało, że Urszula sama jadła, zostawił na stole tylko jedno nakrycie, włożył potem otrzymane papiery nazad do szafki, która jeszcze stała otworem, wreszcie wziął świecę do ręki i udał się do pokojów barona.
Na kika minut zatrzymał się w salonie tuż przy sypialni staruszka będącym, gdzie poprzedniego wieczoru na gospodynię czekał, która mu testament przynieść miała, testament z ową nieszczęsną klauzulą o jej losie decydującą. Tam będąc wylazł na stół, który do ściany przysunął i za pomocą kleszczy przeciął drut od dzwonka, którym baron na służbę wołał.
Poczyniwszy te kroki ostrożności, wetknął kleszcze nazad do kieszeni, dobył dłutka Vaubarona, pochwycił za światło i otworzył z rezygnacyą drzwi sypialni zamykając je za sobą...
Upłynęło dziesięć minut. Rodille wrócił.
Na jego obliczu straszna była bladość. W chustce niósł mnóstwo banknotów, kilka zwitków złota i ozdoby. Nie zapomniał też o drogocennym dyamencie w zielonem, skórzanem etui, który baron Viriville dla wykonawcy testamentu przeznaczył.
Chwilę zatrzymał się bandyta w salonie i złożył owoce swego zbrodniczego działania na stole. Banknotów miał dwadzieścia pakiecików, równej grubości, jeden z nich rozwinął i przeliczył. Było w nim dziesięć tysięcy franków. Cała przeto zrabowana gotówka wynosiła dwieście tysięcy.
Nędznik schował potem krwią zbroczony skarb do kieszeni surduta, a przyprawiwszy do twarzy brodę i wąsy wyszedł z hotelu i udał się na dziedziniec, gdzie były stajnie. Nad jedną z tych ostatnich znajdywał się balkon Vaubarona.
Nawałnica, która tak długo na niebie wisiała mogła się zerwać lada chwila. Zadął silny wichr a czarne jak noc chmury goniły po niebie z niesłychaną szybkością. Coraz częstsze rozwidniały noc błyskawice, pioruny biły i wzmagały się co chwila.
Rodille rozwinął szybko guzaty sznur i starał się hak na dachu stajni uczepić. W tem gdy po kilkakrotnem daremnem usiłowaniu na nowo podniósł rękę do zamachu, wstrzymał się nagle.
W oknie na dachu stajni umieszczonem ujrzał przy świetle błyskawicy sterczący drąg, który służył do windowania na górę wiązań słomy, siana, worków owsem naładowanych, słowem wszystkiego co dla żywienia koni może być potrzebne. Gdy błyskawica ponownie zaświeciła ujrzał bandyta wiszący sznur do końca owego drąga przymocowany.
Chwycił się rękoma za sznur i trzema chwytami dostał się na dach, jak najlepszy ćwiczony gimnastyk. Będąc na dachu zatrzymał się chwilkę i odetchnął. Potem lazł z podziwienia godną szybkością coraz wyżej lecz już za pomocą guzatego sznura i po krótkiej chwili wdrapał się na żelazną poręcz balkonu.
— No! myślę, że jestem na miejscu — mruczał, lecz na nieszczęście muszę wybić szybę aby wleźć do środka, a ten Vaubaron, kto go nie wie, czy nie jest tak naiwny, że będzie krzyczał: „łapajcie złodzieja!“ Głupi osioł! Jakby tego wszyscy nie wiedzieli dobrze, że u niego nic ukraść nie można!
Urwisz postąpił naprzód i drżał niemal z radości, mówiąc do samego siebie:
— Jak mi ten los mój nie sprzyja! Wszystko mi się udaje nadspodziewanie, okno jest otwarte i widzę światło wewnątrz.
Zostawmy na chwilę bandytę na ganku i udajmy się do pokoju mechanika. Dyrektor gabinetu figur woskowych dotrzymał słowa.
Już późno wieczorem, gdy Vaubaron z Blanką po odwidzinach doktora Hornera do domu powrócili, jawił się w domu mechanika komissyoner ze starannie opakowaną figurą woskową, na której mechanik pierwszą próbę swego wynalazku miał odbyć. Mechanik wziął się do roboty z całym zapałem, nie tracąc ani chwili czasu.
Ta praca, dla niego tak pociągająca, dawała jeszcze i tę pewność; że mu się w końcu przecież raz uda dotychczasową nędzę na wygodne życie zamienić. Teraz miał nadzieję, że Martę od przewidywanej śmierci przynajmniej na czas dłuższy uchroni. Z taką gorliwością nigdy nie pracował! Jak słodkiem wydało mu się umęczenie, które niem prawie być przestało, bo zbliżało go coraz bardziej od urzeczywistnienia swoich usiłowań.
Pracował przez noc całą bez wytchnienia.
Dopiero nad ranem użył dwugodzinnego spoczynku i to nie z własnego popędu, lecz na usilne naleganie żony. Wstawszy znowu się wziął do roboty, przerywając sobie chwilami chyba tylko na to, aby bądź to Marcie nieść pomoc, bądź nieco się pożywić.
Tak przeminął dzień i robota sporo postępywała, figura woskowa poczęła już być posłuszną kółkom i sprężynom i będąc przedtem nieruchomą zamieniła się sztucznym sposobem w prawdziwy automat.
Blanka w zachwyceniu klaskała w dłonie a nawet Marta przypatrywała się z niemem podziwieniem robocie, myśląc że Vaubaron przecież raz stanie się wielkim człowiekiem. Tak zbliżył się zmrok a potem nastąpiła noc straszna i burzliwa, jak wiemy, a w pracowni Vaubarona duszno było jak w łaźni. Jakkolwiek okno było otwarte, tak przecież żaden podmuch wiatru nie poruszał światłem na warsztacie stojącem, w około którego niezliczone mnóstwo much krążyło.
Żyły na skroni Vaubarona były naprężone i ciężkie krople potu staczały się po twarzy. Mimo to przecież nie ustawał w pracy i piłował i gładził kończąc robotę.
— Mój przyjacielu odezwała się Marta — znużysz się zupełnie. Proszę cię, udaj się już na spoczynek. Już cała doba minęła, odkąd bez przerwy pracujesz, każda siła ludzka ma swoje granice. Daj już spokój, jutro dzieło ukończysz.
— Moje kochane dziecię — odpowiedział Vaubaron — pozwól mi jeszcze godzinę popracować, a potem już koniec. Wiesz przecież, że to ostatnia chwila, podobnie jak w bitwie, jeszcze jedno wysilenie i szala zwycięstwa się przechyli. W takiej chwili zatrzymać się lub wcale ustąpić byłoby zbrodnią.
— No, to pracuj jeszcze chwilkę — szeptała chora — lecz biorę cię za słowo, że za godzinę spać pójdziesz.
— Może do tego czasu zbudzi cię mój okrzyk zwycięzki — odpowiedział Vaubaron z uśmiechem — takie natężenie sił nie nuży lecz owszem wzmacnia.