Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Postanowiono tedy, że małżeństwo między Urszulą a Rodillem nastąpi zaraz po śmierci barona Viriville, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa za kilka dni miał umrzeć z pewnością.
Aby wszystkiemu zapobiedz, coby tę piękną przyszłość odwlec mogło, postanowiono, że Rodille następnego wieczora znowu do hotelu przyjdzie, i wszystkie familijne papiery do zawarcia związku małżeńskiego koniecznie potrzebne, z sobą zabierze.
Rodille, który się często przebierał, miał także w tej odległej dzielnicy miasta pomieszkanie, na szóstem piątrze domu mało zamieszkanego.
Zaledwie tam przybył i zaświecił świecę, rzucił się czemprędzej na siedzenie i długo nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— No! chciałbym widzieć twarz tej głupiej gąski — mruczał pod nosem — gdyby się dowiedziała, jak ten stary grzesznik z niej sobie zadrwił. Ona liczy na kilka milionów rocznego dochodu. Otóż to znaczy spaść z pieca na łeb! Zaiste to dzieło miłosierdzia, jeźli przed tą kobietą ukryję prawdziwy stan rzeczy, bo takie rozczarowanie mogłoby ją zabić na miejscu.
Potem rozwinął poczwórnie złożony papier i czytał półgłosem:
— „Dziś dnia 7. lipca 1830 roku, zdrowy na umyśle, lecz chory na ciele, piszę własnoręcznie niniejszy testament czyli ostatnie woli rozporządzenie.
„Wszelki mój ruchomy i nieruchomy majątek zapisuję moim krewnym, których atoli nazwać nie mogę a to z tej prostej przyczyny, że ich nie znam wcale i nawet nie wiem, ażali żyją na świecie. Miałem wprawdzie brata, lecz od lat czterdziestu wcale o nim nie słyszałem i nie wiem, czy jeszcze jest przy życiu, a jeźli jest przy życiu, nie wiem, ażali jest żonaty lub nie i czy będąc żonatym ma dzieci lub nie ma żadnych. Nie starałem się nigdy odnaleźć go.
„Brat mój nazywał się Szymon Bernard, co jest także mojem nazwiskiem. Tytuł barona Viriville jest mu zapewne wcale nie znany. Brat mój urodził się podobnie jak i ja na folwarku Saint Feroel w górach Jura.
„Wykonawcą tego mego testamentu mianuję pana Durada Menneville, mojego notaryusza, który wszelkich środków użyje, aby moich spadkobierców odnaleźć. Proszę pana Durada Menneville, aby jako pamiątkę po mnie przyjął dyament, który w czerwonem, skórzanem etui w moim sekretarzyku znajduje się.
„Z gotówki, którą pozostawiam, należy wziąć tyle, aby moja gospodynia Urszula Renaud miała ztąd zabezpieczony roczny dochód sześćset franków. Dochód ten, razem z oszczędnościami, jakie w czasie dziesięcioletniej służby u mnie uzbierała, wystarczy jej zapewne na jakie takie utrzymanie.“
Takie było ostatniej woli rozporządzenie, poniżej którego znajdywał się spis posiadanych wartości, znakomitą sumę czterech milionów wynoszących.
Niżej spisu znajdywały się wyraźnem pismem umieszczone wyrazy:
„Andrzej Bernard znany pod nazwiskiem barona Viriville“.
— Toby się dało w danym razie bardzo dobrze spieniężyć! — rzekł Rodille do samego siebie, chowając papier. — Jeźli notaryusz kopii tego testamentu nie posiada, co mi się wydaje być wcale prawdopodobnem, to z miłości bliźniego sambym się mógł wziąść do odnalezienia krewnych. Nie byłoby to wcale z nader wielkiemi połączone trudnościami i mógłbym znalazłszy, drogo sprzedać tajemnicę. W istocie mam tu w perspektywie bardzo dobry interes i zastanowię się nad nim zdrowo, jeźli się tylko z naglącą sprawą teraźniejszości uporam.
Bezpośrednio po tych budujących uwagach, Rodille położył się do łóżka i w krótkim czasie zasnął snem sprawiedliwego.
Baron Viriville a raczej Andrzej Bernard był synem pracowitego wieśniaka w górach Jura. Uznał on wcześnie, że dlań rodzina tylko ciężarem być może. Jako roztropny i przezorny człowiek starał się przeto uwolnić.
Licząc zaledwie lat ośmnaście, opuścił zatem wioskę rodzinną, ojca i młodszego brata i udał się w świat, aby szukać szczęścia i gonić za bogactwem.
Gonić za szczęściem! W jakiż sposób można dojść do tego celu?
Andrzej Bernard znalazł sposób do tego.
Posiadał on w wysokim stopniu zdolność umysłową do wszelkich interesów handlowych, lecz zbywało mu przytem na wszelkich uczuciach a zwłaszcza na sumieniu.
Był on poczciwym lecz tylko dlatego, że poczciwością najłatwiej mógł zdobyć zaufanie ludzi i żyć jakoś na tym świecie.
Przypadkowość jego niestałego, w początkach bardzo trudnego młodocianego życia zawiodła go do Havre, gdzie bez grosza w kieszeni jako chłopiec okrętowy najął się i pojechał do Ameryki. Tam przeżył większą część młodości i starał się usilnie z niczego coś zrobić.
Z trudem zarobił sobie jako tragarz okrętowy tyle, że mógł dotychczasowe zajęcie na handel przemienić. Oddając się zawodowi kupieckiemu ryzykował wszystko, wdawał się w najniebezpieczniejsze spekulacye, lecz zawsze tylko zyskiwał, bo mu szczęście służyło.
Po niejakich piętnastu latach powrócił do ojczyzny, osiadł w Hawrze i rozpoczął z pięćdziesięcioma tysiącami franków zawód bankiera, wysełając kupieckie statki na morze.
Szczęście jego było bezprzykładne. Majątek jego rósł jak lawina śnieżna i osięgnął wkrótce wysokość wyżej podanych świetnych cyfr.
Mając lat pięćdziesiąt ośm postanowił Andrzej Bernard zaniechać prowadzenia dalszych interesów i używać nagromadzonych bogactw. Posprzedawał okręty i postanowił osiąść w Paryżu aby używać wszystkich rozkoszy, jakich milionerowi to wielkie miasto użyczyć mogło.
Aby ulokować kapitały, zakupił w Normandyi bardzo rozległe dobra, niegdyś własność baronów Viriville stanowiące. Rodzina baronów w czasach wojen rozprószyła się i znikła z widowni.
Zaledwie Andrzej Bernard stał się Paryżaninem, to wydało mu się rzeczą konieczną swe pospolicie brzmiące nazwisko odmienić. Nazwał się przeto po nabytej własności Viriville i przydał sobie tytuł baronowski, co było przecież rzeczą bardzo prostą.
Miał on zresztą do tego dwa bardzo ważne powody. Pierwszym powodem była dziecinna próżność a potem obawiał się, aby go nie odkryła rodzina, której członkowie zapewne byli ubogimi, gdy tym czasem on tak znakomicie się zbogacił.
Widzimy z tego, jak uparcie baron Viriville trzymał się zasad i przekonania, jakiego nabył jeszcze w dawnej młodości.
Dokonawszy co zamierzał, kupił sobie baron hotel na ulicy Pas-de-la-Mule, najął pół tuzina służących i oddał się z rozkoszą najgłówniejszej swej namiętności — sobkostwu.
Z miłości własnej baron ani myślał pojąć żonę.
Strasznie się obawiał trosk i obowiązków, jakie młoda żona i dzieci z sobą przynoszą.
Chciał on najzupełniejszą zachować niezawisłość i w granicach jej używać, jak tylko można. Jego sny młodociane przedstawiały mu życie starego kawalera w Paryżu jako szczyt ludzkiej szczęśliwości.
Wszystko szło przez jakiś czas bardzo dobrze, lecz na nieszczęście pewnego pięknego poranku przyszło mu do głowy, że to rzecz bardzo nudna załatwiać samemu sprawy domowe i dowodzić służącymi. Miało to ten skutek, że począł polować za gospodynią, którejby mógł te wszystkie kłopoty zostawić zabezpieczając sobie używanie spokoju.
Zaledwie wynurzył te życzenia, a już się zgłosiła doń pewna pani, która jego marzonym oczekiwaniom dostatecznie odpowiadała.
Tą gospodynią była Urszula Renaud, w najlepsze świadectwa zaopatrzona, o dziesięć lat młodsza, przystojna, świeża, jednem słowem prawdziwy ideał towarzyszki dla starego kawalera.
Natychmiast też została przyjęta.
Pomimo zamiłowania w niezawisłości i wolności, stary bezżennik znalazł się przecie bardzo rychło, prędzej niż się tego mógł spodziewać, w niewoli u pani Urszuli Renaud.
Spostrzegłszy się w końcu, że wolność i niezawisłość najzupełniej utracił, był już zupełnie bezsilnym i najmniej zdolnym, aby skruszyć żelazne łańcuchy, któremi go przykuto.
Urszula była nieobyczajną, zepsutą i bardzo niebezpieczną istotą, mimo tego atoli przecież była nieco lepszą od Rodilla. Czasem okazywała dobrą stronę, lecz złe a dobre było u niej w zupełnem zmieszaniu, przy tem złego o wiele więcej.
Z Rodillem zeszła się u Laridona i rozogniła się ku niemu ową ślepą namiętnością, która kobietę zupełnie czasem opanuje i do szczętu zmienia. Jego tylko chciała pojąć za męża, chciała się stać jego służącą, niewolnicą, chciała mu wnieść wszystko, co posiadała.
Wiemy jak dobrze była przekonaną o tem, że miliony starego kawalera posiądzie, wiemy także, że baron Viriville sam w niej te nadzieje żywił. Okropne rozczarowanie miało być zemstą barona za przebyte udręczenia.
Nie zależało baronowi wcale na prawowitych spadkobiercach, ci byli mu zupełnie obojętnymi, lecz chodziło mu jedynie o to, aby swoje dostatki ochronić przed chciwemi szponami swej gospodyni.
Słówko tylko, a czytelnicy nasi dowiedzą się, co potrzeba, o położeniu niektórych osób naszej powieści.
Prawny spadkobierca barona wcale nie znał swego krewnego Viriville a raczej Andrzeja Bernard, a przecież ten spadkobierca żył blisko, prawie pod jego bokiem.
Umierająca żona mechanika nazywała się przed ślubem, jak wiemy, Martą Bernard, i była jedyną córką młodszego brata Virivilla z nazwiska Szymona Bernard, który bez majątku jako porucznik na pensyi żył przez czas dłuższy w Paryżu a wreszcie umarł.
Był to przecież szczególniejszy kaprys losu. Mając przed oczyma milionowy spadek na mocy prawa i woli spadkodawcy im się należący, wiodła matka i córka nędzny żywot pełny niedostatku. Lecz prawda, że nic one o tem nie wiedziały a może i nigdy wiedzieć nie będą.
Nie byłoż to wreszcie szczegółniejszem zrządzeniem losu, że Rodille, posiadacz testamentu, dlań zupełnie bezużytecznego, nosił się z myślami, aby nieszczęśliwego Vaubarona w proces kryminalny uwikłać, żonę jego zgubić a dziecię jedyne wydrzeć?