Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Rodille opuścił Boulevard du Temple uśmiechnięty i pełen radości z powodu właśnie zawartego układu.
Nie chcemy się wdawać w cały podział czasu, w którym zatrudnienia tego dnia załatwiał i powiemy tylko, że z nadejściem nocy udał się do Neuilly obficie zaopatrzony w zapasy żywności, łakoci i kilka dziecinnych sukienek o żywych barwach. Niósł on także mnóstwo drogich zabawek, między któremi znajdywała się niezwyczajnie piękna lalka.
Wszystko to wpakował wreszcie do dorożki i pojechał na to samo miejsce, gdzie wczorajszego wieczora woźnicy zapłacił a potem z dzieweczką na ręce do owego dobrze nam znajomego domku się udał.
Wieczór był parny i duszny. Ani jedna gwiazdka nie świeciła na niebie, a rzadko rozmieszczone latarnie zdawały się tylko pomnażać ciemności, czyniąc je lepiej widzialnemi.
Jak zwykle zatrzymał się Rodille przez kilka chwil przed drzwiami domu i zanim otworzył badał wzrokiem otoczenie, chcąc się upewnić, że w tem odległem miejscu sam się znajduje. Bacząc nie spostrzegł i nie posłyszał niczego. Tylko z daleka dolatywał turkot wozów od kurzem okrytej ulicy na Champs-Elisée.
Zadowolony z tego bandyta otworzył drzwi i wszedł do domu.
Jednego przecież nie zauważał, a mianowicie za grubym pniem starego klonu ukrytego człowieka, który zatrzymując w sobie oddech czyhał z iskrzącemi się oczyma i zapewnie nie dla żartu ani też przypadkiem rolę szpiega odegrywał.
Gdy Rodille zniknął w domu, człowiek ten nie opuścił wcale swego stanowiska, owszem stał jeszcze całe dwie godziny jak statua nieruchomy na czatach, i opuścił to miejsce dopiero wtenczas, gdy wybiła jedynasta godzina.
Odszedłszy nie udał się do Paryża lecz zwrócił kroki ku Porte Maillot.
Zamknąwszy drzwi ostrożnie, Rodille zaświecił świecę i nie zatrzymując się ani chwili, udał się natychmiast na górę, gdzie wszedł do pokoju i obaczył Blankę jeszcze zawsze w głębokim śnie pogrążoną.
— Dosyć tego — rzekł do samego siebie a potem dobył z kieszeni flaszeczkę z silnie woniejącą cieczą i przytknął małej do noska. Blanka zadrżała a potem wyciągnęła ramiona i otworzywszy oczy długo patrzała zdziwiona.
Nagle z tak ciężkiego snu zbudzone zapomniało dziecię o wszystkiem, co zaszło, nie poznawało nawet miejsca, gdzie się znajdywało, ani człowieka, który stał przed niem i myślało, że to co widziało na jawie, jest tylko dalszym ciągiem rozpoczętego snu.
— Cóż dziecię, czego patrzysz tak zdziwione? Myślałby kto, że mnie po raz pierwszy widzisz.
— Gdzie jestem? — odezwało się dziecię.
— Jak to, pytasz się, gdzie jesteś? Zdaje się jak gdybyś po dwugodzinnym śnie zupełnie pamięć straciła. Czy nie przypominasz sobie, że wyszedłem z domu, aby twego ojca poszukać i tu go sprowadzić? Czy nie przypominasz sobie, że ci zostawiłem jadło na stole?
Te słowa, któremi Rodille okpił dziecię o całą dobę, poskutkowały.
— Tak, tak — zawołała Blanka — to prawda! Teraz przypominam sobie wszystko mój panie, lecz gdzież jest mój ojciec? czy przyszedł?
— Widziałem go i przychodzę właśnie od niego. Te osoby, które się z nim tak źle obeszły, są teraz jego najlepszymi przyjaciółmi i dały mu wiele pieniędzy. Twój ojciec jest teraz bardzo bogaty i ty nią będziesz.
— A to szczęście! — zawołała mała klaszcząc w dłonie — lecz dlaczegóż nie przyszedł, aby mi to sam powiedział?
— Dziś w żaden sposób przyjść nie mógł.
— To niepodobna — rzekła maleńka blednąc i drżąc na całem ciele.
Rodille odpowiedział spiesznie:
— Ojciec nie mógł przyjść i tylko polecił mi, abym cię uspokoił i oddał ci tych kilka zabawek.
Blanka podniosła główkę i zawołała z radością:
— Tak, ojciec mi co przysłał, a gdzież to jest?
— Oto są, popatrz, bardzo piękne rzeczy, sukienki i śliczne zabawki. Popatrz no tylko. Twój ojciec musi cię bardzo kochać.
Dziecię ucieszyło się bardzo.
— Czyś zadowolona? mówił dalej bandyta.
— Co to za piękne rzeczy, a ta lalka jaka śliczna! Czy to prawda, że te wszystkie rzeczy do mnie należą?
— Tak moje dziecię, to wszystko jest dla ciebie, lecz pod tym jednym warunkiem, że będziesz wesoła i niczego nie będziesz się więcej obawiać.
— Jabym nie miała być wesoła, gdy wiem, że mój ojciec jest teraz szczęśliwy, że go jutro uściskam i za to wszystko podziękuję? Ach, matka ucieszy się też bardzo, gdy zobaczy te kosztowności. Zaprowadź mnie pan zaraz do matki. Nie prawdaż, że pan to uczynisz? Mój Boże! Moja matka musi się nudzić bezemnie.
— Dziś już jest zapóźno, a potem matka na cię wcale nie czeka, bo wie, że dziś do domu nie powrócisz.
— A cóż, czy mam tutaj dzisiaj nocować?
— Tak jest moja duszko, i spodziewam się, że się u mnie bać nie będziesz.
— Nie, mój panie, bać się nie będę, bo mam zaufanie do pana i wiem, że mój ojciec także panu ufa.
— Zjedz że teraz wieczerzę i połóż się do łóżka.
— Wszakże ja już zjadłam wieczerzę.
Rodille uśmiechnął się i rzekł:
— Czy nie masz apetytu?
— Nie, nie mam go wcale.
— To nic nie znaczy, siadaj tylko i jedz, a apetyt się znajdzie.
Dziecię mogło wprawdzie myśleć, że nie dłużej spało jak tylko dwie godziny, lecz żołądek jego nie oddawał się żadnym marzeniom, zaledwie przeto przysmaki spostrzegło, wzięło się też zaraz najchętniej do nich, jedząc i pijąc do woli.
W dziesięć minut potem dziecię ponownie usnęło. Rodille wziął je ostrożnie na ręce, zaniósł do łóżka a potem udał się do gabinetu, gdzie się rzucił na materac i także rychło usnął.
Bandyta przez ciągłe czuwanie w ciągu swego zbrodniczego żywota, zaostrzył sobie zmysł słuchu do wysokiego stopnia doskonałości i nazwyczaił się do nader czujnego snu. Około północy zerwał się, był zaraz przytomny i zapytał samego siebie:
— Co to ja słyszę?
Uszu jego dolatywał lekki, zaledwie słyszalny szelest, pochodzący od piłowania pilnikiem, którym wprawna ręka władała.
Opuścił też zaraz łoże, na którem spoczął w ubraniu i zbliżył się do okna gabinetu.
Szelest nie ustawał.
Bandyta chciał już okno otworzyć dotknąwszy się palcem rygla, gdy w tem powstrzymał się i rzekł do samego siebie:
— Ktoś widocznie piłuje u kraty dolnego okna. To zaiste śmiechu warte.
Potem opuścił gabinet i udał się bez światła wschodami na dół, gdzie wstąpił do sali w przyziemiu znajdującej się.
Z największą ostrożnością i nie robiąc najmniejszego szmeru, otworzył jednę połowę dobrze przylegającej okiennicy, poczem przyłożył ucho do szyby, lecz ku niemałemu zdziwieniu słyszał teraz szelest pilnika mniej wyraźnie niż na górze.
Pomyślawszy chwilę, rzekł:
— Ach, to nie do mnie. Ta okoliczność dowodzi, że ci osły upatrzyli sobie mego poczciwego sąsiada i mają nadzieję, że wścibią rękę do kasy oszczędności dobrego ojca Legripa. Na wasz koszt draby uśmieję się do woli, zanim przeminie godzina.
Zamykając potem okienicę, mówił dalej:
— Kraty są grube, mam zatem co najmniej półtory godziny czasu, chociażby byli nie wiem jak biegli w swojem rzemiośle.
W przekonaniu że najmniejszy błysk światła na zewnątrz się nie dostanie i nie zdradzi go, poszedł do komina i zapalił używszy flaszeczki fosforycznej, woskową świecę.
Potem przebrał się w znajomy sposób i przemienił się w ojca Legripa, do czego nie więcej jak dziesięć minut czasu potrzebywał.
Zapaliwszy potem lampę, umbrą przysłoniętą, pocisnął w ścianie ukryty ćwieczek. Drzwiczki się rozwarły i Rodille dostał się tajnym przechodem do sąsiedniego domu, gdzie w sali przyziemnej ukrył się za kotarą na żelaznej kracie zawieszoną.
Szelest pilnika dawał się tu o wiele lepiej słyszeć, zkąd łatwo można było wywnioskować, że złodzieje tu właśnie wtargnąć chcieli.
Na boku starego biórka do pisania, na którym leżała para nabitych pistoletów i waga do mierzenia ciężaru złota, widoczny był miedziany trzonek, który za pośrednictwem żelaznego pręta stał w związku z podłogą drugiej połowy sali, ową żelazną kratą na dwie równe części podzieloną.
Rodille chwycił za trzonek i silnie pociągnął ku sobie. Trzonek posunął się na kilka cali a razem z nim także pręt żelazny, poczem głuchy łoskot dał się słyszeć. Dyabelski uśmiech pojawił się na twarzy bandyty. Puściwszy trzonek, zatarł ręce, opatrzył zamki pistoletów i przyćmił lampę. Salę zaległy ciemności. Załatwiwszy co było potrzeba, usiadł na starym fotelu z twarzą tak obojętną, jak gdyby zwykłych swoich gości oczekiwał.
— Ktoby to do dyabła mógł być? zapytał samego siebie, przebiegając myślą całą listę swych znajomości.
Zostawmy na chwilę bandytę w położeniu człowieka, który wie, że złodzieje do jego domu dobywają się, a który pomimo tego siedzi milcząc i uśmiecha się a starajmy się dowiedzieć, co przed godziną w pobliżu domu, o którym mowa, zaszło ciekawego.
W niedalekim oddaleniu od bramy Maillot, na rozległej dolinie aż do lasku bulońskiego ciągnącej się, stała w roku 1830 szynkownia o bardzo niemiłej powierzchowności. Żaden dom, żadna chata, z belków, desek i słupów sklecona, nie była podobna do tej szynkowni o tak nizkich drzwiach wchodowych, że koniecznie trzeba się było schylić, aby wejść do wnętrza. Nędzne lepianki najuboższych wieśniaków w Salogne albo w dolnem Anjou są o wiele lepiej zbudowane.
W chacie tej było tylko jedno okienko, a na dachu sterczał komin z blachy, chwiejący się za każdym podmuchem wiatru.
Wrzawa ponurych głosów dawała znać przechodniom, że w tej karczmie wino i wódkę szynkowano.
W dzień nie było tu zwykle biesiadników, a wtenczas na progu można było spostrzedz krótkiego pękatego człowieka z dzikim, odrażliwym wyrazem twarzy, o zwisłych wargach i zyzowatych oczu. Miał on na głowie czapkę wydrzanem futrem poszytą, a był odziany w kurtkę i przepasywał się fartuchem. Z rękami na brzuchu złożonemi, lubił zażywać wytchnienia stojąc i paląc fajkę o krótkim cybuszku. Tą osobistością nie był nikt inny jeno gospodarz we własnej osobie.
Zdawało się, że był on stworzony dla swej chaty, jak ślimak dla swej skorupy, i jedno bez drugiego nie dawało się wcale pomyśleć.
Człowiek ten wyglądał tak, jakby uciekł z galerów w Brest albo w Tulonie. Chata jego była podobna do nory złodziejskiej i mieściła w sobie tylko jednę izbę z małem przepierzeniem w kącie, gdzie łoże gospodarza mieściło się.
Nagie ściany nie były nawet pobielone i otaczały pół tuzina małych stolików i około dwadzieścia połamanych stołków. Oprócz tego widziałeś tu jeszcze pult, zapewne z bankructwa jakiego kupca pozostały.
Owego wieczora, kiedy Rodille do uśpionej Blanki z zabawkami powrócił, siedziało w tej karczmie kilkunastu dziko patrzących ludzi. Popijali jakąś bezbarwną mieszaninę spirytusu i rozmaitych innych morderczych ingredyencyi, paląc z krótkich fajeczek, do których uzbierane niedogarki z cygar napychali. Dym w izbie był gryzący i nieznośny dla każdego, kto do takich miejscowości nie był przyzwyczajony. W tej piekielnej zaduszę z trudnością paliło się kilka łojówek grożących zgaśnięciem co chwila.
Przy małym stoliku w kącie izby siedziało dwóch mężczyzn żywo lecz po cicho rozmawiających ze sobą. Jeden z nich był to wysoki drab w niebieskiej bluzie, zaopatrzony w tułów i grzbiet Herkulesa, drugi zaś był dość przystojny i dosyć porządnie lecz bez gustu ubrany.
Znamy tych ichmościów już dawno, bo nie był to nikt inny jeno Miodziuś i Rypcio.
— Myślę — rzekł Rypcio do swego towarzysza — że ten Wicherek za długo każę czekać na siebie.
— To pochodzi ztąd, że on wszystko czyni z zastanowieniem, a zresztą kazał nam przyjść o godzinie jedynastej, więc nie każe nam czekać, lecz owszem myśmy przybyli zawcześnie.
— Jesteś że ty pewny, że on nie działa przeciwko nam podstępnie?
— Co ci nie przychodzi do głowy? Jaki dyabeł podaje ci takie myśli?
— Sadzę tak ze stosunku jego z tym starym psem Legripem.
— W jakimże celu mógłby użyć podstępu?
— Aby nas pchnąć w otchłań, zkąd nie wyjdziemy zdrowo.
— Cóżby mu z tego przyszło?
— Pytasz, coby mu z tego przyszło? Każe sobie po prostu staremu za to zapłacić.
Miodziuś wzruszył ramionami.
— Wielki osioł z ciebie, mój kochany Rypcio! Nie poznaję cię dziś wcale. Wicherek jest poczciwym, dzielnym towarzyszem, ręczę za to głową, a zresztą woli on raczej podzielić z nami kasę tego starego łotra, niż zarobić sobie naszym kosztem kilka nędznych talarów jako Judasz.
— Uspokaja mnie to, że ręczysz za niego. Jakże sądzisz, czy wiele możemy pochwycić, jeźli się uda?
— Bez wątpienia. Ten dom jest cały pełen złota od góry do dołu, nie licząc ni srebra ani kosztowności.
— Czy myślisz, że się dziś powiedzie?
— Mojem zdaniem im prędzej, tem lepiej, lecz to wszystko zależy od wiadomości, jakie Wicherek ze sobą przyniesie.
Zaledwie te słowa wyrzeczone zostały, dały się słyszeć pospieszne kroki od strony ulicy, poczem rychło drzwi się otworzyły. Będący w karczmie spojrzeli z wyrazem niepokoju ku drzwiom, lecz rychło uspokoili się, bo przybyły był ich dobrym znajomym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.