Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wicherek był nawskroś paryskim urwiszem, bandytą, ulicznikiem, żartownisiem. Miał on nawet pretensye do wykształcenia, lecz do codziennego użytku posługiwał się złodziejskim żargonem, który niepospolicie zbogacił komicznemi zwrotami w teatrach na Boulevard używanemi, dokąd dosyć często udawał się.
Stanąwszy na progu, oddał ukłon, który zapewnie Pierrotowi z teatru Funambulles ukradł i rzekł:
— Dobry wieczór, koledzy, jak się powodzi? Codziennie lepiej, nieprawdaż, u mnie także. Na moją szpadę z Toledo, panowie, taka noc jak dzisiejsza bardzo mi się podoba, bo ciemno, oko wykol, a przecież widać. Jużeście załatwili interesy? ja także. Każdy za siebie, a pan Bóg za wszystkich.
Wyrzekłszy te słowo, którym gestykulacya lubianych aktorów towarzyszyła, wykręcił pirueta a usiadłszy potem pomiędzy Rypciem a Miodziusiem przemówił cichym głosem:
— Czy już dawno na mnie czekacie?
— Już dosyć dawno ty nicponiu — odpowiedział Rypcio — i nieobecność twoja już się nam wydała podejrzaną.
— Co? moja nieobecność? Tego u mnie nie ma — odpowiedział Wicherek — lecz jestem punktualny jak zegar słoneczny. On na Palais-Royal nie prześcignie mnie w dokładności.
— Mówże raz rozumnie — rzekł Miodziuś — czy ztamtąd przychodzisz?
— Zapewne i powinniście wiedzieć, żem całe dwie doby czatował. Czy tego nie dosyć? Żaden urwisz na świecie więcej zrobić nie może.
— I cóż nam masz do powiedzenia?
— To tylko, że wiem dobrze, jak wielkie skarby ojciec Legrip posiada, lecz nie wiem wcale, gdzie mieszka, bo na plac pod Neuilly przychodzi tylko wtenczas, kiedy mu Richard doniesie, że jesteśmy w stanie dać się ostrzyc jak niewinne owieczki.
— Więc Legrip tej nocy nie wrócił?
— Ani tej nocy ani tamtej.
— Więc zaniechałeś wszystkiego?
— Najzupełniej, niech mnie dyabli porwą, nie spuściłem tylko z oka owego domu, który tuż do kamienicy Legripa przypiera, a który, jak się zdawało, nie był zamieszkany.
— Do dyabła, któż tam przemieszkuje?
— Jakiś jeszcze młody człowiek, który prawdopodobnie jest dość bogaty, abyśmy na jego kabzę zapolowali. Wczoraj wieczorem wszedł on do domu około godziny jedynastej, dźwigając w ramionach sporą paczkę, co mi się tak wydawało, jakby niósł śpiące cielę w worku. Zanim otworzył drzwi, oglądał się na wszystkie strony, jak człowiek który jest w obawie, aby go nie spostrzeżono.
— I nie widziałeś go więcej?
— Owszem, widziałem, ukrywszy się tak dobrze za drzewem, że tylko jednem okiem patrzeć mogłem. Było to dziś rano, lecz wyszedłszy z domu zasłonił sobie twarz chusteczką i nie mogłem widzieć więcej nic, jak tylko gęstą czarną brodę.
— Czy dziś powrócił do domu?
— Powrócił około godziny dziesiątej, niosąc pod ręką kilka małych pakiecików.
— Co na to powiesz Rypcio, zapytał Miodziuś.
— Myślę, iżby było lepiej, gdybyśmy żadnego sąsiada nie mieli, lecz taka drobnostka nie powinna obalić tego, co raz postanowiono.
— Jakież twoje zdanie Wicherku?
— Że przy tem zostaniemy, jak jestem szlachcicem.
— Więc jeszcze tej nocy?
— Ani godziny dłużej czekać nie możemy, lecz zaraz weżmiemy się do dzieła, bo właśnie po to przyszedłem, aby was zabrać ze sobą.
Miodziuś powstał od stołu i wyszedł. Po nim rychło pospieszyli towarzysze.
W kilka chwil potem znajdywali się wszyscy trzej przed tajemniczemi drzwiami ojca Legripa, i naradzili się, któreby okno było najsposobniejsze do obrobienia. Wreszcie Miodziuś dobył pilnika z kieszeni i począł piłować kraty okienne.
Jakkolwiek złodziej w podobnej czynności niepospolicie był biegły i zręczny, tak przecież pomimo tego nie mogło się obejść bez lekkiego szelestu, który Rodilla ze snu obudził.
Przepiłowanie żelaznej kraty jest bardzo uciążliwą pracą, toż po pięciu minutach zadyszany Miodziuś, ocierając pot z czoła, oddal pilnik Rypciowi, który rozpoczęte dzieło bez zwłoki dalej prowadzić począł. Wreszcie to zajęcie przeszło z kolei na Wicherka, który jednorazowego przerznięcia sztaby żelaznej szczęśliwie dokonał.
Praca szła zwolna, lecz w końcu zbliżyła się ku ostatecznemu celowi, gdy już trzy grube pręty żelaza przepiłowane zostały.
W pół godziny potem okno było już ochronnej kraty pozbyte i tylko szyby przejścia broniły.
Co teraz było potrzeba zrobić, to było już tylko dziecinną zabawką, i w minucie zrobił Rypcio w szybie mały otwór. W otwór ten wsadził Wicherek swą długą, prawdziwie małpią rękę a odsunąwszy rygle, okno otworzył.
Rodille siedział jeszcze ciągle za kratą, nieruchomy jak posąg zatrzymując oddech w sobie. Ręce jego spoczywały na rękojeściach pistoletów i drżały ze wzruszenia. Nie obawiał się on wprawdzie niczego, bo zarządził, co było potrzeba, lecz cała ta sprawa wydała mu się już nieco za długą.
Wicherek zwrócił się do Miodziusia:
— Przecież nie możemy wejść tak po ciemku, jakbyśmy się bawili w ślepą babkę. Jonasz w żołądku wieloryba pewnie więcej nie widział. Myślę, iżby było na czasie zaświecić latarkę. Baczność moi panowi i panie, zaraz się widowisko rozpocznie.
— Czyś oszalał, głupcze — szepnął Rypcio.
Tymczasem trzeci urwisz dobył z kieszeni małą latarkę i zaświecił. W tej chwili przyćmiony błysk światła oświecił wnętrze komnaty obszernej i próżnej i odbił się od zielonej kotary, która aż do tej chwili jeszcze nie poruszyła się.
— Czy nie wierzycie że tu są pieniądze w tej dziurze, gdzie ten stary łotr, chcę powiedzieć ten dobry ojczulek Legrip, skubie gołąbki, choć mu się z rąk wyrywają? No! teraz na odmianę przychodzą gołąbki, szukając zgubionego pierza.
— Kto pierwszy polezie? — szepnął Miodziuś.
— Ja — rzekł złodziejski młodzieniaszek — mnie, najmłodszemu z was, przysłużą prawo nieść przodem sztandar. Rzekłszy to skoczył na okno z lekkością klowna z cyrku Frankoniego a potem wlazł do środka. Kołysząc się przytem jak tancerz na kończynach nóg, rzekł do towarzyszy:
— Proszę o ręce moje panie, bądźcie łaskawe wejść do środka.