Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opuściliśmy Vaubarona w okropnem położeniu, w jakiem tylko człowiek znaleźć się może.
Nieszczęśliwy ten człowiek, o straszną zbrodnię oskarżony, zawikłany w niezbite chociaż zwodnicze dowody, otrzymał w głębokości więzienia wiadomości o śmierci żony i zniknięciu dziecka. To wyczerpało w nim ostatek sił, pokonało i zabiło podobnie jak błyskawica zabija.
Uczuł, że mu braknie odwagi i że w cierpieniu rozum utraci.
W ostatniej chwili błagał Boga, aby mu przebaczył i wołał obumierającym głosem:
— Marto czekaj na mnie, bo przybywam do ciebie!
Rzekłszy to rzucił się pomimo całej siły, z jaką go prawnik powstrzymywał, ku przeciwległej ścianie i uderzył głową o mur.
Krwią zalany padł na ziemię.
Przez kilka sekund stał prawnik milczący i nieruchomy obok życia pozbawionego ciała a potem chciał się szybko oddalić.
Pochylił się, wziął Vaubarona na ręce, złożył na, łożu i drżącą ręką badał ażali w nim serce jeszcze bije.
Zdawało mu się, że to dręczone serce na wieki bić przestało i że trup skostniał mu pod rękoma.
— Stało się — rzekł prawnik do samego siebie — już nie żyje. Oby się Bóg nad tym męczennikiem zlitował i wziął go do siebie.
Rzekłszy to, zapukał do drzwi, które natychmiast strażnik otworzył. Prawnik rozkazał sprowadzić więziennego lekarza.
Lekarz nie dał na się długo czekać, a wysłuchawszy, co się stało począł opatrywać na pozór nieżywego więźnia.
— Jak rzeczy stoją, panie konsyliarzu? zapytał prawnik wzruszonym głosem.
— Jeszcze żyje — odpowiedział lekarz.
— Bogu dzięki!
— Jak się zdaje, masz pan dla tego człowieka wielkie współczucie.
— Większe niż mogę wyrazić.
— A przecież to jest wielki zbrodzień.
— Nie, on nie jest zbrodniarzem, lecz tylko ofiarą.
Lekarz ten był bardzo zręczny i cieszył się rozgłośną sławą. Przeszło lat trzydzieści zastosowywał on swoją umiejętność po wszystkich niemal więzieniach w Paryżu. Długoletnie doświadczenia sprawiły, że się nie łatwo dał łudzić. Rzekł przeto:
— Pan jesteś jeszcze bardzo młody, i to jest szczęściem dla pana, bo wszystko widzisz przez różowe szkła młodzieńczego zapału i zdaje ci się, że każdy zbrodzień jest tylko niewinną ofiarą. Jestem daleki tego mój panie, abym mógł pana ganić albo chciał obrazić — mówił lekarz dalej — przeciwnie, podziwiam pana z całego serca, lecz wkrótce nadejdzie czas, że się pan z zimniejszą krwią nad rzeczami zastanawiać będziesz. Zachowaj pan te uczucia, jak długo możesz, lecz co się tyczy tej ofiary, jak pan tego człowieka nazywasz, to powtarzam panu, że jeszcze żyje, lecz nie wiele brakuje, aby żyć przestał.
— Jak to?
— Rana jego jest bardzo niebezpieczna.
— Czy śmiertelna?
— Bezwarunkowo śmiertelną nie jest, lecz najmniejszy przypadek może śmierć sprowadzić. Chociażby chory wreszcie nie uległ temu strasznemu zranieniu, tak przecież spodziewać się nie można, aby go minęła febra mózgowa, która skutkiem gwałtownego wstrząśnienia bardzo niebezpieczną być może.
— Więc mu pan życia odmawia?
— To nie, lecz nie mogę mieć wiele nadziei.
Potem w obecności adwokata i nadzorcy więźniów, którego o zajściu zawiadomiono upuszczono Vaubaronowi obficie krwi.
Skutek był raźny. Vaubaron poruszył się lekko, ustom jego wydarło się westchnienie, powieki podniosły się i dały widzieć wzrok zamglony.
Prawnik zwrócił się do mechanika a pochyliwszy się przemówił pełnym współczucia głosem:
— Mój przyjacielu czyli się nie czujesz lepiej?
Vaubaron nie dał odpowiedzi, nawet się nie poruszył. Było rzeczą jasną, że nic a nic nie słyszał.
— Daremnie się pan trudzisz — rzekł lekarz — posąg kamienny tak samo nie mógłby pana ani słyszeć ani rozumieć. Rodzaj ubezwładnienia silnem wzruszeniem spowodowany, opanował jego świadomość i wszelką władzę duchową.
— Przynajmniej może nie uczuwa żadnych boleści?
— Żyje, lecz nic nie wie o sobie, ani o ciele, ani o duszy.
— I długo ten stan potrwać może?
— Tego nie mogę pewnie oznaczyć i to tylko jedno wiem, że w przeciągu tego czasu śmierć nastąpić może.
Prawnik milczał, zmarszczył tylko czoło i bladł coraz bardziej, podczas gdy lekarz dalej mówił:
— Istotnie, to za wielki ciężar na moje barki i tylko poczucie świętości obowiązku może mi dodać sił. Wątpię bardzo, czy mi się uda tego nieszczęśliwego człowieka przy życiu utrzymać, a zresztą może to będzie lepiej dla niego, jeżeli teraz umrze będąc nieprzytomnym i wszelkich myśli pozbawionym, niż gdyby miał ponieść jako skazaniec śmierć o wiele haniebniejszą.
Zanim minęła godzina, pojawiła się febra a zaraz potem Vaubaron począł mówić w gorączce. Czternaście dni ważyła się śmierć i życie. Każdego rana i wieczora przychodził lekarz i znajdywał chorego w coraz gorszym stanie. Wreszcie lekarz piętnastego dnia słabości wydał orzeczenie, mniej więcej wyrokowi śmierci równe:
— Jeźli się nie stanie jaki cud, to ten człowiek jest zgubiony. Myślę że najdalej za dwie godziny będzie go można położyć do trumny.