Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

— Czy mam panu za to podziękować, co wczoraj zaszło? rzekł mechanik cichym głosem usiadłszy na łożu i uścisnąwszy rękę obrońcy, który właśnie przekroczył próg więzienia. — Czy te trzy miesiące, które przed wydaniem wyroku sądowego upłyną, przyniosą co lepszego niż przedłużenie walki ze śmiercią? Czy nie powinienem złorzeczyć mojej słabości, która mnie w ostatniej chwili na ziemię powaliła i nie dozwoliła, aby mój los natychmiast był spełniony?
— Przeciwnie, powinieneś pan błogosławić przypadkowi mój przyjacielu — odpowiedział żywo adwokat — bo po tej odwłoce, na którą zezwolono, spodziewam się bardzo wiele.
— Na miłość boską, czegóż się pan spodziewasz i na co liczyć możesz?
— Liczę na rzeczy nieprzewidziane. Mam nadzieję, że te ciemności, które nas otaczają, promień światła oświeci. Zkąd ten promień przyjść może, tego nie wiem, lecz oczekuję go. Spodziewam się także, że rzeczywisty morderca przez jaką nieostrożność albo sam się zdradzi, albo go wyda który ze współwinnych. Widziano to już wiele razy i jeszcze nieraz coś podobnego się wydarzy.
— A jeśli z tego, czego się pan spodziewasz, nic a nic się nie ziści?
— W najgorszym razie położenie nasze po trzech miesiącach nie będzie gorsze od wczorajszego. Powtórzę znowu to co wczoraj uczyniłem a może znajdę skuteczniejsze słowa, któremi na słuchaczów lepiej niż wczoraj będę mógł wpłynąć.
Vaubaron pokiwał lekko głową.
— Czy pan o tem wątpisz? — zapytał adwokat — i nie masz zaufania co do moich sił?
— Nie wątpię ani o pańskiem sercu ani o zdolnościach, lecz w ciągu minionej bezsennej, w męczarniach przebytej nocy, myślałem wiele i rozważyłem moje położenie wszechstronnie. Otóż przyszedłem do głębokiego przekonania, że pańskie wczorajsze przemówienie cudów dokazało.
— Cudów! powtórzył zdziwiony adwokat.
— Sto razy powtórzę tosamo, boś pan, mówiąc o mnie, poruszył serca wszystkich słuchaczów, tak że przez przeciąg jednej godziny tak urzędnicy sądowi jak sędziowie przysięgli i cała publiczność o mojej niewinności przekonani byli. Nikt, tylko pan mogłeś osiągnąć ten skutek, bo wszystkie pozory przeciwko mnie mówiły. Dzisiaj zastanawiam się nad moją sprawą tak, jakby to była sprawa nie moja własna, lecz kogoś obcego, i mogę pana zapewnić, że pańskie powodzenie wydaje się być wcale niezrozumiałem i do pojęcia trudnem. Człowiek, na którym podobny ciężar spoczął, nie ma istotnie najmniejszego prawa do litości i zasługuje tylko na pogardę i potępienie. Takie jest moje przekonanie i przekonanie tych wszystkich, którzy mnie słyszeli. Kto to wie, czyli po trzech miesiącach, przed innymi sędziami uda się panu dokazać tego, co wczoraj zrobiłeś!
Młody adwokat nie rychło dał odpowiedź, bo nie mógł ukryć przed sobą, że Vaubaron był bardzo bliskim prawdy. Są natchnione słowa, które tylko raz w życiu wyrzec się dają.
— Zniechęcasz mnie pan — rzekł w końcu cichym, smutnym głosem — a przecież, przysięgam panu, przyszedłem tu pełen ufności i dobrej nadziei. Godzina sprawiedliwości także dla pana wybije. Wierzę w to całą duszą. Prawda utoruje sobie drogę pomimo gęstej zasłony, która ją pokryła. Mam co do tego jakieś dziwne przeczucie.
— A ja — odpowiedział Vaubaron smutnie się uśmiechnąwszy przyjmuję pańską przepowiednię, lecz jeźli godzina sprawiedliwości nie dosyć rychło wybije, to stanie się pierwej to, czego uniknąć nie mogę!
Po tej rozmowie przez kilka minut panowało głuche milczenie.
Wreszcie zapytał mechanik:
— Mój drogi obrońco, powiedz mi, w którem więzieniu mam przebyć tę trzymiesięczną odwłokę?
— Prawdopodobnie w tem, w którem się teraz znajdujesz.
— Czy mogę się spodziewać, że się nie zetknę ze złoczyńcami, którymi gardzę, a którzy by myśleli jakobym do nich należał?
— Niczego łatwiej uniknąć nie można jak tego. Za małem wynagrodzeniem masz pan prawo żądania osobnej kaźni.
— Potrzeba zapłacić pistol, nieprawdaż?
— Tak jest, a ponieważ pan — dodał bojaźliwie adwokat spuściwszy w dół oczy, — bez wątpienia tej sumy nie posiadasz, więc zrób mi tę przyjemność i nie odmawiaj.
Rzekłszy to prawnik wsunął oskarżonemu do ręki kilka w papier zwiniętych złotówek, w które się z umysłu zaopatrzył.
Wybladłe lice Vaubarona pokryło się rumieńcem i naprzód miał zamiar ofiary nie przyjąć, lecz rychło stłumił w sobie uczucie dumy, która nie była na miejscu, pochwycił podaną sobie rękę i rzekł wzruszony:
— Niechże i tak będzie, kochany panie, przyjmuję. Cóż zresztą może znaczyć jedno dobrodziejstwo mniej lub więcej, ja przecież nigdy nie będę mógł odwdzięczyć tego, co dla mnie uczyniłeś. Mogę pana tylko błogosławić a pan Bóg niechaj pana za mnie wynagrodzi.
— Nie mówmy już o tem ani słowa więcej, proszę pana, o to usilnie — rzekł adwokat — nie mówmy o tem, co się mnie tyczy, lecz tylko o tem, co pana obchodzi.
— Czy będę mógł w ciągu tych trzech miesięcy widywać się z panem?
— Pomówię o tem z tym, do którego to należy i nie wątpię ani chwili, że prośbie mojej zadość uczyni.
— I przyjdziesz pan do mnie?
— Przyjdę choćby nawet codziennie.
— Więc pan zostaniesz dla mnie aż do końca dobrym jak sam pan Bóg, zaniedbasz swoje własne zatrudnienie i rozrywkę byle tylko nie opuścić nieszczęśliwego, którego pańska obecność pociesza i podtrzymuje na duchu. Ach mój panie, gdyby los, który mnie powalił, natchnął mnie nienawiścią dla ludzi, to serce takie jak pańskie pogodziłoby mnie ze światem, jeźlibym tylko mógł przypuścić, że moja córka stanie się poczciwą, szczęśliwą kobietą i że będę mógł oddać życie ratując ją od upadku. To są jedyne dwie rzeczy, o których spełnienie w tej chwili gorąco się modlę.
Rozmowa adwokata z obwinionym trwała jeszcze przez czas dłuższy. Vaubaron prosił obrońcy usilnie, aby się udał do policyi i starał się wyjednać, iżby poczyniono odpowiednie kroki celem odszukania zaprzepadłego dziecięcia.
— Gdybym ja głos podniósł — dodał — toby to w mojem obecnem, niskiem położeniu nie miało żadnego znaczenia, lecz panu niezawodnie nie odmówią pomocy.
Adwokat przyrzekł pójść za tem zaraz nazajutrz i wyszedł potem zostawiwszy Vaubarona przyrzeczeniem uspokojonego. Nazajutrz spełnił też adwokat w rzeczywistości, co był przyrzekł nieszczęśliwemu ojcu, udał się bowiem do policyi i prosił, aby celem odszukania dziecka potrzebne rozporządzenia wydano. Najzręczniejsi agenci udali się natychmiast na pole działania i przetrzęśli całe wielkie miasto aż do najbardziej ukrytych zakątków podziemia.
Wiemy jakiej przezorności użył Rodille owej nocy, kiedy dziecię uprowadził, wiemy także, że to wszystko, co zrobił, tak było przedsięwzięte, aby wszelkie poszukiwania niemożliwemi uczynić. Po tygodniowej, daremnej bieganinie powrócili agenci; donieśli w sprawozdaniu, że najmniejszego śladu straconego dziewczęcia w Paryżu nie znaleźli, dodając, że dziecię zapewne jakiemuś przypadkowi podległo i że niewątpliwie zwłoki tegoż za dni parę w Sekwanie lub kanale św. Marcina odkryte zostaną.
Adwokat rychło się dowiedział o tym wcale niezadowalniającym rezultacie i sam podzielał zdanie policyjnych agentów co do sposobu, w jaki dziecię życie utraciło. O tem był zobowiązany donieść nieszczęśliwemu ojcu i uczynił to, rzekłszy: — Pańskiej córki w żaden sposób odnaleźć nie można! Na tem poprzestał, bo nie miał odwagi dodać: — Pańska córka już nie żyje, więc opłakuj ją pan, bo nie możesz już mieć nawet najmniejszej nadziei.
Uwięziony opuścił głowę i rzekł do samego siebie:
— Ci ludzie źle szukają. Gdybym ja sam mógł Blankę szukać, znalazłbym ją niezawodnie.
Od tej chwili powziął nieszczęśliwy ojciec stałą myśl przedsięwzięcia ucieczki w każdy możliwy sposób. Będąc głęboko przekonany, że wszelkie usiłowania obrońcy na nic zupełnie przydać się nie mogą i że wyrok śmierci w takim stanie rzeczy jest niezawodny, postanowił nie czekać zakończenia sprawy, lecz uciec za użyciem podstępu lub gwałtu, byle tylko odzyskać wolność, która mu tysiąc razy droższą była, niż samo życie. Potem przebiegł myślą tysiączne okoliczności towarzyszące historycznie sławnym ucieczkom, które zdawały się być bajecznemi, lecz nie mniej przeto były prawdziwemi, bo pamięć o nich w archiwach bastylji i głównego państwowego więzienia ku zdziwieniu potomnych przechowana była.
Podczas gdy nasz bohatyr w samotnej celi na łożu wyciągnięty dzień i noc nad sposobem ucieczki przemyśliwał, adwokat podobnie zostawał pod wpływem ciągłej, stałej idei, która mu spoczynku nie dozwalała.
— O niewinności mego klienta tak dobrze jestem przekonany, jak o mojej własnej — mawiał ustawicznie do samego siebie — przecież musi się znaleźć środek i sposób jej wykazania. Inaczej być nie może i nie powinno, lecz gdzie ten środek znajdę? Błądzę od początku w tej sprawie jak w labiryncie. Któż mi tu poda zbawczą nić Aryadny? Powierzono mi życie Jana Vaubaron... jeźli mi się nie uda tego sprawiedliwego człowieka ocalić, to do ostatniej godziny życia będzie mi się zdawało, jakoby moje ręce krwią były zbroczone.
Tą myślą dręczony powziął młody człowiek wielkie postanowienie. Poszukał sędziego śledczego dla sprawy Vaubarona, lecz nie w kancelaryi, ale w tegoż prywatnem pomieszkaniu.
— Bądźże mi pan na miłość Boską pomocnym! — rzekł doń — ja jestem najbardziej udręczonym człowiekiem na świecie i nie odzyskam spokoju pierwej, niż pana na moją stronę pozyskam.
— O cóż tedy chodzi?
— Chodzi o obwinionego, którego broniłem i jeszcze bronić będę.
— O Jana Vaubarona?
— Tak jest.
— Podziwiam pański trud i wytrwałość, lecz jedno i drugie jest rzeczą, zupełnie nieużyteczną.
— Dlaczego panie?
— Dlatego, że ten człowiek jest rzeczywiście winnym.
— Na mój honor — zawołał młody człowiek — przysięgam panu, że jest niewinny! Czy pan możesz sądzić, iżbym był zdolny podobną przysięgę złożyć, gdybym nie miał niewzruszonej pewności?
Sędzia śledczy patrzał na adwokata przez kilka minut i oblicze jego dotychczas zawsze spokojne przybrało wyraz który opisać trudno.
— Pan jesteś rzeczywiście głęboko przekonany — rzekł potem — widzę to jasno.
— Nie chodzi tu o przekonanie moje, ale o pewność niezachwianą. Pan uważa zbrodnię za rzecz dokonaną, a ja temu stanowczo zaprzeczam.
— Więc pan zaprzeczasz rzeczywistej prawdzie, i daremnie walczysz przeciw niezbitym dowodom?
— Tak, ale te dowody winy są dla mnie dowodami niewinności. Jeźli mi pan raczy poświęcić godzinę czasu, to nie wątpię wcale, że mi się uda doprowadzić do tego, że moje zapatrywania podzielisz.
— Mów pan i bądź pewny, że cię będę słuchał z ciekawością i zadowoleniem.
Młody prawnik wziął się natychmiast do dzieła i rozwinął z nieporównaną bystrością i loiką już przedtem podczas rozprawy postawione zdanie, mianowicie, że Vaubaron jest tylko ofiarą zręcznego łotra, który sprawiedliwość ziemską w błąd wprowadzić potrafił. Adwokat przedstawił, że nieznany zbrodzień zakradł się do hotelu, zamordował śpiącego starca narzędziem do mechanika należącem, że potem umknął oknem i zostawił umyślnie na balkonie guzaty sznur. Prawnik naprowadził dalej, że nikt inny tylko ten właśnie nieznany zbrodzień zostawił nieszczęśliwemu Vaubaronowi krwią zbroczone banknoty i że wreszcie zniknął, oddawszy głowę sprawiedliwego gilotynie, czem własną bezkarność i bezpieczeństwo okupił.
— Ten człowiek, a raczej potwór szydzi teraz ze sprawiedliwości — dodał młody człowiek — więc niech go pan szuka, bo on jest i Vaubaron nie kłamał. Gdy go pan wynajdziesz, to będziesz miał w ręku prawdziwego zbrodniarza.
Po tych słowach nastąpiło długie milczenie. Urzędnik zwiesiwszy głowę i zmarszczywszy czoło oddał się głębokiemu zamyśleniu, czemu obrońca Jana Vaubarona ani nawet myślał przeszkodzić.
— Miałeś pan słuszność, że do mnie przyszedłeś — rzekł półgłosem urzędnik po upływie kwadransa — miałeś pan słuszność, gdyś powiedział to, co właśnie słyszałem.
— Czy mi się nie udało przekonać pana? Mówże pan, czego mogę oczekiwać i czego spodziewać się należy?
Sędzia śledczy ociągał się z odpowiedzią na te trzy pytania, podniósł się i podał adwokatowi rękę dając do poznania, że rozmowa między nimi dłużej trwać nie powinna. Adwokat dobrze to zrozumiał i wyszedł będąc mocno przekonany, że właśnie przed chwilą zdobył największe zwycieztwo na drodze swego oratorskiego powołania.
Opuściwszy sędziego udał się obrońca do więzienia, lecz o tem co zaszło nie pisnął przed obwinionym ani słówka nawet, bo się obawiał obudzić w sercu Vaubarona nadzieję, która w przyszłości mogła się okazać zwodniczą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.