Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Sędzia śledczy, tak jak wszyscy urzędnicy, którym ważne czynności powierzone bywają, wybrał sobie za wskazówkę wyborne zdanie: Vitam impendere vero! Najmniejsza wątpliwość niepokoiła go i odzyskiwał spokój dopiero wtenczas, gdy niepewność zwalczył i rzecz zaciemnioną w jasnem świetle obaczył. Aż do owej godziny, kiedy go młody adwokat odwidził, pewnym był co do winy podsądnego. Przekonanie jego i teraz jeszcze nie było wcale inne, lecz po raz pierwszy przypuścił możliwość błędu, która wprawdzie przedstawiała mu się jeszcze zawsze prawie nieprawdopodobną, lecz przecież była wystarczającą, aby go zaniepokoić. Jeźli taka myśl w głowie sędziego powstanie, to cała jego działalność zwraca się ku temu, aby rzecz wyjaśnić i mozolną pracę śledzenia na nowo rozpocząć.
Sędzia śledczy postanowił użyć wszystkiego aby stwierdzić to, co oskarżony podawał. Rozmyślając o tej sprawie, chwilowo bądź to śmiał się z siebie samego i swej bezpodstawnej trwogi, bądź też nabywał przekonania o potrzebie rozpoczęcia śledztwa na nowo, gdy sobie przypomniał adwokata i całe dziwne zachowanie się Vaubarona, którego sposób bronienia się był niewytłumaczony. Rozmyślanie o procesie mechanika w ciągu następnej nocy miało ostatecznie ten skutek, że na drugi dzień w tym względzie rozmówił się z prokuratorem. Ztąd wynikło, że uznano potrzebę ponownego przeprowadzenia śledztwa, poczem sędzia chcąc się pozbyć dręczących go myśli, bezzwłocznie Vaubarona do swej kancelaryi sprowadzić kazał. Do wydanego rozkazu przydał jeszcze, aby się z oskarżonym jak najwzględniej obchodzono i zdjęto mu z rąk łańcuszki. Stało się to około godziny drugiej z południa.
Gdy w godzinę potem adwokat wstąpił na podwórzec budynku sądowego, spostrzegł ku niemałemu zdziwieniu, że w sądzie było jakieś niezwykłe poruszenie. Tłum ludzi napełnił główną, salę w parterze i sprawiał gwar podobny huczeniu pszczół w ulu. Żandarmi z przestraszonem wejrzeniem biegali to tu, to tam. Wreszcie pikiety wojskowe zamknęły wszystkie wyjścia.
Obrońca Vaubarona zagadnął jednego ze swoich kolegów:
— Co się tu dzieje? Zkąd taki gwar i zbiegowisko?
— Zdaje się — odpowiedział zapytany — że niebezpieczny złoczyńca w chwili, kiedy go do kancelaryi sędziego śledczego prowadzono, dał nogom znać.
— A jakże się ten złoczyńca nazywa?
— Dotąd nie zna nikt jego nazwiska, daremnie o to może już dziesięć ludzi pytałem.
— Czy wiadomo przynajmniej do którego sędziego był prowadzony?
— A, to wiadomo. Prowadzono go do sędziego M...
Gdy adwokat nazwisko sędziego, z którym dnia wczorajszego rozmawiał, posłyszał, uczuł że go pomimo wolny dreszcz przejął.
— Ach mój Boże! — rzekł do samego siebie — daj aby tym zbiegiem nie był Vaubaron. Jeźliby to on był, natenczas wszystko przepadło.
Aby się czemprędzej pozbyć niepokoju i niepewności, która nim owładnęła, natychmiast pospieszył do sędziego, któremu kartę wizytową wręczyć kazał. Sędzia wydał polecenie, aby prawnika natychmiast przypuszczono.
Czego się prawnik obawiał, spełniło się.
— Cóż więc — przemówił sędzia do prawnika wchodzącego — czy pan jeszcze obstajesz przy niewinności swego klienta? Do udowodnienia jego zbrodni brakowało jeszcze jednego, głównego dowodu wedle naszego przekonania, i dowód ten jest nam teraz dany.
— O jakim dowodzie pan mówisz? — rzekł prawnik cichym głosem — cóż zaszło takiego?
— Jan Vaubaron umknął właśnie. Czy pan o tem jeszcze nie wiedziałeś? Będąc dalekim tego, aby mógł sprawę objaśnić, uciekł z więzienia. Był on tak mało o sprawiedliwości swojej przekonanym, że dał nogom znać w chwili, kiedy śledztwo na nowo rozpoczęte być miało. Cóż pan na to, jaką pan na to możesz dać odpowiedź?
— Na to nie mam nic do powiedzenia. Ten nieszczęśliwy samowolnie poszukał własnej zguby, czego wcale pojąć nie mogę. Jego największy nieprzyjaciel nie mógłby mu do tego doradzać. Niezawodnie zostanie pochwycony i nazad sprowadzony, a wtenczas położenie jego będzie prawdziwie rozpaczliwie. To wszystko atoli nie zmienia mego przekonania. Mogę przypuścić, że Vaubaron postradał zmysły, lecz żeby był w istocie winnym, tego nigdy przypuścić nie mogę.
Sędzia śledczy opuścił głowę, myślał i milczał.
— Cóż ja w przyszłości będę mógł zrobić — rzekł smutnie po niejakiej chwili.
— Moje dotychczas niespokojne sumienie uspokoiło się zupełnie. Byłem gotów z niezmordowaną gorliwością obowiązkom moim zadość uczynić, chciałem bądź kłamstwo, bądź prawdę wykryć koniecznie, bez zwłoki chciałem przystąpić do rozwiązania tej zawiłej i niezrozumiałej zagadki, lecz dokonana ucieczka uniemożebniła wszystkie moje zamiary i czyni bezowocnemi wszystkie usiłowania. Oskarżony sam ubezwładnił mnie zupełnie!
W czasie tej rozmowy w kancelaryi sędziego, gdy w całym sądzie o niczem innem mowy nie było, tylko o ucieczce zbrodniarza, gdy po całem wielkiem mieście rozpierzchli się policyjni agenci szerzący wszędzie opisanie osoby zbiega, który bądź co bądź schwytanym być musiał, Vaubaron oddalał się od gmachu więziennego coraz dalej, krocząc śmiało mniej uczęszczanemi ulicami.
Opowiedzmy teraz w krótkości, jak się to wszystko stać mogło.
Wielkie było zdziwienie Jana Vaubarona, gdy dwaj żandarmi przekroczyli próg jego celi, za którą był zapłacił. Żandarmi oświadczyli mu, że ma się udać z nimi do sędziego śledczego.
Zdjęcie z rąk łańcuszków, do których noszenia już się był przyzwyczaił, spotęgowało jeszcze to jego zdziwienie. Śledztwo już dawno ukończone zostało. Czegóż więc mógł chcieć sędzia śledczy? Jakie nowe nieszczęście oczekuje go? Jaka nowa hańba ma go jeszcze spotkać?
Te pytania zadawał sobie mechanik idąc krętymi korytarzami gmachu więziennego. W końcu gdy stanął na najwyższym stopniu wschodów bardzo stromych i tak wąskich, że tylko pojedyńczo przejść można było, opanowała go myśl odzyskania wolności z taką gwałtownością, że tej żądzy w żaden sposób sprzeciwić się nie mógł. Zresztą sposobność wydała mu się lepszą, niżby to kiedykolwiek po raz drugi zdarzyć się mogło; mechanik obrócił się nagle, rzucił idącego za nim żandarma na ziemię nie uczyniwszy mu przecież żadnej szkody i z podziwienia godną szybkością zbiegł potem po wschodach na dół. Gdy był na dole, miał przed sobą trzy drogi. Wybrał jedne z nich i przypadek sprzyjał mu. Po kilku sekundach dostał się do wielkiej sali w przyziemiu a potem opuścił budynek sądowy pierwej, zanim żandarmi, którzy dla ciężkiego obuwia i takiegoż ubrania nie dość szybko pospieszyć mogli, byli w stanie odkryć drogę jego ucieczki i skutecznie straż więzienną zaalarmować.
Dostawszy się raz na ulicę, Vaubaron mógł się uważać za ocalonego. Nie tracąc czasu pospieszył i zgubił się rychło w labiryncie wąskich uliczek dzielnicy Cite. Był teraz wolny! Ubranie jego, jakkolwiek bardzo skromne lecz czysto utrzymane nie zwracało na niego niczyjej uwagi. Był jeszcze w posiadaniu większej części od obrońcy otrzymanych pieniędzy. Jeźli mu szczęście posłuży, to przez długi czas przed poszukiwaniami policyi będzie mógł uchodzić.
Naprzód szedł przez pięć lub sześć minut sporym krokiem, lecz zawsze tak, że to nie mogło być nikomu podejrzanem, a potem zwolnił kroku i zrobił zwrot. Przestrzeń z tyłu za nim była wolną, jak daleko mógł okiem sięgnąć. Vaubaron zboczył w uliczkę. Teraz pospieszył znowu jak mógł najprędzej, a zmieniając często kierunek dostał się, na ulicę św. Jakóba, zkąd rychło potem znalazł się na gościńcu, który długością siedmiomilową cały Paryż otacza.
Vaubaron musiał przedewszystkiem pomyśleć o przebraniu się. Wstąpił do fryzyera, kazał sobie spuścić włosy i zgolić brodę, która od dnia uwięzienia go brzytwy nie widziała. Potem kupił sobie czapkę i starą bluzę. Przebrawszy się tak, poczuł konieczność pokrzepienia sił, napił się przeto wódki i zakąsił kawałkiem chleba.
Po tej skromnej przekąsce udał się znowu w drogę. Naprzód szedł dość daleko wyżej wspomnianym gościńcem a potem zbliżył się do rogatki Maine. Żaden wyraz nie mógłby opisać tego, co się teraz w jego duszy działo.
Vaubaron byłby ukląkł, aby panu Bogu za odzyskaną wolność podziękować, lecz dla mnóstwa ludzi nie mógł tego uczynić, gorące uczucie dobywało się z głębi jego piersi a usta szeptały cichą modlitwę:
— Boże mój, dzięki Tobie! A teraz udaję się do ciebie ukochana Marto. Ty nie żyjesz ale pamięć o tobie we mnie nie wygasła. Do twego grobu najpierw się udam. Ty mnie natchniesz, ty mi powiesz, co mam przedsięwziąć, abym moje drogie stracone dziecię odzyskał.
Zaledwie zbieg te słowa wyrzekł, wstrzymał się rażony wcale smutną myślą. Ten grób na którym chciał uklęknąć, który chciał skropić łzami, gdzież się znajdywał? Nie wiedział tego, a przecież chciał wiedzieć koniecznie. Któżby mu tutaj mógł dać objaśnienie?
Na kilka chwil opanowało go zwątpienie, lecz potem nabrał odwagi i narażając się na odkrycie, udał się na ulicę Pas-de-la-Mule, aby zapytać sąsiadów, gdzie grobu pogrzebanej Marty szukać należy. Nieszczęśliwy omal nie zemdlał, gdy zobaczył ulicę, na której tak długo mieszkał, dom, w którym tak był szczęśliwy i pałac barona Viriville, dokąd wszedł po raz pierwszy wtenczas, kiedy go tam zaprowadziła policya celem pokazania mu ofiar mniemanej zbrodni. Tablica, na której białemi literami nazwisko jego umieszczone było, jeszcze wisiała na froncie domu. Hotel barona Viriville przedstawiał wcale smutny widok, wszystkie okna deskami były zabite. Na dziedzińcu gęsta porosła trawa, a po bramie łatwo można było poznać, że jej przez czas długi nikt nie otwierał.
Do kogoż miał się teraz udać, aby się dowiedzieć o tem, co chciał wiedzieć koniecznie? Jakie miał pytania zadać, aby się nie zdradzić?
Ujrzawszy naprzeciwko hotelu barona Viriville na noszach siedzącego, na pół ociemniałego straruszka, który pełnił służbę na posełkach w tej części miasta, mechanik przez czas dłuższy nie wiedział, co zrobić.
Wreszcie zbliżył się do staruszka i zapytał:
— Przyjacielu, powiedz mi proszę, czyli nie wiesz, co w tym hotelu przed dwoma czy też trzema miesiącami zaszło strasznego?
— Aha — rzekł służalec — pan mówisz o baronie i pannie Urszuli Renaud. Znałem ich oboje, znałem także Vaubarona, chociaż z nim nigdy w życiu nie rozmawiałem. Mieszkał on na pierwszem piątrze w tym oto domie, który pan widzisz. Ten Vaubaron który był mechanikiem, spuścił się za pomocą guzatego sznura do owego balkonu przymocowanego na podwórzec hotelu i zamordował właściciela i tegoż gospodynię. Wielki to łotr mój kochany panie.
Vaubaron opuścił głowę i starał się ukryć rumieniec, który na twarz jego wystąpił. Po kilku sekundach przemówił pomimowolnie od wzruszenia drżącym głosem:
— Jestże to pewna rzecz, że ten, który o winę jest posądzony, rzeczywiście zbrodnię popełnił?
— Tak, tak, to jest rzeczą pewną i nie brak dowodów na to. Wprawdzie ostateczną rozprawę odłożono na czas późniejszy, lecz to niegodziwcowi wcale nic nie pomoże.
— Spodziewam się, że ten człowiek nie miał ni żony, ni dzieci.
— W tem się pan myli zupełnie.
— Jak to, jest żonaty?
— Mój Boże, tak jest w istocie, a przynajmniej miał żonę, biedną, cnotliwą i wcale przystojną młodą kobietę, którą pomału na śmierć zamęczył. Mówię panu, że to był potwór, nie człowiek.
Mechanik aż pozieleniał, gdy słyszał te słowa.
— Więc on unieszczęśliwił żonę? — zapytał mechanik.
— Unieszczęśliwił ją tak dalece, że ze zgryzoty umarła. Zrozumie pan przecież, że taki człowiek żyć nie mógł bez dręczenia kobiety, która była jego żoną. Męczył ją łotr przez cały przeciąg małżeńskiego pożycia, aż w końcu popełnił tę straszną zbrodnię, co ją do reszty dobiło. W dzień uwiezienia zbrodniarza znaleziono ją już od kilku godzin martwą, na podłodze leżącą.
— Jakto — pytał zbieg dalej — czy dzieci nie wołały o pomoc dla matki.
— Była w domu tylko jedna dziewczynka, mogąca mieć lat pięć lub sześć. Gdy ludzie weszli do pomieszkania już jej tam nie było i od tego czasu nikt o niej nie słyszał już więcej. Nikomu nie jest wiadomo, co się z nią stało.
Nastąpiło krótkie milczenie. Vaubaron odwrócił głowę, aby nie dać widzieć łzami zalanych oczu. W końcu zapytał cichym głosem.
— Mój przyjacielu, czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co się stało ze zwłokami nieszczęśliwej kobiety?
— Pochowano ją — odpowiedział staruszek — i naturalnie za trumną nikt nie szedł, do wspólnego biedakom grobu na smętarzu Pére la Chaise.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.