Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy te słowa piszemy zapewne Bagno wcale już nie istnieje, a przynajmniej rychło istnieć przestanie, bo bardziej światły zarząd uznał nareszcie jak jest dobrą i pod każdym względem pożyteczną rzeczą usunięcie przestarzałego sposobu wymiaru kary, z pojęciami dziewiętnastego wieku tak mało zgodnego, i zastąpienie go wywożeniem skazańców do francuskich kolonii. Gdy atoli przypadek do owego Bagno nas zaprowadził, więc nie będzie od rzeczy, jeźli z niem czytelników bodaj pobieżnie zapoznamy. Nadmieniamy przytem, że żadnej fantazyi ani romantyzmowi miejsca nie damy, lecz przedstawimy rzecz zgodnie z rzeczywistością, opierając się na tem, co podziwienia godny Maurycy Alhoy w swem pomnikowem dziele o Bagno podaje.
Przypatrzmy się skazanemu na galery w chwili przybycia do Bagno. Zaledwie galernicy z wozów zleźli, zdjęto z nich ciężkie okowy, któremi wzajemnie skuci byli i zaprowadzono ich do obszernej sali.
Tu przekonano się o ich osobistości i zaciągnięto do rejestru po liczbach, jakiemi ich w miejsce nazwisk oznaczono.
Potem przebrano ich t. j. po ostrzyżeniu im włosów i zgoleniu brody, zdjęto z nich aresztanckie, płócienne ubranie, a natomiast dano im spodnie z żółtego i kurtkę z czerwonego drelichu.
Potem otrzymali ciężkie obówie z grubemi, olbrzymierni ćwiekami i czerwoną albo zieloną czapkę wedle tego czy na pewien czas tylko czy też na cale życie skazani zostali.
Po tej zmianie toalety opatrywał lekarz więzienny każdego z nich. Skazaniec za zdolnego uznany, został natychmiast z drugim skazańcem razem skuty, poczem dozwolono mu trzydniowy wypoczynek w sali, dokąd go strażnik więzienia zaraz prowadził.
To zakucie parami odbywało się tym sposobem:
Włożono skazańcowi na nogę, tuż powyżej kostki żelazną obrączkę i zanitowano. Do tej obrączki był przymocowany łańcuch o ośmnastu ogniwach, których ciężar razem z obrączką co najmniej siedm kilogramów wynosił.
Czwartego dnia na strzał armatni, który za pobudkę służył, w lecie o piątej a w zimie o szóstej godzinie rano, prowadzono skazańca do robót portowych, która to praca była dlań tem przykrzejsza, że się jeszcze nie przyzwyczaił do noszenia kajdan, które razem z drugim dźwigał.
Tak rozpoczynał się jego nowicyat.
Po całodziennym trudzie prowadzono skazańca razem z innemi do sali, gdzie siadał na ławce, którą dopiero nazajutrz miał opuścić. Każdą parę przymocowano teraz do żelaznego pierścienia.
O godzinie ósmej (był to czas powszechnego spoczynku) kładł się na ławce, która tylko cieńkim, co najwięcej ośmnaście cali szerokim materacem pokryta była. Aby się mógł ochronić od zimna dawano mu trawą wypchane pokrycie, którem zaledwie mógł się otulić.
Tak minęła noc. W tem rozległ się strzał armatni. Zegar w Bagno dał się słyszeć i dzień się rozpoczynał na nowo.
Skazańców odczepiono od żelaznych pierścieni. Tym, którzy szli do roboty dano wina. Każdy pił swoję porcyę w przytomności strażnika a potem ruszyła w pochód ta szczelnie skuta gromada, cisnąc się do drzwi, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przy wyjściu każda para nadstawiała nogi strażnikowi, który o kajdany uderzał ciężkim młotem i z dźwięku żelaza zaraz umiał poznać, czy też ogniwa nie zostały pilnikiem nadwerężone.
Sprawiający tę czynność strażnik był zręcznym, strasznym znawcą. Po uderzeniu młotem wiedział natychmiast, ażali kajdany są w należytem stanie. Potem mieszkańcy ruszyli w dalszą drogę. Prowadzono ich do kopalń, do pomp, do kanałów, do ładowania i wyładowania statków, do noszenia drwa, kamieni, ołowiu i żelaza, słowem do wszystkiego, co nazywano małą i wielką robotą.
Będziemy się starać dać bodaj kilkoma słowy wyobrażenie o strasznych, nieludzkich wysileniach, które wielką robotą nazywano. Port w Brest jest z jednej strony zamknięty skalistą ścianą, która jako przylądek w morze wybiega. Skazańcy parami wspinali się na skały czepiając się rękami i nogami.
Łańcuchy dzwoniły, gdy się wdzierali na skały. Każdy z galerników zaopatrzony był w dźwignie, drewniane młoty i inne przyrządy do łupania skał potrzebne. Owa ambicya, która w człowieku nigdy nie gaśnie, jakkolwiek upadł nisko, wzmagała się w miarę zwiększającego się oporu. Skazaniec podwajał siły krusząc skałę i nie posiadał się z radości, gdy odłam skały uległ jego natężeniu i stoczył się po spadzistości góry.
W innem miejscu widziałeś dziesięciu albo dwunastu skazańców zaprzężonych do ciężkich wózków, dyabłami zwanych, na których ogromne bryły kamieni czasem do znacznej wysokości prowadzili.
Można tam było widzieć wieśniaka z okolicy Morvan obok zdenerwowanego, młodego człowieka, którego sędziowie z lóż teatralnych i woniejącej zmysły odurzającej atmosfery buduarowej wydarli. Widziałeś tu do tego samego łańcucha przykutego murzyna, który okradł swego pana i notaryusza, który zniszczył swego klienta. Mimo tej różnicy każdy był zmuszony do użycia całej siły celem wykonania wspólnej pracy. Galernicy nie byli w błędzie co do ogromu potrzebnego natężenia siły. Skoro tylko jeden z robotników na stromej spadzistości, po której ciężkie bryły kamieni z hukiem toczyły się, ustał w pracy albo się poślizgnął, to wszyscy narażeni byli na niebezpieczeństwo. Dlatego też po powrocie ów skuty towarzysz, który bezpieczeństwo innych na szwank naraził, miał do zniesienia to wszystko, co każdy skazaniec, celem wywarcia swej prywatnej zemsty zawsze miał w pogotowiu.
Ładowanie i wyładowanie statków nie przedstawiało żadnych niebezpieczeństw. Niebezpieczeństwo mogło być tylko tam, gdzie niezręcznym i niedość doświadczonym poruczano sprowadzenie na statek lub wyprowadzenie ciężkich dział, wielkich brył żelaziwa jako balast używanego, podnoszenie masztów i t. d. W stertę ułożone drzewo zwaliło się i raniło kilkunastu ludzi. Rozległ się okrzyk:
— Baczność. Galernicy chcieli uciekać, ale nie mogli, bo ruchy wszystkich były przez kajdany uniemożliwione. Jeden z galerników pomyślał o swojem ocaleniu nie pomnąc na towarzysza, który tak samo postąpił. Każdy z nich usiłował w przeciwnym biedz kierunku szarpiąc łańcuchem. W tem ogromny tram drzewa stoczył się i zgniótł lub skaleczył jednego, albo też i obudwu razem.
Tacy, którzy w podobnych wypadkach odnieśli tylko stłuczenia lub złamanie ręki lub nogi, mieli się za szczęśliwych, błogosławiąc losowi, bo tym sposobem uzyskali szpital, a szpital zwalniał ich od nieludzkich trudów.
Gdy godziny pracy minęły, natenczas wracali skazańcy do swych kazamat. U wnijścia podlegali oględzinom strażnika więziennego. Ci co mieli czapki zielone, zaraz do pierścieni przykuci zostali. W owym czasie, kiedy Bagno w Brest budowano, nie zadawał sobie budowniczy wiele pracy uskuteczniając wewnętrzny podział. Wtenczas chodziło tylko o to, aby wewnątrz budynku jak najmniej przegród mieściło się. Wystawiwszy trzypiętrowy budynek i urządziwszy wewnętrzne połączenia tak, aby powietrze wszędzie dostateczny przystęp miało, podzielił każde piątro tylko na dwie ogromne kazamaty. Górne piątro przeznaczone było na więzienie, środkowe na kasarnię dla marynarzy, a w dolnem mieściły się warsztaty powroźnicze. Oprócz budynku był jeszcze jakoby amfiteatr także na trzy części podzielony, z których jedna dla celów przemysłowych, druga dla potrzeb więziennych, a trzecia dla obrony wybrzeża przeznaczona była.
W komnatach więziennych widziałeś długie, nieco pochylone, z desek zbite łoże, tollarami zwane. W nagłówku można było widzieć trawą wypchane pierzyny, w kłęby zwinięte, któremi skazańcy w nocy przykrywali się. Na ścianie od strony nagłówka wypisane były liczby, podług których skazańcy miejsca zajmywali.
Każda z dwu komnat więziennych mieściła w sobie po pięć set skazańców. Wzdłuż dolnej części łoża, ciągnęły się szeregiem żelazne pierścienie, do których na noc galerników kłódkami przytwierdzano.
Ci z galerników, którzy na czas obiadu pracy porzucić nie mogli, jadali dopiero wieczorem po powrocie do kaźni. Zbywało tu na najpotrzebniejszych narzędziach. Więźniowie jadali gromadkami z wspólnego naczynia. Głód skąpą porcyą więzienną nasycony, rzucał się na wypróżnione naczynia lub porzucone resztki jadła i niejednokrotnie można było widzieć ludzkie istoty, które podobnie psom zażerały się o zdobycz.
Po wieczerzy był krótki spoczynek, którego więźniowie siedząc lecz przykuci używali. Potem rozległ się świst. Na ten znak wszyscy kładli głowy i nakrywali się pierzynami. Rozległa komnata więzienna podobną była do grobowiska, w którem trup numerem był oznaczony. Latarnia okrętowa oświecała słabem światłem tę mozaikę wychudłych brudnych twarzy, między któremi kilka murzyńskich widzieć się dawało.
Dział więzienny spoczywał. Cisza zaległa więzienie. Tylko kroki więziennego strażnika słyszeć się dawały a od czasu do czasu rozlegał się głos jego rogu, czem dawał znać że czuwa.
Oto było życie w Bagno, zawsze to samo, przypominające myślącemu widzowi piekło Dantego ze wszystkiemi okropnościami.
Po wszystkie czasy w Bagno dawało się spostrzegać zjawisko niewytłumaczone. Rzecz się ma następująco: Skoro tylko jaki nowy więzień przybył, to już dawniejsi mieszkańcy w Bagno wiedzieli jak najdokładniej co popełnił.
Zkąd pochodziła wiadomość, szerząca się z szybkością błyskawicy, tego nikt nie wiedział. Po kilkakroć robiono ze strony zarządu więziennego poszukiwania w tym względzie, lecz te były zawsze daremne i nie prowadziły do celu.
Bagno, to był świat osobny, jakiego na szczęście nie widzimy. W naszem towarzyskiem pożyciu zbrodniarze nawet udają poczciwych kładąc na twarz maskę obłudy. W Bagno ma się rzecz zupełnie inaczej.
Tu nie znano maskowania, się, udawania. Niktby tu nie uwierzył nawet rzeczywistej skrusze i żadnym pozorem nie dałby się w błąd wprowadzić.
W Bagno ogrom zbrodni tylko zwiększał znaczenie zbrodniarza.
Najwięksi złoczyńcy, jakich tylko piekło zrodzić mogło, posiadali tu wpływy. Ci bohaterowie trybunałów sądowych, ci bandyci bez serca ze sprawiedliwości szydzący i żartujący sobie z wyroku, byli rzeczywistymi naczelnikami mniejszych lub większych grup zbrodniarzy.
To bezprawie tak dalece postąpiło, że niektórzy zbrodniarze chełpili się, nawet nigdy nie popełnionemi zbrodniami, byle tylko tym sposobem większe dla siebie zdobyli znaczenie. Skoro tylko jaki nowy zbrodzień w Bagnie się pojawił, czytano mu paragrafy zachowania się i pożycia w więzieniu. Oprócz tego pouczano go odnośnie do porządku, jaki w Bagnie przestrzegany być powinien. Przybysz tylko na pewną liczbę lat skazany, dowiadywał się zaraz na wstępie, że w razie usiłowanej ucieczki podlegał bastonadzie, jakkolwiekby zamiaru nie wykonał. Wrazie, gdyby mu się ucieczka udała, lecz gdyby go schwytano, czekało go trzyletnie przedłużenie kary. Wreszcie wrazie kilkakrotnie usiłowanej ucieczki kara mogła być na czas nieograniczony przedłużona. Zbrodzień na całe życie skazany otrzymywał podobnie bastonadę wrazie udaremnionego usiłowania ucieczki, a gdy uciekł i schwytany został, musiał przez lat trzy podwójne dźwigać żelaza.
Nowo przybyłemu przedstawiono też niepokonane trudności, jakie z ucieczką połączone były. Dawano mu do wiadomości, że zaraz po zniknięciu skazańca, trzykrotnie z armaty strzelają, wywieszają chorągiew na szczycie budynku, zawiadamiają natychmiast wszystkie okoliczne stacye żandarmeryi, a wreszcie za ujęcie zbiega naznaczają nagrodę. W tym celu w mieście i po wsiach rozlepiano publiczne ogłoszenia. Nagroda za ujęcie zbiega wynosiła dwadzieścia pięć franków jeźli skazańca w porcie, pięćdziesiąt franków, jeźli go w mieście, a sto franków jeźli go w okolicy miasta schwytano. Przybysz dowiadywał się także, że zewnątrz twierdzy w jaskiniach nadbrzeżnych skał, żyły bandy obdartusów, którzy zbiegów łowią.
Ci bretańscy Gitanowie, nieprzyjaciele wszelkiej pracy żywili się, gdy im zabrakło pieniędzy, zdechłemi rybami, które morze wyrzucało. Żyli oni blisko Bagna jak szakale blisko miejsca, gdzie psów zabijają, jak hieny blisko smętarza. Dla nich Bagno było spichrzem. Bagno opłacać musiało zapamiętałe pijatyki, jakim ci koczowniczy ludzie z niepohamowaną namiętnością oddawali się, co zwłaszcza wtenczas miejsce miało, gdy im się zdobycz trafiła. Ci ludzie z pokolenia w pokolenie trudnili się chwytaniem zbiegów. Znali oni wszystkie drogi i ścieżki, kędy zbieg koniecznie iść musiał, wszystkie kryjówki, gdzie mógł szukać schronienia i wytchnąć po natężonym biegu. Cyganie z Brest czekali niezmordowanie, rychło zahuczy strzał armatni. Zaraz się też wybierali w drogę. Uzbrojeni w kamienie, kostury, widły, noże i stare, pordzewiałe strzelby, rozsypywali się po okolicy i zajmywali wszystkie ważniejsze stanowiska.
Na jednego zbiega było stu prześladowców i jeźli się połów udał, to dzielono nagrodę pomiędzy mieszkańców kilku osad cygańskich.
Niemal wszystkie usiłowane ucieczki były nadaremne i nie powiodły się zaraz z początku. Chwytano zbiegów po największej części, zanim jeszcze miasto opuścić mogli. Wielu popadało w ręce chciwych cyganów w chwili, gdy się już mieli za ocalonych. Inni znowu topili się w porcie, chcąc go przepłynąć albo też stawali się ofiarą chytrości i podstępu administracyi, który to podstęp na tem polegał, że zaraz po zniknięciu więźnia usuwano cały oddział, do którego zbieg należał, z miejsca, gdzie wykonywał roboty. Wymaga to krótkiego wyjaśnienia.
Największa część zbiegów szukała tymczasowego schronienia w naprzód przygotowanej kryjówce t. j. zwykle w jaskini, którą współwinni sami przedtem wykopali byli. Ci sami ludzie zaopatrywali później ukrytego towarzysza w żywność i wodę tak długo, dopóki dalsza ucieczka nie była możliwa. Gdy usunięto oddział, który na tem miejscu pracował i zastąpiono innymi ludźmi, którzy o tajemnicy wcale nic nie wiedzieli, więc było rzeczą naturalną, że zbieg musiał koniecznie albo śmiercią głodową umrzeć, albo prosić o łaskę, jeźli z ukrycia bez pomocy sam się nie mógł wydobyć. Zdarzało się, że zwiedzający te miejsca, a także majtkowie, słyszeli tuż pod nogami w głębi ziemi odzywające się jęki konającego i przywoływali ludzi celem ratowania żywcem pogrzebanego.
Przygotowanie dla zbiegów podobnych kryjówek było w Bagno przedmiotem osobnego przemysłu, co zarząd więzienny daremnie uchylić usiłował.
Znaczna liczba skazańców, którzy odzyskania wolności wcale sobie nie życzyli, albo tacy, którzy byli nadto trzeźwo myślący, niż aby w prawdopodobieństwo udania się podobnego przedsięwzięcia wierzyć mogli, chętnie dopomagali za małem wynagrodzeniem tym, którzy niebezpiecznej ucieczki podjąć się chcieli.
Jeźli nowy przybysz zdawał się mieć pieniądze, to przedsiębiorcy kopania kryjówek wysełali doń pośrednika, który z nim o przygotowanie kryjówki umawiał się. Gdy układ zawarto, to ten, kto wniosek pośrednika przyjmował, płacił z góry gotówką. Jeden ze wspólników był przytem jako świadek obecny. Postanawiano dzień i godzinę, kiedy chęć ucieczki mający do przygotowanej kryjówki miał być wprowadzony. Gdy to uskuteczniono, życzono zbiegowi wiele szczęścia, zostawiono go potem jego losowi. Tu dodać należy, że przedsiębiorca takiej roboty niejednokrotnie równocześnie podwójny robił interes, raz z samym zbiegiem, a potem z którymkolwiek ze straży, któremu tajemnicę za pieniądze zdradzał.