Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od dwóch dni Vaubaron zamknięty był w Bagno. Te czterdzieści ośm godzin czasu minęły dla niego z rozpaczliwą powolnością. Niejednokrotnie był on podobny do podróżnego który ciężar dźwiga. Upadał i nie miał ochoty powstać. Nie raz bliskim był rozpaczy, gotów rozbić sobie głowę kajdanami, lecz ilekroć ta czarna myśl powstała mu w głowie, tylokrotnie przypominał sobie kochaną Blankę, o której był przekonany, że się w pobliżu Brest znajduje. Nieszczęśliwy mawiał wtenczas do samego siebie:
— Przyszłość należy do Boga... chcę moją córkę widzieć, więc będę żył.
Rano dnia trzeciego posłyszał nasz bohatyr leżąc na twardem łożu, jakiś niewyraźny szelest, który zdawał się pochodzić z muru oddzielającego jego celę od sąsiedniej kazamaty.
Po niedługiej chwili tuż przy głowie odleciał kawał muru, przez co zrobił się otwór w ścianie dość obszerny, aby można było rękę w otwór wsunąć. Było rzeczą jasną jak słońce, że ten otwór już dawno istniał i służył do uskutecznienia komunikacyi pomiędzy kazamatami.
— Co to może znaczyć? — zapytał Vaubaron samego siebie.
Niepewność nie trwała długo. Jasny, wyraźny głos, jakkolwiek był cichy, wymówił następujące słowa:
— Przyjacielu, posłuchaj mnie, jeźli ci się podoba.
— Czy do mnie mówisz? — zapytał Vaubaron.
— Tak, do ciebie mówię, przypuściwszy, że jesteś tym samym człowiekiem, którego przed dwoma dniami na wyżynie, ćwierć mili od miasta, żandarmi aresztowali, a który właśnie z Paryża przybywa, gdzie go za kradzież i morderstwo prześladują.
— Tak, to ja jestem — odpowiedział zdziwiony Vaubaron — lecz kimże ty jesteś, który mnie znasz tak dokładnie?
— O! my znamy tu każdego. Jeszcześ nie wszedł do Bagno, gdy my o całej twojej historyi od A do Z jak najlepiej byli pouczeni. Zresztą jestem poczciwym człowiekiem, ale podobnie panu wcale nieszczęśliwym i umyślnie dałem się zamknąć do tej ciemnej dziury, abym mógł z panem trochę pogawędzić.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia?
— Bardzo ciekawe rzeczy, lecz mów pan ciszej, bo przed naszemi drzwiami warta stoi. Przystępuję prosto do rzeczy. Pańska sprawa źle stoi. Skażą pana na śmierć, a w najlepszym razie zeszłą pana tu do nas na zawsze. To nie jest prawdopodobnie wcale rzecz wesoła i zapewne życzysz pan sobie z całego serca, abyś się mógł dostać na wolne powietrze. Czy tak jest przyjacielu?
— Nie jestem żaden głupiec — odpowiedział Vaubaron — i wiem dobrze, że o ucieczce nie ma co myśleć.
— Nie ma co myśleć! Któż to powiada. Nic nie jest niemożliwe na świecie i chcę panu podać kilka drobnostek, które dobrze użyte są w stanie zrobić pana najwolniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej.
— Czy nie mógłbym poznać te cudowne, wolnością darzące przyrządy?
— Bardzo dobrze. Przedewszystkiem istnieje bardzo zmyślne narzędzie, za pomocą którego w jednej minucie możesz się pozbyć żelaz, któremi ci ręce i nogi spętano.
Vaubaron zadrżał, bo myśl odzyskania wolności przez ucieczkę opanowała go na nowo. Sąsiedni więzień mówił tymczasem dalej:
— Na tem nie koniec. Mogę panu dostarczyć zupełnego, wprawdzie już przechodzonego, lecz zawsze jeszcze dość dobrego ubrania, w jakiem chodzą marynarze. Gdy się przebierzesz, nikt pana poznać nie może i śmiało będziesz mógł zajrzeć strażnikom w oczy. Kapelusz, peruka, niebieska koszula, paskowane spodnie, kurtka i buty, których wartość przewyższa cenę, wszystko jest tu, nie wliczając do tego na czterdzieści stóp długiego na mały palec grubego sznura, który w danym razie może służyć do spuszczenia się na dół. To wszystko jest, jak Boga kocham, i wiele jeszcze innych nieocenionych rzeczy oprócz tego. Jest na przykład nóż kataloński, ośmnaście cali długi, prawdziwie stalowy, ostry jak brzytew, za który mi pewnie dziękować będziesz, jeźli ci się nadarzy sposobność użycia. Teraz, gdym to panu wszystko wypaplał, słucham, co mi pan na to odpowiesz.
Vaubaron ociągał się z odpowiedzią.
Nieprzezwyciężona nieufność opanowała go i zdawało mu się, jakoby w tej gadaninie łapka była ukryta.
— To zapewne nie jest szczerze powiedziane — pomyślał w duchu. — Ten człowiek niezawodnie nasłanym szpiegiem i jeźli go nie odprawię z niczem, to natychmiast zaskarży mnie przed władzą.
— Dlaczego pan milczysz? — mówił dalej sąsiad — dlaczego nie dajesz żadnej odpowiedzi, przecież łatwo odpowiedzieć możesz tak lub nie. Czy przyjmujesz pan moję ofiarę?
— Nie — odpowiedział Vaubaron.
— A ba!
— Czy to pana zadziwia?
— Wcale bardzo.
— A ja przecież mam aż dwa powody, dla których panu odmówić muszę.
— Jestem ciekaw i chciałbym słyszeć te powody.
— Pierwszym powodem jest ta okoliczność, że wcale nie myślę uciekać.
— A jakiż masz drugi powód?
— Drugi powód jest ten, że nie mam wcale żadnych pieniędzy, abym mógł pana niemi zapłacić.
— Czy to już jest wszystko?
— Czy tego nie dosyć?
— Nie, wcale to nie dosyć, bo obydwa pańskie powody są nieprawdziwe. Pozostaje zatem tylko trzeci, jedynie prawdziwy, który atoli przemilczałeś. Tym powodem jest to, że mi nie dowierzasz. Pan myślisz, że ja go szpieguję a potem za pieniądze zdradzę. Słowem, masz mnie pan za szpiega, nie prawdaż?
— A gdyby tak było? — odpowiedział Vaubaron.
— Tak jest w istocie, za co pana przecież wcale ganić nie mogę. Na szczęście jestem w tem szczęśliwem położeniu, że dobry mój zamiar mogę panu jasno wykazać.
— Jakto? — rzekł Vaubaron żywo — czy rzeczywiście możesz mi tego dowieść?
— Mogę, lecz mów pan ciszej, bo warta mogłaby nas posłyszeć.
— Milczę i słucham.
— Dobrze pan robisz, że nie łatwo dajesz wiarę czemukolwiek, bo rzeczywiście nie raz się zdarzyło, że ten lub ów sprzedał przebranie i kryjówkę a potem zdradził tajemnicę, lecz z mojej strony nie potrzebujesz się niczego obawiać. Jestem gotów powiedzieć panu, gdzie się znajduje ubranie, sznur i nóż kataloński. Możesz zabrać te rzeczy, kiedy ci się będzie podobać, tak, że ja wcale nawet wiedzieć nie będę, kiedy się to stało. Wreszcie nie chcę ja żadnej zapłaty z góry.
— Kiedyż i w jaki sposób życzysz sobie odebrać pieniądze?
— Wrazie zgody wystarczy, jeźli mi pan przyrzekniesz, że w chwili, kiedy zechcesz uciekać, złożysz w kryjówce pięć złotówek. O ucieczce dowiem się potem jak wszyscy inni, a wtenczas pójdę i złożone pieniądze zabiorę.
— Takie zaufanie rzeczywiście wprawia mnie w zdumienie — odpowiedział Vaubaron — prawie tego pojąć nie mogę. Powiedzże mi, jaką masz pewność, że po dokonaniu ucieczki zostawię w kryjówce umówione pieniądze?
— Jaką mam pewność? Najlepszą w świecie a tą jest pański własny interes. Tak w Bagno samem jak i zewnątrz tego więzienia, zemsta galernika jest straszną. Gdybyś mnie pan oszukał, ściągnąłbyś pan na siebie ową straszną zemstę, która nigdy nie przebacza i wszelkich środków używa, byle dojść do celu, a potem wyświadczona panu usługa jest zanadto wielka, niż abyś pan mógł być niewdzięcznym. Myślę, że pan przyznasz temu.
Wobec tego nie było rzeczą możliwą, aby nie dać wiary słowom galernika. Mimo tego atoli Vaubaron jeszcze miał pewne wątpliwości, obawiał się bowiem, że więzień więcej przyrzeka, niż spełnić jest w stanie. Rzekł przeto:
— Wierzę twoim dobrym zamiarom i jestem gotów zawrzeć ugodę, jeźli mi udowodnisz, że myślisz o tej rzeczy seryo.