Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Nadeszło dwunastu zbrojnych ludzi, a jeden z nich szedł przodem i przyświecał lampą na drążku umieszczoną. Żołnierze spieszyli się, zkąd można było wnosić, iżby radzi jak najrychlej do kasarni powrócili.
Zaledwie w oddaleniu trzydzieści kroków od bramy stała budka dla warty, której istnienia mechanik dotąd ani się spodziewał. Żołnierz wyszedł z budki a wziąwszy broń do ataku zawołał:
— Stój! kto idzie?
— Patrol — odpowiedział sierżant.
— Naprzód wedle rozkazu!
Po wyrzeczeniu tych zwykłych formułek, żołnierz na straży stojący przemówił poufale:
— Do dyabła koledzy! Czegoście się tak długo bawili? Od godziny może z niecierpliwością was oczekuję.
— Na tym świecie potrzeba wszystkiego się nauczyć — rzekł sierżant głosem nauczyciela — a zwłaszcza cierpliwości. To właśnie czyni zaszczyt żołnierzowi. Naprzód Dagobercie! Na ciebie bratku właśnie kolej przychodzi!
— Jaki jest rozkaz? — zapytał Dagobert.
— Zawsze ten sam: na wszystko mieć baczne oczy i uszy i dać ognia natychmiast, gdybyś spostrzegł, że który z więźniów chce uciekać.
— Dobrze jest. Zastosuję się do tego, lecz nie dajcie na się nadto długo oczekiwać.
— Bądź spokojny chłopcze! Zmienią cię, gdy czas przyjdzie.
— A propos! Kto mi z was pożyczy nieco tytoniu? Zapomniałem kapczuk na strażnicy.
— Zapomniałeś kapczuk! Hm! — rzekł sierżant. Urwisz z ciebie nie lada. No, na masz trochę tytoniu, ale mi go jutro oddać musisz.
— Oddam, oddam, rozumie się... dziękuję.
Vaubaron słyszał dobrze, co było mówione, jak gdyby w pośrodku żołnierzy znajdywał się. Słyszał słowa, ale ich nie rozumiał, bo zajęła go jedynie myśl:
— Czy może być, aby ci ludzie mnie nie spostrzegli?
Tymczasem sierżant zakomenderował:
— Do szeregu! W prawo zwrot! Naprzód marsz!
Oddział żołnierzy dość niezręcznie wykonał ruch polecony. Ten, co niósł latarkę obrócił się tyłem do bramy a potem wszyscy oddalili się nie spostrzegłszy nic podejrzanego i rychło zgubili się w ciemnościach nocy.
Mechanik ujrzał się zbawionym. Uszedłszy cudownym prawie sposobem groźnego niebezpieczeństwa, gdy go ponownie ciemności objęły, myślał nie inaczej, jak że miał tylko przykry sen, z którego się obudził znużony i potem oblany.
Lecz nie! To wszystko było rzeczywistą prawdą. Chłodny wietrzyk muskał jego oblicze, ręce jego trzymały się kurczowo prętów żelaznych i słyszał wyraźnie mierzone kroki na straży stojącego żołnierza.
Skoro tylko nabył pewności, że mu się nic śniło, lecz że to wszystko było na jawie, oprzytomniał, teraz uwierzył w dobry koniec przedsięwziętej ucieczki, gdy mu los a raczej opatrzność tak widocznie sprzyjała.
Vaubaron nie tracił teraz czasu, lecz starał się przejść na drugą stronę bramy i spuścić się na ziemię.
Zanim to uskutecznił, wstrzymał się i słuchał. Kroki przechadzającego się żołnierza coraz bardziej przycichały a w końcu nic słychać nie było. Vaubaron myślał, że poczciwy Dagobert wszedł do strażniczej budki, aby się schronić przed dojmującym wiatrem, który od strony morza właśnie podmuchiwać zaczął.
Co mechanik myślał, spełniło się. Dagobert wszedł do budki, zdjął i oparł karabin o ścianę a potem wziął się do nakładania fajki. Uskuteczniwszy to, dobył flaszeczki, aby fajkę zaćmić. Podczas tej czynności którą skrócał czas stania na warcie, nucił jakąś piosnkę ludową. Rychło zaświecił niebieski płomyczek lecz zgasł prędko, bo Dagobert stał obrócony ku stronie morza zkąd właśnie wiatr pociągał. Zapałek zgasł, zanim go mógł zbliżyć do fajki.
Dagobert zaklął siarczyście i rozpoczął próbę z drugim zapałkiem, który podobnie pierwszemu błysnął i zgasł.
— Niech cię piorun trzaśnie! — rzekł tak głośno, że Vaubaron słyszał słowa doskonale — a to osioł ze mnie.
Rzekłszy to obrócił się na lewo w tył, plecyma do morza a frontem do bramy. Po raz trzeci zaświecił niebieski płomyk, który zasłonił obydwoma rękoma, aby go wiatr nie zgasił. Zbliżywszy płomyk do ust, zapalił fajkę z krótkim cybuszkiem, którą trzymał w zębach. Fajka ta była to sztuka nieoceniona. Była z białego gipsu, lecz przez częste używanie stała się czarną jak węgiel. Fajka ta, która pierwotnie tylko dwa centimy kosztowała była przedmiotem zazdrości wszystkich kolegów, a Dagobert tak się nią zachwycał, że nawet najgorszy tytoń, jaki z niej palił, doskonale mu smakował. Dagobert nie oddałby jej za nic w świecie i w całem Bagno wiedziano, że się nigdy z nią nie rozstawał. Dagobert nazywał swą fajkę Uryką, a to było nazwisko sławnej murzynki, głośnej bohatyrki senzacyjnego romansu, który na początku bieżącego stulecia powszechnie był czytywany.
W chwili zapalania fajki, po nad złożone dłonie tworzyły rodzaj pieca, Dagobert rzucił okiem pomimowolnie na bramę i krzyknął z przestrachu. Ulubiona Uryka wypadła mu z ust na kamienie i rozsypała się w tysiąc kawałków. W tejże chwili Dagobert pobiegł do strażniczej budki, chwycił za karabin, złożył się, dał ognia celując ku bramie a potem krzyknął donośnym głosem:
— Do broni! Do broni!
Można się łatwo domyśleć, co było. Szczęście opuściło Vaubarona i słaby blask zapalonego zapałka wystarczył, aby go Dagobert mógł ujrzeć na bramie siedzącego. Wedle rozkazu żołnierz dał natychmiast ognia i mechanik słyszał kulę, która mu mimo lewego ucha świsnęła.
— Mój Boże — rzekł zbieg do samego siebie — za wczesną była moja nadzieja, bo teraz jestem niechybnie zgubiony!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.