Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Vaubaron wskoczył na okno, przywiązał jeden koniec sznura, który sobie był przygotował, do kraty w oknie, a drugi koniec spuścił na dół. Po kilku sekundach stanął nogami na bruku. Potem zwrócił się na prawo i szedł wzdłuż muru aż do końca budynku.
Stanąwszy na rogu, obrócił się i odmierzył wedle wskazówki galernika dwadzieścia pięć kroków wstecz. Teraz zatrzymał się i począł rękoma macać po ścianie.
Po niedługiej chwili napotkał w murze na dwie okrągłe dziury, wetknął w nie palce i z łatwością odjął kamienną, płytę. Radość Vaubarona była nie do opisania. Gdy odjął kamień, zdawało mu się, że ustąpiły zapory, które go od świata i córki dzieliły. Vaubaron nie inaczej sądził, jak że jest wolny, zbawiony.
Zbieg przetrząsł kryjówkę z gorączkową skwapliwością i dobył wszystkie rzeczy, które się w niej mieściły. Niczego tu nie brakowało: było zupełne ubranie majtka, peruka i nóż kataloński.
Ochłonąwszy nieco z radości, mechanik przebrał się.
Pomimo ciemności nigdy się jeszcze z toaletą tak prędko nie uporał. Przebrawszy się wziął perukę na głowę, nasadził na głowę kapelusz o szerokich kresach, przewiązał biodra sznurem, który nakrył czerwonym pasem, wsunął do kieszeni nóż kataloński i już był gotów. W przebraniu tem od stóp do głowy podobniusieńki był do majtka z królewskiej marynarki.
Jeźli ucieczka ma być szczęśliwie dokonana, to wiele zależy na tem, aby zarząd więzienny nie wiedział o tem, że zbieg umknął w przebraniu.
Mechanik rozumiał to dobrze, zwinął zrzucone suknie w węzełek, włożył je w otwór w murze a potem otwór założył płytą kamienną, która tak dobrze przylegała, że żaden inspektor w Brest, któryby tedy przechodził, spostrzedz tego nie mógł. W nowem ubraniu czuł się nieskończenie zwinniejszym i żywszym, do czego przyczyniała się pewność, że każdemu bez trwogi, śmiało w oczy zajrzeć może.
— Byłem tylko dostał się do miasta, do portu, rzekł sam do siebie — a już nic będzie żadnego niebezpieczeństwa.
Nie zostawało nic, jeno przeleźć przez żelazną bramę.
Aby rzec prawdę, powiemy, że to przedsięwzięcie nie było tak bardzo łatwe, bo brama była ostremi żelaznemi kolcami osadzona, a na szczycie sterczały spiczaste, długie ostrza do bagnetów podobne.
Najmniejsza nieostrożność, stracenie równowagi narażało niebacznego na to, że przeszyty ostrzami życiem nieostrożność przepłacić musiał.
Gdy przelezienie przez bramę już za dnia było niebezpieczne, to w nocy i po ciemku podobne usiłowanie było o wiele jeszcze groźniejsze.
Zbieg nasz atoli mało zważał na niebezpieczeństwo, lekceważąc je niemal. Chwycił się czemprędzej grubych, żelaznych drążków i w kilku minutach wdrapał się szczęśliwie do trzech czwartych wysokości.
Mechanik był już prawie pewny, że za chwilę znajdzie się na szczycie bramy, gdy nagle tak silnie w głowę się uderzył, że prawie zmysły utracił. Uderzenie to pochodziło ztąd, że prócz ostrych kolców pionowo na bramie sterczących, były jeszcze inne poziomo ułożone, o które teraz głową zawadził. Po chwili przecież przyszedł do siebie i przekonał się o rodzaju przeszkody, co mu się w końcu po kilku daremnych próbach, z wytężeniem wszystkich sił pokonanych, udało, mechanik dostał się na wierzch bramy nie bez uszkodzeń na sukniach i ciele.
Vaubaron tak był zmęczony i zadyszany, że musiał chwilkę odpocząć, aby nowych sił nabyć i tchu zaczerpnąć.
W tem nagle aż zdrętwiał ze strachu i przerażenia i omal ze szczytu bramy na ziemię nie runął.
W niedalekiem oddaleniu od bramy, od strony portu posłyszał kroki ludzi, którzy ze światłem właśnie ku niemu zbliżali się.
Niewątpliwie była to straż, która czaty naokoło Bagno stojące w pewnych godzinach zmieniała.
Vaubaron wiedział dobrze, że ta straż z dwunastu dobrze uzbrojonych ludzi składała się, którzy mieli surowy nakaz, aby bez wahania się użyli broni, gdyby cokolwiek podejrzanego spostrzegli.
Było rzeczą pewną, że straż za chwilkę do bramy się zbliży.
Czy można było przypuścić, żeby zbieg mógł ujść uwadze tych ludzi, którzy jak psy gończe do tropienia włożeni byli i w ciemnościach doskonale śledzić, szukać i słuchać umieli?
Przed chwilą Vaubaron nie posiadał się z radości i myślał, że jest ocalony, a teraz wyrzekł smutny ciche słowa: — jestem zgubiony.
Zbieg zamierzył już w pierwszej chwili skoczyć na ziemię, lecz wkrótce postanowił inaczej, a to z dwu powodów.
Naprzód brakowało czasu, aby. mógł zleźć i oddalić się tak daleko, aby nie był widziany, a potem nie miał już siły aby się mógł po raz drugi wdrapać na bramę.
Jedynem więc, co w obecnem położeniu mógł uczynić było to, że postanowił z poddaniem się czekać na ludzi, którzy go niezawodnie zoczą i jak psa zastrzelą. Za chwilę ludzie zbliżyli się do bramy i jasne światło rozprószyło ciemności, które dotychczas zbiega ogarniały.