Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obydwaj lekarze ustąpiwszy nieco od łoża, naradzali się nad stanem chorego, mówiąc cicho do siebie, lecz zawsze dość wyraźnie, aby Vaubaron mógł rozumieć.
Możemy sobie wyobrazić przestrach mechanika, gdy się dowiedział, że lekarze o niczem innem nie myśleli, tylko o bezzwłocznem odjęciu mu nogi. Lekarze byli zdania, że lepiej jest poświęcić jeden członek, niż zgubić człowieka.
Cóż nieszczęśliwy miał począć, aby uniknąć tak strasznego kalectwa?
Czyż miał wyjawić, że na pozór tak straszna choroba jest w rzeczywistości nic nie znaczącą rzeczą? Czy miał wyznać, że ich tylko oszukał?
Wyznanie takie było wprawdzie jedynym środkiem do odwrócenia złego, lecz gubiło zarazem wszelką nadzieję ucieczki, bo nie podlega wątpliwości, że tak niebezpieczny więzień, biedzie odtąd przedmiotem szczególniejszej uwagi. Kto go wie zresztą, czyli lekarze pomimo wyznania nie będą obstawać przy swojem, wstydząc się przyznać do niewiadomości.
Vaubaron rozważył to wszystko. Zimny pot wystąpił mu na czoło i czuł się bliskim omdlenia. Na szczęście niespodziewany przypadek zmienił cały stan rzeczy.
Właśnie w chwili, kiedy chirurg ohciął już posłać po potrzebne narzędzia, wręczono mu bilet.
Bilet ten, na którym stały słowa: „bardzo pilno“, pochodził od pewnego milionera, najbogatszego klienta chirurga.
Milioner ten miał właśnie zostać ojcem. Żona jego znajdywała się w tej chwili na wsi, trzy mile od miasta odległej i oczekiwała chwili, w której nowego obywatela państwa na świat wydać miała.
— Kochany panie kolego! rzekł chirurg do lekarza — konieczność zmusza mnie do odłożenia zamierzonej amputacyi do jutra rana. Spodziewam się, że pan do tego czasu użyje środków skutecznych ku temu, aby choroba nie rozszerzyła się.
— Idź pan w imię Boże, kochany panie kolego! odpowiedział lekarz. — Ręczę za wszystko. Nie mogę wprawdzie złego usunąć, bo to tylko panu jest dane, lecz przynajmniej powstrzymać je mogę.
Chirurg oddalił się jak najspieszniej. Vaubaron odetchnął głęboko, podobnie na śmierć skazanemu, któremu życie darują.
Mechanik odegrywał swoją rolę przez cały dzień jak najlepiej i jęczał ustawicznie.
Około godziny dziewiątej wieczorem przystąpił dozorca do loża chorego.
— Czy panu jest lepiej?
— Niestety, wcale mi nie jest lepiej, owszem zdaje mi się, że ból wzmaga, się coraz bardziej.
— Albo to prawda! Tak ci się tylko zdaje. Pielęgnowałem cię przez cały dzień, chodziłem koło ciebie, powinieneś mi przeto być wdzięczny i spodziewam się, że mi dziś w nocy nie będziesz snu przerywał.
— Jakżebym ja mógł panu sen przerywać?
— Przerywałbyś mi go, gdybyś krzyczał i stękał tak, jak to cały dzień czyniłeś.
— Czyż moja wina w tem, że cierpię?
— Nie, to nie jest pańska wina, lecz grzechem jest psuć sobie niepotrzebnie gardło wykrzykami: Ach! O joj!
— Staraj się pan usnąć — mówił dozorca dalej — a przynajmniej zachowuj «się cicho i gryź poduszkę, jeźli cię będzie bolało, byłem cię tylko nie słyszał, bo jestem śpiący i znużony. Czy będziesz się pan cicho sprawował?
— Będę się starał o to — odpowiedział Vaubaron.
— To dobrze, a zresztą może wiesz, że ci jutro nogę odejmą, więc będziesz potrzebował sił, śpij zatem i staraj się, abyś ich nabył.
Rzekłszy to, dozorca naciągnął szlafmycę na uszy i położył się spać. Za pięć minut chrapał już, a Vaubaron poczytał sobie za obowiązek nie przeszkadzać mu we śnie.
Wierny upomnieniom galernika mechanik czekał, dopóki dwunasta na wieży nie wybiła.
Potem dobył z czapki stalową płytkę a widząc że dozorca spał jak zabity, wziął się do piłowania żelaz.
W kilku minutach uporał się z robotą, czem się niezmiernie ucieszył. Złamanie żelaz było pierwszym szczęśliwym krokiem do odzyskania wolności.
Lampa u stropu zawieszona słabo rozświecała pokój.
Vaubaron zdjął ostrożnie z łóżka dozorcy prześcieradło i rozciął wzdłuż na kilka części.
Z jednego kawałka zrobił zatwór, aby nim dozorcy usta zatkać, inne zaś związał w długi sznur.
Potem zbliżył się ostrożnie na palcach nie robiąc najmniejszego szmeru do łóżka dozorcy. W tej chwili dozorca nagle się obudził i począł wymawiać niezrozumiałe słowa.
Vaubaron stanął jak wryty i czuł, że serce w nim bić przestało.
— Jeźli się obudzi — pomyślał — i krzyknie wołając o pomoc, jestem zgubiony.
W tej krytycznej chwili nie namyślał się długo, lecz poskoczył do łóżka dozorcy z gwałtownością jaguara, który się rzuca na upatrzoną zdobycz.
Kolanami ścisnął ramiona dozorcy, wetknął mu zatwor w gębę a potem silnie chustką przewiązał.
Dozorca nie miał czasu wydać najmniejszego głosu.
Jakby piorunem rażony otworzył osłupiałe oczy, nie wiedząc co się z nim dzieje.
— Niezawodnie jestem zabity pomyślał i nie było nic, coby bardziej do prawdy było podobne.
Vaubaron czuł dobrze, jak okropnym musi być przestrach dozorcy. Ulitował się nad nieszczęśliwym i szepnął mu do ucha:
— Wszelki opór byłby daremnym, poddaj się przeto i bądź spokojny, bo nic złego ci nie zrobię.
Biedakowi nic to nie pomogło wcale, bo nawet nie rozumiał, co Vaubaron powiedział i począł drżeć na całem ciele.
Mechanik nie tracił chwili, aby dzieło ukończyć.
Naprzód związał dozorcy ręce w tył. a potem nogi przymocował do łóżka, tak, że było niepodobieństwem, aby związany mógł się poruszyć.
Do tej chwili wszystko szło tak jak sobie tego tylko życzyć można było i nadzieje Vaubarona zdawały się urzeczywistniać.
Rozgorączkowany przystąpił do okna zakratowanego i począł piłować.
W kwadransie stalową płytką tyle przepiłował prętów żelaznych, że się utworzył otwór wcale dostateczny, aby przeleźć można.