Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zanim przystąpimy do dalszego toku naszej powieści, wymaga potrzeba, abyśmy czytelników naszych zapoznali ze zmienionem położeniem, w jakiem się bandyci znaleźli.
Zacznijmy najpierw od Rodilla.
Rodille był zawsze jeszcze dosyć bogatym, pomimo że go Wicherek okradł. Pozostała mu suma, którą zdobył zamordowawszy barona Viriville. Oprócz tego miał on dochody, które mu płynęły z umowy z doktorem Hornerem. Od czasu atoli, kiedy został okradziony, stał się strasznie niedowierzającym i podejrzliwym. Żadna kasa nie wydawała mu się dość bezpieczną. Mimo tego atoli nie dał pleśnieć kapitałom i nakupił obligacyj, oczekując z niecierpliwością terminu wypłaty kuponów.
Zresztą Rodille także pożyczał pieniądze, rozumie się na gruby procent, lecz w miarę jak mu rósł majątek, stawał się coraz bardziej skąpym i najmniejsza strata wydawała mu się być bardzo wielkiem nieszczęściem. Skąpstwo to nie dozwalało mu ryzykowne rzeczy przedsiębrać, jak to dawniej z ochotą czynił, bo obawiał się straty.
To też zmienił zupełnie dawniejszy tryb życia, zrzucił maskę i ani razu nie zaglądnął do owego tajemniczego pokoiku na ulicy Radziwiłłowskiej. Słowem Rodille uporządkował swoje interesy, stał się poważnym człowiekiem, zamieszkał w dzielnicy miasta, gdzie tylko poczciwi ludzie mieszkali i nazywał się odtąd wlaściwem swem nazwiskiem.
Zaledwie ujrzał się znowu bogatym, nie poprzestał na tem, lecz całe jego dążenie skierowane było ku temu, aby coraz więcej zbierał bez zastanowienia się nad tem, co pocznie z bogactwy, które nagromadził.
Pewnego dnia zszedł się był z zawołanym urwiszem, który kiedyś miał dobrą posadę przy sądzie, ale dla nadużyć oddalony został. Urwisz ten zeszedł na dziada. Chcąc mieć sposób do życia, założył kancelaryą na ulicy muzealnej, lecz źle mu się powodziło i rychło umarł. Rodille spostrzegł, że będzie mógł z tego korzystać, kupił kancelaryą zmarłego wraz z jego interesami za dwieście franków, które gotówką zapłacił.
Rodille mógł wprawdzie na własną rękę kancelaryą otworzyć, lecz wolał nabyć cudzą, pomieszczoną w domu i dzielnicy miasta, która mu się nadewszystko podobała. Gdy układ już był zawarty, uznał Rodille, że na własne imię interesu rozpocząć nie może, bo dawniejsze jego stosunki ze sądem na to nie pozwalały. Zresztą nie miał prawa przydania sobie tytułu prawnika. Chciał on mieć wolną rękę w interesach, lecz musiał mieć wobec praw swego zastępcę, któryby w razie jakiej burzy za konduktora posłużył.
Takich ludzi nie mało mógł znaleźć w Paryżu, lecz w tem leżała niemała trudność, że taki zastępca, jaki mu był potrzebny, musiał być biegłym w prawie.
Po dłuższym namyśle przypomniał sobie Laridona, dawniej sędziego a potem tandeciarza. Natychmiast rozpoczął poszukiwania i znalazł tego łotra na ulicy Montrouge, dokąd się był zaprowadził opuściwszy pomieszkanie na ulicy Pas-de-la-Mule. Dowiadując się o tandeciarzu, posłyszał Rodille niedobre o nim nowiny.
Laridona spotkało nieszczęście. Okradziono go. Gdy nie miał czem długów opłacić, zniknął pewnego poranku i każdy, kto go znał, był pewny, że na zawsze z Paryża się wyniósł. Rodille przebiegał ulicami po całym Paryżu, chcąc go odnaleźć. Nadzieja nie zawiodła go, bo znalazł Laridona w jakiejś podejrzanej, bardzo brudnej knajpie.
Tandeciarz korzystał jak mógł z dawniejszej praktyki i znajomości prawa. Udzielał on rozmaitym opryszkom i złodziejom lekcyi z prawa karnego, pouczał ich o różnicy między przestępstwem a zbrodnią, wyjaśniał co jest proste złodziejstwo, a co rabunek i od każdej takiej lekcyi kazał sobie płacić po pięćdziesiąt sous. Nie zbywało mu na uczniach, to prawda, lecz to było biedą niemałą, że nie płacili regularnie, bo nie mieli zkąd. Tak podobne zajęcie nie starczyło tandeciarzowi nawet na najskromniejsze życie.
W chwili, kiedy się tego najmniej spodziewał, ujrzał Rodillego, który mu ofiarował środki, stanowisko i wygodne życie. Bez wahania się przyjął warunki, z zamkniętemi oczyma podpisał układ, zgodził się na zupełną zawisłość od swego dobroczyńcy i jawił się potem jako dyrektor w biurze do rozmaitych interesów na ulicy muzealnej.
Potrzeba przyznać, że Rodille pomimo że był najnędzniejszym z ludzi, posiadał przecież niepospolitą energię i wytrwałość. To też do kilku miesięcy kancelarya jego cieszyła się licznymi, poważania godnymi klientami.
Musimy tu podać niektóre szczegóły objaśniające treść napisów umieszczonych na tablicy, która koło bramy na murze zawieszona była.
Wiadomo każdemu, z jaką skwapliwością synowie bogatych rodziców podpisują weksle na kilkadziesiąt tysięcy franków, płatne za trzy miesiące, jeźli za podpisanie takiego wekslu kilkanaście tysięcy otrzymać mogą. Dwa lub trzy miesiące zdają się być bardzo długim czasem, jeźli się ma lat dwadzieścia kilka. Jeźli długu wekslowego w należytym czasie nie zaspokojono, natenczas Rodille wprowadził młodych, nierozważnych dłużników do więzienia. Rodzina uwięzionego spieszyła, aby zamkniętego uwolnić. Tym sposobem majątek Rodillego mnożył się z każdym dniem.
Kancelarya kupowała także długi zaprzepaszczone, których nie można było ściągnąć, a to było drugiem znacznem źródłem jej dochodów.
Najwłaściwsze i zarazem najobfitsze źródło dochodów, jakie tylko geniusz takiego człowieka jak Rodille mógł odnaleźć, było następujące:
Każdą razą, kiedy tylko jaki bogacz bez testamentu umarł nie zostawiwszy spadkobierców po sobie, Rodille używał natychmiast swoich szpiegów i na dziesięć wypadków udawało mu się przynajmniej ośm razy odnalezienie jakichś tam dalekich krewnych, którym się o bogatem dziedzictwie ani śniło nawet. Gdy odnaleziono spadkobiercę, łotr natychmiast udawał się doń z wizytą zachowując wszelkie pozory grzeczności i skromności.
Na wstępie przemawiał Rodille w ten sposób:
— Mój panie! Jestem prawnikiem. Przypadek odkrył mi tajemnicę, która dla pana jest nader ważną. Mogę panu przysporzyć wiele pieniędzy, na które nigdy nie liczyłeś. Bez mojej pomocy nie mógłbyś ich dostać. Podejmę się wszystkich trudów, opędzać będę wszelkie koszta i nie żądam wynagrodzenia pierwej, dopóki pan rzeczoną sumę całkowicie nie odbierzesz.
Radością upojony nieborak zaledwie mógł pojąć, o co rzecz idzie. Rodiile natenczas słodziutkim głosem tak dalej przemawiał:
— A teraz mój panie, rozchodzi się się tylko o sposób, w jaki moje trudy i usiłowania wynagrodzisz.
— Ach! mój szlachetny panie! — brzmiała odpowiedź — niech pan nie wątpi o mojej wdzięczności i wspaniałomyślności.
Rodille skłonił się uprzejmie.
— Nie wątpię o tem ani chwili, lecz tu się rozchodzi o rzecz nader ważną i dla pana wielce korzystną, chciałbym przeto w tym względzie mieć niejaką pewność.
— Jestem cały na pańskie usługi — odpowiadał przyszły spadkobierca — racz pan przeto wyrazić swoje życzenia.
— Spodziewam się, że pan moje żądanie uzna za słuszne i przyjmie z gotowością.
— Cóż zatem?
— Rzecz bardzo prosta. Wystawisz mi pan dokument po wszelkiej formie na to, że połowa otrzymanej sumy do mnie należy, skoro całą otrzymasz.
Spadkobierca natenczas podskoczył w górę i krzyknął:
— Jakto, pan chcesz połowy?
— No tak zapewne!
— Dam panu ósmą część.
Rodille słysząc to, żegnał się i szedł ku drzwiom.
— Wie pan co? Dam panu czwartą cześć.
— Ani ósmą, ani czwartą mój panie, lecz muszę dostać połowę. Może pan teraz czynić, co się panu podoba.
— Ależ pan mnie zarzynasz!
— Powinienbyś pan inaczej powiedzieć, że przyszedłem, aby ci kieszenie pieniądzmi napełnić.
— Ależ tych pieniędzy jeszcze nie ma.
— I nie będzie ich nigdy, jeźli się pan nie zgodzisz.
— Połowa, to za wiele.
Potem Rodille znowu się zabierał do odejścia, lecz spadkobierca wstrzymywał go i usiłował wszelkim możliwym sposobem zawrzeć korzystniejszą dla się umowę. Rodille przecież był niewzruszony i kończył rozprawę temi słowy:
— Niech się pan namyśli, niech się pan przekona, ażali bezemnie możesz co wskórać. Zresztą oto jest mój adres. Jeźli pan będziesz miał ochotę mnie odwidzieć , to mnie to bardzo ucieszy. Jestem zawsze w domu od godziny dziesiątej do dwunastej w południe.
Spadkobierca poruszał po oddaleniu się Rodillego wszystkie sprężyny, aby się dowiedzieć, zkąd spadek otrzymać może, lecz zbywało mu na wszelkich wskazówkach. To też za dni parę po daremnych usiłowaniach zdążał już na ulicę muzealną. Rodille nie tryumfował, lecz przyjmował gościa jak najgrzeczniej. Bez dalszych korowodów sporządzono teraz dokument ułożony wedle życzeń Rodillego. Potem otrzymywał spadkobierca niezbite dowody swego uprawnienia do spadku, którego się najmniej spodziewał. Mimo to przecież szczęśliwiec nie mógł się pocieszyć po stracie całej połowy tak znacznej sumy.
Możemy sobie pomyśleć, jak znaczne dochody z podobnych interesów płynęły, a potrzeba wiedzieć, że takie interesy dosyć były częstemi.
Owi pisarze, którzy jak wiemy w pierwszym pokoju przy stolikach pracowali, odgrywali rolę psów gończych na polowaniu, które końca nie miało. Ci ludzie, głodni, źle ubrani spędzili trzy czwarte części swego żywota na ciągłej bieganinie od jednej dzielnicy miasta do drugiej, kopiując metryki, świadectwa zawartych ślubów i t. d. Resztę czasu używali na uporządkowanie zebranych notatek. Pięciu z tych męczenników zostawało pod kierownictwem szóstego, nąjbieglejszego ze wszystkich. Ten był w kancelaryi pierwszym pisarzem. Ukończył studya jurydyczne, lecz dla braku funduszów nie złożył dotychczas egzaminów państwowych. Ten młody człowiek nazywał się Paweł Mercier, był sierotą i jako taki w zakładzie dla sierót wychowany został. Paweł był łagodnego charakteru, lecz posiadał przy tem także odwagę i przytomność ducha, o czem rychło mowa będzie. Był on zanadto młodym, aby mógł wiedzieć, jakiego rodzaju były interesa Laridona i Rodillego, których uważał za najpoczciwszych ludzi pod słońcem.
Paweł Mercier jest powołany do odegrania w naszej powieści najznaczniejszej i najważniejszej roli. To też godzi się, abyśmy osobistość jego bodaj pobieżnie naszkicowali. Był on wysokiego wzrostu i miał na sobie czarne ubranie wprawdzie niemodne lecz bardzo czysto utrzymane. Nie można go było nazwać pięknym, lecz mimo tego mógł się podobać, bo z jego dużych, ciemnych oczu przeglądała otwartość i szczerość. Wyraz jego twarzy był poważny i smutny. Prawdziwą jego ozdobą były zdrowe, białe zęby i zgrabne ręce, którymby niejedna panienka pozazdrościła.
Paweł zostawał w ciągłych stosunkach z Rodillem, który mu okazywał pewną przychylność i życzliwość. Od Rodillego odbierał wszelkie polecenia i udzielał ich kolegom do spełniania.
Musimy teraz czytelników naszych zapoznać z niektóremi szczegółami, które do zrozumienia tego, co nastąpi, jest konieczne. Pójdźmy więc do gabinetu, gdzie Laridon siedzi bezczynnie na wygodnym fotelu a Rodille wielkiemi krokami przechadza się.
Laridon drzemał. Rodille stanął przed nim nagle i przemówił:
— Do dyabla! cztery miliony, to bardzo znaczna suma, z której by połowa mogła mnie przypaść. Sto batów, gdybym tego nie dostał! Nie! to być nie może, muszę się postarać. Jakkolwiek zresztą zawsze jestem ostrożnym, tak przecież tą razą zaryzykuję. W takiej grze nie żałuje się stawki. Tylko głupiec nie naraziłby się tam, gdzie idzie o pozyskanie dwu milionów.
Rzekłszy to, Rodille uderzył silnie ręką o poręcz krzesła, na którem Laridon spał już w najlepsze.
Laridon obudził się nagle i zapytał gniewnie:
— Czego pan chcesz odemnie?
— Weź pan pióro do ręki i pisz!
— Co takiego?
— To, co panu podyktuję.
— Nie dajesz mi pan ani chwilki spokoju. Czy nie możesz pan użyć do pisania kogo innego?
Rodille wzruszył ramionami.
— Pisz bratku, co ci każę, a spiesz się. Radzę ci to bardzo. Już mi się sprzykrzyło karmić darmozjada i łatwo mógłbym cię odprawić dziękując za usługi.
— Pan obchodzisz się ze mną jak ze służącym, a to mi się wcale nie podoba.
— Obchodzę się z panem tak, jak potrzeba i powinieneś być z tego zadowolony.
— Ależ ja tu jestem u siebie w domu, ja jestem właścicielem biura!
— Zapomniałeś o piśmie, które dowodzi jasno i niezbicie, że to ja właściwie kupiłem tę kancelaryą i że pan niczem innem nie jesteś, jeno moim zastępcą, którego w każdej chwili oddalić mogę. Bądźże pan zatem posłuszny moim rozkazom. Mniejsza o to, czy je spełniasz jako sekretarz, albo jako służący.