Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Wynik poszukiwania początkowo nie okazał się wcale zadowalniającym. Spodnie i surdut dostarczyły tylko dziesięć tysięcy franków w banknotach i pięć do sześć tysięcy w złocie.
— To nic, on musi mieć koniecznie więcej.
Tak mówiąc Rodille począł szukać dalej i znalazł pugilares z papierami wartościowymi. Drżącą od chciwości ręką przeliczył.
— Pół miliona! Widać, że moje pieniądze w rękach tego łotra dobre przyniosły odsetki.
Po tych słowach wziął Rodille śpiącego Wicherka na ręce, zaniósł do piwnicy i położył na ziemi.
Potem wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
Rodille o całe pół miliona bogatszy teraz, opuścił dom zamknąwszy starannie wszystkie wejścia, odwiązał szkapę, zaświecił latarnię i przybył bez najmniejszej przygody do wozowni, którą dzień przedtem był najął.
Mieszkanie Rodillego stało w związku z kancelaryą na ulicy muzealnej. Około godziny drugiej powrócił urwisz do domu. Laridon mieszkał tuż obok. Rodille był ciekaw, ażali jego towarzysz już powrócił. Nacisnąwszy lekko klamkę otworzył drzwi i wszedł do sypialni Laridona.
Na pierwszy rzut oka spostrzegł swego kolegę śpiącego na łóżku w ubraniu.
— Co u dyabła? — pomyślał Rodille — dlaczego on się nie rozebrał? Zapewne to bydlę po powrocie do domu było bardzo znużone.
Nie zastanawiając się wiele nad tym przedmiotem, Rodille udał się do swego pokoju i drzwi zamknął. W tej chwili otworzył Laridon oczy, bo nie spał wcale i tylko udawał. Zwlókłszy się z łóżka przyłożył oko do małej dziurki, którą poprzednio w ścianie wywiercił. Laridon miał zamiar szpiegować swego towarzysza.
— Wietrzę jakąś tajemnicę — rzekł do samego siebie — i niech mię dyabli wezmą, jeżeli jej nie odkryję. Ten łajdak kryje się przedemną, obchodzi się ze mną jak z niewolnikiem i każe mi taką przeklętą drogę odbywać w nocy i to piechotą. Jak jest prawda, że Laridon jest moje nazwisko, tak pewnie odkryję, co ten łotr zamierza.
Rodille ani się spodziewał, że oko szpiega go śledzi, nie strzegł się też bynajmniej i nie ukrywał.
Dobył pieniądze z kieszeni i wysypał na stół. Potem otworzył pugilares i przeliczył jeszcze raz zawarte w nim papiery. Rodille dawał żywe oznaki radości z powodu tak obfitej zdobyczy.
— Ten łotr musiał niemałe skarby zrabować — rzekł szpieg do samego siebie — bo lada czem nie zwykł się wcale cieszyć tak bardzo, Ho! ho! Znam ja go dobrze. Hm! Jestem ciekaw, co on pocznie z temi papierami?
Laridon nie długo zostawał w niepewności, bo ujrzał rychło, że Rodille zdjął jakiś stary obraz ze ściany. Za obrazem były ukryte małe drzwiczki.
— Aha! — pomyślał Laridon. — Jak to dobrze wiedzieć czasem o czemś podobnem!
Po tej uwadze natężył wszystkie zmysły i śledził dalej.
Rodille nosił na szyi srebrny łańcuszek ordynarnej roboty i niewielkiej wartości. Na tym łańcuszku wisiał mały, stalowy kluczyk. Rodille otworzył nim drzwiczki i wydobył z kryjówki niewielką skrzyneczkę. Skrzyneczka miała pozór starożytny i nie było widać żadnego zamku na niej. Rodille oglądnął skrzynkę a potem nacisnął ukrytą, sobie tylko znajomą sprężynę. Wieczko odskoczyło i można było widzieć, że w skrzyneczce jest złoto. Laridon zaledwie oddychał widząc takie bogactwa. Tymczasem wspólnik jego włożył do skrzyneczki zdobyte pieniądze i papiery, potem zamknął skrzynkę, postawił na dawnem miejscu i obraz powiesił na ścianie.
Szpieg zatarł ręce z radości i pomyślał:
— Czekam tylko sposobności, aby pomścić krzywdy, jakie mi ten łotr wyrządza. Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli ta sposobność rychło nie nadejdzie.
Laridon czatował tak długo, jak długo w przyległym pokoju było światło widoczne, lecz nie spostrzegł nic więcej uwagi godnego. Rodille rozebrał się i położył do łóżka. Tak samo postąpił także Laridon, lecz w nocy ani oka nie zmrużył.
Minęły dwa dni. W tym czasie Rodille zajęty był przeglądaniem papierów przez własnych pisarzów przygotowanych. Laridon okazał się niezmiernie pilnym, zakopał się w aktach i zaniedbał nawet zaglądnąć do szynku na ulicy Chantre, który przedtem codziennie odwidzał. Trzeciego dnia zjawił się w kancelaryi Rodille z kapeluszem na głowie i papierami pod pachą.
— Cóż bratku? — rzekł do swego wspólnika — sądzę, że nie masz dziś po za domem żadnych interesów do załatwienia.
— Wcale żadnych — odpowiedział Laridon obojętnie.
— Więc mogę na to liczyć, że zostaniesz w domu aż do mego powrotu?
— Tak jest. Jeżeli przyjdzie który z klientów, będę gotów dać mu wyjaśnienie.
— Dobrze. W każdym razie otrzymasz wynadgrodzenie, jakkolwiek niewielkie.
— Dziękuję, lecz pozwól pan, abym go zapytał, jak długo będziesz nieobecny?
— Mam ważne sprawy do załatwienia. Teraz jest południe. Wątpię, czy będę mógł powrócić przed godziną piątą.
— Dosyć. Będę na miejscu.
Rodille miał zamiar dowiedzieć się, co mówiono o nagłem zniknięciu Vicomtego Hektora z Coursolles. Udał się przeto na ulicę Koliseum. Gdy tam przybył, ujrzał przed hotelem Nr. 20 kupkami stojących ludzi i zapytał, coby to znaczyło. Dowiedział się rychło, że w tym hotelu bawił przez czas dłuższy bardzo niebezpieczny złodziej odgrywający rolę pana, który ubiegłej nocy znikł bez śladu, zamordowawszy prawdopodobnie służącego. List grożący więzieniem, który ten opryszek przez zapomnienie na stole zostawił, zmusił go do ucieczki. Powstały stąd rozruch sprowadził policyę, która właśnie w tej chwili zajęta była opieczętowaniem domu. Rodille wiedział już co mu było potrzebne i nie posiadał się z radości, że tak wszystko doskonale mu się powiodło. List, który sam napisał, podający rzekomego Hektora z Coursolles jako prostego złodzieja, musiał sprowadzić poszukiwania policyjne.
Zostawmy teraz Rodillego upojonego radością i pójdźmy zobaczyć, jak poczciwy Laridon czas przepędza.
Laridon czekał pól godziny. Upewniwszy się, że towarzysz jego nie powróci, przypadkowo, wysłał wszystkich pisarzów pod rozmaitemi pretekstami z domu, zamknął potem drzwi gabinetu jak najstaranniej i udał się do pomieszkania Rodillego, które oczywiście było zamknięte. Dawniejszy tandeciarz posiadał niepospolitą zręczność w otwierania wszelkich zamków. Zapomocą wytrycha Laridon otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Natychmiast zdjął obraz ze ściany i starał się otworzyć drzwiczki, lecz to pomimo zręczności i usiłowań wcale mu się nie udało. Wątpił już, ażali będzie mógł co zrobić, gdy w tem przypadkowo nacisnął jakąś skrytą sprężynkę, poczem drzwiczki same się rozwarły. Zadrżał z radości na widok żelaznej skrzynki, skarby kryjącej, lecz wszelkie jego usiłowania były daremnemi i wieczko w żaden sposób odskoczyć nie chciało.
— To mi się uda później — pomyślał — bo teraz nie ma czasu z tem się długo bawić.
Potem Laridon zatarł starannie wszystkie ślady swego postępowania, powiesił portret, gdzie przedtem wisiał, zawinął w papier skrzyneczkę i opuścił dom.
— Dziś wieczorem daleko będę od Paryża, na drodze do Anglii. Niewola moja skończyła się już. Jestem bogaty. No! bratku Rodille, co myślisz o mojej zemście?
Około godziny dziewiątej wieczorem powrócił Rodille do domu i zastał Pawła Mercier jeszcze w biórze pracującego. Młody ten człowiek mieszkał na poddaszu w tym samym domu.
— Jaki przypadek spowodował pana do tak późnego pozostania w mej kancelaryi? zapytał pryncypał.
— Moi koledzy już dawno poszli do domu, lecz ja musiałem pozostać nie mogąc kancelaryi zamknąć. Nie ma klucza. Sądziłem przeto, że to niebezpiecznie zostawić drzwi otwarte.
— Dobrze pan zrobiłeś, lecz gdzie jest pan Laridon?
— Posłał mnie na przedmieście Saint Germain, a gdy powróciłem, już go w domu nie było.
— Kiedyż wyszedłeś pan z domu?
— Około godziny trzeciej.
— I od tego czasu nie widziałeś go pan więcej?
— Nie widziałem, proszę pana.
— Teraz gdy ja jestem w domu, możesz pan odejść.
Pozostawszy sam, Rodille usiłował daremnie pohamować straszny gniew i uderzył pięścią w stół.
— Na tego łajdaka wcale się spuścić nie można. Ten łotr zostawia kancelaryę otwartą i wynosi się z domu! To nie do przebaczenia! Ten szelma nie ma co robić, jeno żre, pije i gnije. Poczekaj! Nie będziesz tu długo popasał!
Wynurzywszy te groźne myśli, Rodille położył się spać, bo był zmęczony. Nazajutrz rano chciał się napoić widokiem zdobytych skarbów, lecz zaledwie obraz ze ściany zdjął, spostrzegł natychmiast ślady włamania się. Drżącą ręką otworzył drzwiczki, które wcale nie były zamknięte i ujrzał, że skrzynka zniknęła. Rodille wydał głuchy okrzyk boleści i był bliski omdlenia. Zachwiał się i użył całej siły ducha, aby się na nogach utrzymać. Siadł potem na łożu, podparł głowę rękoma i wyrzekł bolesnym głosem:
— W ten sposób mego zaufania nadużyć, zrabował mnie, mnie, który byłem jego dobrodziejem, to okropne! Poczekajno ty podły psie, zdrajco, rozbójniku! To ci nie wyjdzie na korzyść! Będę gonił za tobą, aż cię wynajdę! Nawet w piekle nie zdołasz się ukryć przedemną!
Umilkł, a po chwili rzekł pełen rozpaczy:
— Lecz cóż mam robić, gdzie znajdę ślad? Łotr niezawodnie opuścił Paryż i jest już daleko. Któż mi powie, dokąd się udał?
— Aha! Mam cię nędzniku! — krzyknął nagle. — Przypnij sobie orle skrzydła, zmień nazwisko, przebierz się, lecz to wszystko nie pomoże ci nic zgoła!
Po tych słowach ubrał się z podziwienia godną powolnością a potem poszedł do pokoju Laridona i zaopatrzył się w białą krawatę, którą towarzysz jego zwykł był nosić.
Rodille wsiadł potem do dorożki i kazał się zawieźć na Boulevard du Temple, gdzie wysiadł przed domem Fryderyka Hornera, Była dopiero godzina ósma rano i magnetyczne posiedzenia jeszcze się nie rozpoczęły. Horner zdziwił się nie mało ujrzawszy wstępującego towarzysza.
— Przywołaj jasnowidzącą — rzekł z pospiechem Rodille — i uśpij ją, bo tylko tym sposobem mogę przyjść na ślad łotra, który mnie wczoraj zrabował.
Po kilku minutach weszło młode dziewczę bojaźliwie do pokoju i zadrżało na widok Rodillego. Posłuszne skinieniu doktora dało się uśpić. Rodille dobył z kieszeni białej krawaty i podał ją doktorowi mówiąc:
— Weź pan to. Ta krawatka należy do złodzieja, który mnie okradł. Sądzę, że to będzie dosyć, aby jasnowidzącą wprowadzić w stosunek z właścicielem tej rzeczy.
— Nie podlega wątpliwości — rzekł Horner i wsunął otrzymaną krawatkę jasnowidzącej do ręki.
— Polecam ci, rzekł magnetyzer — oglądnąć się za osobą, do której ta krawatka należy.
— Już widzę tę osobę — rzekła Blanka.
— Czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Mężczyzna.
Blanka opisała teraz mężczyznę, którego wcale nie znała, ze wszystkiemi szczegółami.
— Dobrze — rzekł Rodille. — Pytaj pan dalej, panie doktorze, chcę wszystko wiedzieć.
Horner pytał dalej. Nie potrzebujemy wszystkiego powtarzać. Rodille dowiedział się, że złodziej w fałszywy paszport zaopatrzony i pod przybranem nazwiskiem chciał się dostać do Hawru, aby ztamtąd do Anglii pojechać. Po drodze atoli dla chwilowej niemocy musiał się zatrzymać w miasteczku Montivilliers, półtory mili od Hawru oddalonem, gdzie zajechał do gospody „pod złotą kotwicą.“ Rodille dowiedział się wreszcie, że słabość Laridona nie jest wcale niebezpieczna i że dla tej przyczyny nie pozostanie dłużej w miasteczku, jak jedną dobę.
— Już wiem, co chciałem wiedzieć — rzekł Rodille — a teraz do dzieła. Nie mam ani chwili czasu do stracenia i muszę łotra dogonić, zanim Francyę opuści. Jeźli wsiądzie na okręt, to sprawa byłaby jeźli nie całkiem straconą, to przynajmniej wielce utrudnioną, bo jakżebym w Anglii mógł żądać wymiaru sprawiedliwości?
— Mógłbyś pan żądać wydania tego człowieka.
— Wydania! Wybornie! — rzekł Rodille wzruszając ramionami. — To prawdziwie śmieszna rzecz. Ja miałbym prokuratoryi powierzyć moją sprawę! Cha, cha, cha! To mnie do śmiechu pobudza. Nie, kochany doktorze, lepiej mi z tem, gdy sam sprawę załatwię. Więc do widzenia!
Rodille powrócił do domu na ulicy muzealnej, przywołał Pawła Mercier, do którego miał zaufanie, polecił mu prowadzenie interesów w ciągu swej nieobecności, a potem dobył paczkę rozmaitych paszportów i wybrał jeden z nich opiewający na imię Tom Brown, Espu. Widać z tego, że miał na myśli zamienić się w Anglika.
Jeszcze nie wybiła godzina dziesiąta, gdy jakiś gentleman z ogromnemi rudemi bokobrodami, z ostrogami przy ogromnych butach i z paszportem w ręku na poczcie ulicy Pigalle jawił się. Gdy konia zaprzęgnięto do pocztowego wózka, wsiadł ów jegomość. W pstry uniform przybrany pocztylion zadął w trąbkę i świsnął batogiem, poczem wózek cwałem potoczył się w kierunku do Normandyi.
Owym pasażerem nie był nikt inny, jeno Rodille, zaopatrzony w grube pieniądze i uzbrojony dwoma ostro nabitymi pistoletami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.