Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko szło jak najlepiej aż do Rouen, dokąd Rodille przybył wieczorem o godzinie dziewiątej. Jakkolwiek był zmęczony, postanowił przecież natychmiast w dalszą udać się podróż, skoro tylko nieco odpocznie.
Posiliwszy się zimną pieczenia i wypiwszy flaszkę Madery, wsiadł rzekomy Tom Brown na konia i pospieszył dalej. Nie ujechał daleko, bo na nieszczęście koń potknął się i upadł. Jeździec nie zabił się wprawdzie, lecz odniósł dość znaczne uszkodzenia, które dalszą jego podróż uniemożliwiły. Zaniesiono go z powrotem do domu pocztowego, zkąd przed chwilą wyjechał był. Rodille klął przez całą noc złą angielszczyzną i kazał się nacierać kamforowym spirytusem.
Skutkiem tej metody leczenia był w stanie z brzaskiem dnia wsiąść na wózek. Rodille użył wszystkiego, byle tylko wynagrodzić dotychczasową zwłokę.
Wieczorem około godziny siódmej zdążył do celu swej podroży i wysiadł w zajeździe pod złotą kotwicą. Rodille był w strachu, myśląc, że Laridon już wyzdrowiał i wsiadł na okręt, co bardzo łatwo mogło się zdarzyć, bo już trzydzieści trzy godzin minęło, odkąd wspólnik dawnego tandeciarza Paryż opuścił. Wreszcie Rodille nie mógł natychmiast czynić poszukiwania, nie chcąc się zdradzić.
Ufny w dobre powodzenie i chcąc odpocząć, wziął Rodille swój tłumoczek do ręki i wszedł do jadalni, która zarazem za kuchnię służyła.
Na kuchni pod ochronnym daszkiem palił się ogień, obracano rożnie a w garnkach woda kipiała. Po przeciwnej stronie ogromnej izby stał duży stół i kilka małych stolików. W sali paliło się kilka świec, bo już było ciemno na dworze.
Zaledwie Rodille próg przekroczył, jawił się gospodarz z uprzejmym uśmiechem. Dobroduszny Normandczyk był niemal tak samo gruby jak długi, pełnej twarzy, nazywał się Alain Tanvels i liczył mniej więcej lat pięćdziesiąt. Na pierwszy rzut oka poznał w przybyłym anglika i pomimo narodowej nienawiści nie przestawał się doń uśmiechać.
Rodille żądał, aby mu natychmiast dano jeść w sali.
Usłużny gospodarz wydał bezzwłocznie odnośne polecenia:
— Pospieszcie się Bereniko i Kleopatro! Nakrycie dla pana Milorda i najlepsze wino z piwnicy!
Dziewczęta uwinęły się szybko. Gdy jedna z nich postawiła nakrycie na stole, druga pobiegła do piwnicy po wino. Rodille usiadł i pomimo zmęczenia miał baczne oko na wszystko.
Jedna z osób w sali będących zwróciła na się uwagę Rodillego. Tą osobą był człowiek siedzący na ławie tuż przy kominie. Był to mężczyzna rosły, barczysty i silny, ale źle ubrany. Rodille nie mógł widzieć jego twarzy, bo nieznajomy oparł łokcie na kolanach i położył głowę na dłonie, dymiąc z krótkiej fajeczki, jakiej majtkowie w Normandyi używać zwykli. U nóg tego człowieka leżał w kłąb zwinięty gończak i spał spokojnie. Między tym człowiekiem a Laridonem nie było najmniejszego podobieństwa. To też Rodille po krótkiej chwili odwrócił wzrok i patrzał dalej na podwórzec zajezdnego domu, bardzo źle utrzymywany.
Na podwórzu wisiała na drucie duża lampa, umbrą z góry przysłonięta i rozświecała dość duże koło. Przy świetle lampy można tu było widzieć drzwi od wozowni, stajni i piwnic. Wschody prowadziły na ganek, ciągnący się wzdłuż domu. Na ganku były widoczne numerowane drzwi, prowadzące oczywiście do gościnnych pokoi. Chciwym wzrokiem przebiegał Rodille czarną farbą oznaczone liczby i zapytywał siebie samego:
— Czy ten nędznik bawi tu jeszcze, czy też szybko oddala się z każdą minutą, podczas gdy ja tu siedzę spokojnie i daremnie czas tracę? Czy moje trudy i usiłowania odniosą skutek, czy też będą daremne? Ach! Kto mi pomoże, kogo mam zapytać!
Tok tych myśli przerwał Alain Tanvels, który z czapką w ręku i pochylonym grzbietem stanął przed rzekomym anglikiem i najpokorniej zapytał:
— Milord będzie łaskaw siąść do stołu. Już dano jedzenie. Spodziewam się, że Milord będzie zadowolony.
— O yes! — odpowiedział Rodille — bardzo chętnie, o yes!
Rodille siadł do stołu myśląc, że w ciągu jedzenia będzie mógł gospodarza zapytać. Przypadek przyszedł mu w pomoc, bo zaledwie począł jeść, odezwał się dzwonek, poczem Tanvels krzyknął:
— Bereniko, prędko, to ten gruby pan z Paryża. Idź na górę i dowiedz się, czego żąda.
Berenika pospieszyła na górę, a Rodille natężył słuch, bo słowa „ten gruby pan z Paryża“ mogły się odnosić do Laridona. Rodille myślał, że toby był przypadek nadzwyczajny, gdyby właśnie w tej chwili do gospody w Montvilliers aż dwu grubych panów z Paryża zajechało. Pomimo tego miał jeszcze wątpliwość, która przecież nie trwała długo, bo Berenika rychło powróciła i usunęła wszelką niepewność.
— No, czegóż chce ten katolik? — zapytał Tanvels.
— Naprzód chce jeść.
— A do dyabła. To już dzisiaj trzeci objad z rzędu. Zdaje się, że mu już jest znowu dobrze.
— Chętnie temu wierzę — rzekł Rodille.
— Tak kochany panie. Gdy przedwczoraj wieczór tu zajechał, to wtenczas niktby nie pomyślał, że tak rychło wyzdrowieje, bo bardziej był podobny do trupa, niż do żyjącego człowieka.
— Istotnie tak — wtrąciła Berenika — biedak nie mógł stać na nogach, już myślałam, że go trzeba będzie pochować.
— Więc zanieś mu jeść. Czy chce jeszcze czego?
— Tak, chce wiedzieć, kiedy odjeżdża okręt z Hawru do Anglii.
— To zależy od przypływu morza — odpowiedział gospodarz, przewracając kartkami w kalendarzu. — Przypływ jest o godzinie piątej, więc musi być gotów o godzinie trzeciej. Trzy kwandranse na trzecią będzie nań czekać dorożka. Powiedz mu to.
Potem Berenika ustawiła na tacy półmisek, wazę i talerze i zaniosła to wszystko pod numer dziewiąty.
Rodille nie posiadał się z radości, gdy gospodarz polecił Kleopatrze, aby dla nowo przybyłego pana przygotowała numer ósmy.
Tak szczęśliwy przypadek uprzedził życzenia Rodillego.