Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Rodille nie wątpiąc już o dobrym skutku swego przedsięwzięcia, zajadał teraz ze sybaryckiem zadowolnieniem i wypił dwie flaszki Bordeaux. Zmęczenie ustąpiło, a o tem że spadł z konia zaledwie sobie przypomniał. Potem wypił filiżankę moki i zakończył kieliszkiem koniaku. Tymczasem człowiek, który dotychczas spokojnie przy kominie siedział, wstał, potrącił lekko końcem laski śpiącego psa i zabierał się do odejścia.
Gospodarz zapytał go:
— Czy chce się pan położyć?
Nieznajomy kiwnął głową na znak, że to chce uczynić.
— Czy daje pan jutro przedstawienie z woskowymi figurami?
Nieznajomy zaprzeczył.
Gospodarz kazał go zaprowadzić pod Nr. 10. Tymczasem Rodille nalał sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku. Gdy zbliżył kieliszek do ust, wzrok jego padł na nieznajomego, który właśnie wychodził. Widok tego człowieka zmieszał i zaniepokoił go wielce.
— A! To w istocie rzecz ciekawa, pomyślał, tego człowieka nie widziałem nigdy w życiu, a przecież zdaje mi się, jakobym go znał bardzo dobrze. Gdzie ja go na świecie zdybać mogłem?
Rodille usiłował przypomnieć sobie wszystkie znajomości, lecz w żaden sposób nie mógł odgadnąć, kim by był ten człowiek o bladem i pooranem licu i siwych włosach, wyglądający tak, jak gdyby w życiu wiele przeniósł na sobie cierpień i boleści.
Służąca szła przodem wschodami do góry i otworzyła drzwi Nr. 10. Nieznajomy wszedł a za nim pies.
W tej chwili przypomniał sobie Rodille, co chciał wiedzieć. Uderzywszy pięścią o stół, rzekł półgłosem do samego siebie:
— Gdzież to podziałem do dyabła moje pięć zmysłów! Wszakże to jasne jak słońce! Ten człowiek ma wielkie podobieństwo do Vaubarona! Potem dodał: — Hm! A gdyby to on był w istocie?
— E! To jest wcale niemożliwe, pomyślał — i trzebaby być szalonym, aby coś podobnego przypuścić. Przed dwunastoma laty skazano przecież Vaubarona in contumaciam na karę śmierci. Niewątpliwie opuścił Francyę, bo inaczej sto razy już by go schwytano, a potem ten człowiek ma co najmniej lat sześćdziesiąt, gdy tymczasem Vaubaron zaledwie czterdzieści mieć może. Nic na świecie nie może być bardziej nieprawdopodobnem, wspomnienia moje omyliły mnie tym razem.
Gdy tak samego siebie uspokoił, nie przeszkadzało mu nic, aby się naśmiać do woli ze swej słabości i niewczesnego przestrachu. W tej chwili siadł gospodarz przy mniemanym Angliku i zapytał uprzejmie:
— Czy jesteś pan zadowolony, Milordzie?
— O yes.
— Czy smaczne były potrawy?
— O yes, bardzo dobre.
— I ja tak sądzę. Moi goście zawsze są zadowoleni. Dlatego też złota kotwica słynie w całym świecie.
— Pański pokój już jest przygotowany. Milord raczy może udać się na górę.
— O yes, idę zaraz.
— Czy życzy sobie Milord, aby go jutro rano zbudzić?
— O nie, nie.
— Dobrze. Milord będzie łaskaw pójść za mną, i przekonać się, że u mnie pokoje gościnne nie gorzej zaopatrzone, jak kuchnia i piwnica.
Poczciwy Alain Tanvels dlatego tak bardzo troszczył się o spoczynek gościa, bo sam miał ochotę pójść spać. Gospodarz zaprowadził Rodillego pod Nr. 8, postawił palącą się świecę na stole, życzył dobrej nocy i odszedł.
Rodille w tej chwili zamknął drzwi i począł badać dom, w którym się znajdował.
Pokój nie był wielki. Bardzo proste znajdowało się w nim urządzenie. Jedyne okno, które go w dzień oświecało wychodziło na wąską uliczkę. Naprzeciwko widny był z okna mur ogrodowy. W pokoju prócz głównych, były jeszcze drzwi w mocny zamek zaopatrzone, które łączyły Nr. ósmy z dziewiątym, gdzie właśnie Laridon mieszkał.
— Wszystko idzie dobrze — pomyślał Rodille.
Rodille odstawił stół bez najmniejszego szelestu i przyłożył ucho do bocznych drzwi. Rychło przekonał się, że sąsiad chrapie, co go przekonało, że Laridon śpi w najlepsze.
— Grubas śpi — pomyślał Rodille — niech śpi! Zbudzi się, gdy będzie potrzeba. — Jeszcze jest czas, rzekł dalej do samego siebie — dopiero dziesiąta. Zapewne w gospodzie jeszcze nie wszyscy zasnęli, a zresztą nie ma się czego spieszyć.
Potem rzucił się w ubraniu na łóżko z mocnem postanowieniem, że spać nie będzie.
Zostawmy Rodillego na łóżku leżącego, pełnego radości z powodu nadziei, że rychło odzyska skarb utracony, a udajmy się pod Nr. 10., dokąd gospodarz kazał wprowadzić człowieka, którego pytał o figury woskowe.
Może dwie godziny upłynęły od czasu, kiedyśmy opuścili pokój Rodillego. Milczenie zaległo gospodę i całe miasto. Księżyc zeszedł, a srebrne jego promienie przedarły się przez zamglone szyby Nru dziesiątego i oświeciły bladą twarz nieznajomego, który leżał na łóżku w śnie pogrążony. U nóg spoczywał wierny pies, lecz nie spał wcale, bo od czasu do czasu podnosił głowę i wietrzył. Oczy jego iskrzyły się jak rozżarzone węgle i lekkie warczenie dało się słyszeć. Na chwilę pies się uspokoił, lecz rychło zerwał się, poskoczył ku drzwiom i tak głośno począł warczeć, że pan jego obudził się i usiadł na łożu. Obudzony zapytał cicho:
— Co tam jest, Tristan, co jest?
Tristan nie przestawał warczeć i dawać oznaki wielkiego niepokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.