Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Gospoda znajdowała się w pobliżu kościoła, którego zegar teraz północ ogłosił, a dźwięk metalu zwolna zamierał w powietrzu; pies jednak nie opuścił ani na chwilę swej groźnej pozycyi, a podróżny usłyszał teraz, jak klucz który zostawił na stronie od kurytarza zwolna począł się w zamku obracać.
— Co to może być? — zapytał siebie. I jak gdyby oczekiwał odemknięcia drzwi, chwycił za mocny kij, który tuż przy łóżku stał i był już gotów skoczyć i uderzyć, ale niestety, nikt się nie pojawił i ani szmeru nie było. Poruszony tem niewytłumaczonem zdarzeniem, zerwał się podróżny z łóżka i chciał drzwi otworzyć; klamka poruszała się lekko, ale drzwi nie można było otworzyć, i spostrzegł, że go jakaś obca ręka zamknęła. Strach przejął go na wskroś.
— Podejrzywają mnie — szepnął do siebie — i ktoś mnie tu zamyka jakby w więzieniu. Ale kto to uczynił i na co? kto mi ma wzbraniać wyjścia z pokoju. Chcę wiedzieć, będę pukać i wołać; muszę się o tem dowiedzieć. — Już podniósł kij, aby nim w całym domu hałasu narobić, gdy tymczasem prędko się namyślił i chwilę zaczekał.
— Na co tego, na co bez właściwego celu krzyk robić i czegóż ja mam się obawiać? Tych zamkniętych drzwi? śmieszna! kto by mnie mógł poznać? chciano zapewne tylko pokój zamknąć, bo sądzono, że jest próżnym, zresztą nie opłaci się, by dłużej nad tem rozmyślać.
Po tem roztrząśnięciu położył się do łóżka, ale brytan nie przestawał skomleć i warczeć, wyszczerzał ostre zęby i nie zbywało mu na srożeniu się i groźbie; równocześnie dał się słyszeć jakiś niewyraźny szmer, a potem przytłumiony krzyk.
— W tym domu musi się coś osobliwszego dziać. Instynkt Tristana prowadzi go tędy, podczas gdy mój rozum nic złego nie pojmuje.
Teraz nie myślał już dalej w łóżku pozostać, lecz począł się ubierać i zbliżył się do drzwi, które go oddzielały od Nr. 9 i uważnie się przysłuchując usłyszał szmer żywszej rozmowy, drzwi bowiem składały się z cienkich, źle zespojonych sosnowych desek, miały nawet szpary, tak, że prawie każde słowo można było słyszeć.
Udajmy się za Rodillem.
Parę minut po północy otworzył fałszywy Tom Brown lekko swój pokój i wyszedł na dwór; gdy w całej gospodzie już nigdzie światła nie widział, przeto sądził, że już wszystko pokładło się spać i zbliżył się pod Nr. 9, w tej niepewnej nadziei, aby klucz znaleźć, ale Laridon nie zostawił go przy drzwiach.
— To mi rzecz obojętna — pomyślał sobie — wejdę i tak do środka.
Potem poszedł parę kroków dalej, albowiem wiedział, że ów licho ubrany pod Nr. 10 się znajduje, i gdy tam obaczył klucz, obrócił nim z przezorności dwa razy, czyniąc tym sposobem pomoc dla Laridona ze strony podróżnego miemożebną w razie gdyby ten o pomoc wołał, co było bardzo nieprawdopodobnem, gdyż dawny tandeciarz musiał we własnym interesie milczeć i poddać się. Rodille udał się napowrót do swego pokoju, zamknął się jak najlepiej i począł odmocowywać ze swojej strony od drzwi zamek, który z drugiej strony nie sprawiał jego wyćwiczonej ręce najmniejszej trudności, do czego przysłużył mu się bardzo mocny scyzoryk; potem uzbroił się w parę pistoletów i wszedł do pokoju, przyczem utknął o stołek, który mu stał na zawadzie. W skutek tego hałasu ocknął się Laridon ze słodkiego snu, a podniósłszy się i przetarłszy oczy spostrzegł, jak jakiś nieznany mu człowiek do łóżka się zbliża, wydał przeraźliwy krzyk, który podróżny w sąsiednim pokoju będący usłyszał, zarazem rzucił się w stronę, gdzie na stoliku pistolety leżały. Rodille był na to przygotowany, że człowiek który tak ogromną sumę sprzeniewierzył, również i w broń się zaopatrzy, wyprzedził go więc i powalił na łóżko.
— Pomocy, złodzieje! — zawołał Laridon zająknionym z przestrachu głosem. Więcej nie mógł nic przemówić, gdyż przeciwnik skierował pistolet ku jego głowie i odezwał się wprawdzie zwolna, ale z mocnym przyciskiem.
— Ani słowa, ani mi się rusz, bo będzie po tobie; milcz i poddaj się, jeśli ci życie miłe, jestem twoim panem, jestem Rodille!
Laridon drżał na całem ciele, podczas gdy tamten mówił dalej:
— Widzisz, że mnie nie podejdziesz, że mnie nikt nie oszuka i jabym cię odszukał, chociażbyś się pod ziemię ukrył. Zresztą uspokój się; ja nie przyszedłem tutaj by cię zabić, oddaj coś wziął, potem możesz czynić, co ci się podoba.
Udany anglik milczał i oczekiwał sądząc, że Laridon podda się konieczności, jednakowoż oszukał się, albowiem człowiek ten przylgnął z całą duszą do półmilionowej sumy i uznał siebie w przeciągu trzech dni, odkąd tę sumę posiadał, za prawowitego posiadacza tejże, a oraz wiedział, że jego poprzedni pan zanadto był roztropnym aby popełnić zabójstwo wśród okoliczności, które czyniły jego osobę nieuniknioną od aresztowania; nie miał więc wielkiej obawy, nie brakowało mu też ani na zuchwałości ani na potędze ducha, jeśli broń na równi im stała. Dlatego też zamiast poddać się i natychmiast dać odpowiedź, milczał i rozważał. Rodille zniecierpliwił się i tupając nogą zawołał:
— Odpowiadaj, ty wiesz, ja nie chętnie czekam!
Atoli garbus nie drżał już więcej i odzyskawszy napowrót spokój swej duszy rzekł z najspokojniejszym w świecie wyrazem:
— Przyjacielu, oddal się nieco na bok z twoim pistoletem, przed którym ja nie mam najmniejszej obawy, wiem dobrze podobnie jak i ty wiesz, że nie zrobisz z tego żadnego użytku, pozwól mi się podnieść, mam ci bowiem wiele do opowiedzenia.
— Ja o niczem nie chcę słyszeć — odpowiedział Rodille, będąc przerażonym spokojnem zachowaniem się swego złodzieja, wiedział bowiem o jego tchórzliwości i o braku energii. — Ja żądam tylko tego co do mnie należy i to natychmiast, a więc usłuchaj i milcz.
Odkąd podróżny jedno ucho przyłożył do nędznych drzwi, odtąd wzmagały się głosy między obydwoma pod Nr. 9 czem raz to bardziej, i mógł każde słowo rozumieć. Na pierwszego, którego dobrze słyszał, rzekł do siebie:
— Znam ten głos, gdzie też go słyszałem?
— Przyjacielu, — obojętnie odpowiedział Laridon — ty mówisz, ja chcę, to za wiele; ale ja ci powiadam, że ja nie chcę.
— A więc ty sprzeciwiasz się temu?
— Najzupełniej.
— Miej się na ostrożności!
— Ach! powiedziałem już, że się nie boję. Lecz poczekaj i słuchaj mnie, to będzie króciej i roztropniej.
Rodille drżał z wściekłości i niecierpliwości, ale skoro przekonał się, że jest rzeczą niebezpieczną zabić swego sprzymierzeńca, wetknął pistolety Laridona w kieszeń i rzekł:
— Mów, ale do dyabła, skończ to.
— Najpierw widzę, że twe żądanie jest śmiesznem.
— Śmieszne! i ty ważysz mi się to mówić?
— Mój Boże, odważam się. Teraz do rzeczy, cóż właściwie żądasz?
— Ja żądam moje złoto, moje papiery.
— Twoje złoto, twoje papiery! — odpowiedział Laridon ściskając ramionami i śmiejąc się z naigrawaniem — masz do tego prawo tyle co i ja.
— Nędzny łajdaku, aby je zabrać, rozbiłeś szafkę, gdzie leżały schowane.
— Tego nie odpieram się, ale śmiesznem to jest, że mię za to hańbisz. Com ci teraz skradł, toś ty niegdyś innym zabrał. Każdy robi tak, jak może. Pieniądze, któreś wczoraj zagarnął przemocą, należą dzisiaj do mnie na mocy tego samego prawa. Co możesz na to odpowiedzieć?
Mowa garbusa była pełną rozsądku, ale Rodille nie miał ochoty przekonać się, postać jego zdała się srożyć i już miał zamiar cisnąć się na Laridona, ale natychmiast zapanował nad sobą i rzekł:
— Zaiste, podziwiam mą cierpliwość i ciebie również powinno dziwić, że przysłuchuję się twemu opowiadaniu, zamiast by cię zdruzgotać, i że pozwalam ci jeszcze na jedną odpowiedź. Teraz już ani słowa więcej, uważ, że twem prawem słuchać! natychmiast dawaj tu pieniądze, inaczej zmuszę cię do tego!
— A to w jaki sposób, jeśli wolno zapytać?
Rodille skierował znowu pistolet ku przeciwnikowi i rzekł:
— Zabiję cię jak psa.
— Ah, głupia istoto! jak często mam ci powtarzać, abyś tego nie czynił. Ty sam zanadto jesteś roztropnym, by dopuścić się takiego głupstwa.
— Może być, że wcale nie obawiasz się o swe życie, ale ja mam jeszcze inny środek.
— A ten ma być?
— Gdy mię w ten moment nie usłuchasz, zaskarżę cię i każę aresztować.
— Co, przyjacielu? — zawołał z uśmiechem Laridon — rzeczywiście, ty ubolewasz nademną; ja stroję sobie z twej groźby żarty i wzywam cię, byś ją spełnił.
— Ah, ty wzywasz mię! — zawołał rozsrożony Rodille.
— Tak jest i sto razy tak!
— Po raz ostatni: Miej się na ostrożności!
— Czegóż mam się obawiać? nie mój najlepszy, ty mnie nie zaskarżysz, bynajmniej. Żandarmi, którychbyś tu sprowadził, wzięliby nas obydwóch. Oskarżyciel i oskarżony staną przed sądem naprzeciw siebie i ty doznasz wtedy większego potępienia aniżeli ja!
— Kłamiesz łajdaku!
— Ty sam wiesz, że to prawda. Gra naszych losów jest nierówna, gdyż mnie czeka więzienie a ciebie rusztowanie!
Rodille wzdrygnął się i cofnął się nieco wstecz pomrukując: — Rusztowanie!
— Sądzisz, że jestem ślepy, dlatego że zamilczałem? Sądzisz, że mnie nie wiadome straszne tajemnice twego życia? Już oddawna uważam, zbieram i jasną mi została tajemnica, którą się osłaniasz. Tak jest, zwołaj tylko sąd, powiedz, żem rozbił twą kasę i żem ciebie okradł, uczyń to, ale bacz, na co się odważasz; ja jestem złodziejem, niech i tak będzie, nie przeczę tego, ale moje ręce nie zbroczone jeszcze krwią. Przyjdzie czas, że i ja będę mógł usta otworzyć i przemówić, a wtedy wykażę, żeś ty złodziejem, żeś rabusiem i mordercą!
— Mordercą! Ja? I ty się ważysz!... krzyczał roswścieklony Rodille.
— Tak jest! sprawco podwójnego morderstwa na ulicy Pas-de-la-Mule!
Zaledwie wymówił te słowa, a już żałował za nie, albowiem oblicze jego przeciwnika przyjęło okropny wyraz; nie mogąc dłużej nad sobą zapanować, począł mruczeć:
— Ty wiesz za wiele! Tyś wypowiedział na się wyrok śmierci!
Zarazem przyłożył pistolet do piersi Laridona, który wszelkich sił używał, by rzucić się na nieprzyjaciela i rozbroić go. Okropna ta walka trwała zaledwie sekundę, albowiem Laridon podczas pasowania się, ruszył za cyngiel. Pistolet wypalił i roztrzaskał mu głowę.
— Teraz w nogi — pomyślał Rodille — ale gdzie schował pieniądze?...
Podróżny nie zapomniał z tej całej rozmowy ani słówka. W miarę tego jak się ona wzmagała, strach i zgroza przejęły go i malowały się wyraźnie na jego obliczu, które coraz to więcej bladło. Skoro wymówił Laridon te straszne słowa — sprawco podwójnego morderstwa na ulicy Pas-de-la-Mule — tedy zatoczył się i wydał z piersi swej przeraźliwy krzyk.
— Ja przypominam sobie — bełkotał — ja przypominam sobie, tak, tak, to jest głos człowieka, który mi dał banknoty. Przecież już Bóg lituje się nademną, teraz mi go przysyła i przysięgam na życie mego dziecka, że mi nie ujdzie.
Tymczasem rozległ się strzał, czemu odpowiedziało straszliwe zawycie brytana, a podróżny zaopatrzony w mocny kij rzucił się ku drzwiom prowadzącym na korytarz, które Rodille zamknął był, jak to sobie przypominamy. Jak na nieszczęście zamek był bardzo mocny i potrzeba było prawie trzy minuty, zanim z na większe m wysileniem mógł drzwi z zawiasów wysadzić. Wydostawszy się biegł pod Nr. 9 krzycząc:
— Mordercy! na pomoc! mordercy!
Wystrzał, szczekanie psa, trzeszczenie wyłamanych drzwi, wołanie podróżnego, pobudziły wszystkich mieszkańców. Gospodarz, służące i stróż na pół ubrani przybiegli w chwili, gdy zamek i zawiasy Nr. 9. poddawały się.
— O Boże! cóż tu się dzieje? — zawołał drżącym głosem czcigodny Alain Tanvels.
— Tam się mordują! — zawołał przeraźliwie podróżny — pomóżcie mi drzwi wyłamać i zawołajcie na straż.
Drzwi wyłamano, wszyscy cisnęli się do pokoju pełnego dymu i dopiero wtedy, kiedy dym się przerzedził, znaleziono na wzburzonem i krwią zbroczonem łóżku ciało Laridona z przestrzeloną głową; mordercy atoli nie było. Okno było otwarte na małą uliczkę i niezawodnie tędy musiał uciec.
— On musi być niedaleko! — szepnął do siebie obcy. — Byłaby to niesprawiedliwość Boska, gdyby i tym razem udało mu się szczęśliwie uciec!
Zawołał potem na psa, który warcząc kręcił się po pokoju jak gdyby dawał do poznania, że jest bardzo rozgniewany. Położył się do nóg swego pana i spoglądał na niego z nadzwyczajną roztropnością, tenże wskazał psu okno i zawołał:
— Szukaj tu, Tristan, szukaj tu.
Brytan zaskomliwszy z radości dał potężnego susa i skoczył na okno. Wszyscy zbiegli się w około niego, ale Tristana już nikt więcej nie zobaczył, tylko echo powtarzało się od czasu do czasu, ilekroć gdzieś daleko zaszczekał.
Parę minut upłynęło wśród głębokiego milczenia, albowiem osoby były tem zajściem tak przerażone, że nie tylko nic jeden do drugiego nie mówił ale nawet trudno było usłyszeć ich oddech!
Ten ruch powszechny, ta okropna scena, której punkt wyjścia jeszcze niewiadomy, mocno przeraziły każdego; tymczasem zdziwił ich znowu nagły wystrzał a po nim bezpośrednio okrzyk śmiertelnej boleści i znowu nastąpiła cisza.
— O mój Boże, zlituj się! — zawołał obcy z wyrazem nieopisanej boleści. — Ten niegodziwiec zabił mego ostatniego, jedynego przyjaciela!
Teraz pospieszył on w stronę gdzie było okno, spuścił się przez nie na uliczkę i sam skierował swój bieg, skąd dał się słyszeć ostatni krzyk zranionego zwierzęcia.
— To nie koniec na tem moje dzieci! — odezwał się Tanvels do swoich ludzi, którzy drżąc ze strachu cisnęli się do niego — zbrodniarz uciekł nam, ale my musimy go napowrót schwycić! Ty Cirille idź po straż, ty Kleopatro pójdź do kościelnego, niech bije we dzwony; ty Berenico nie trać czasu, idź i sprowadź tu pana sędziego. Ja będę bronił domu moją, strzelbą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.