Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wyśmienicie! A teraz do dzieła, — zawołał Rodille widząc, że Paweł usnął snem upojenia. Wziął latarnię i zeszedł po wschodach domu. Była jedenasta godzina, wszyscy mieszkańcy domu spali. Zamek u drzwi Pawła był tak słabym, że Rodille wszedł do pokoju z wszelką łatwością. Urządzenie mieszkania było bardzo ubogie, łóżko, krzesło słomą okryte, stół chwiejący się i komoda, to wszystko, co się w pokoju znajdywało. Rodille otworzył komodę, zabrał biblię, sto luidorów i co lepsze ubranie, aby Paweł myślał, że został od zwykłych złodziei okradzionym. Potem powrócił napowrót, ukrył skradzione przedmioty i wszedł do gabinetu, gdzie zastał Pawła jeszcze śpiącego, usiadł naprzeciw niego i usnął z spokojnem sumieniem. Paweł obudził się pierwszy.
— Co to znaczy? — mówił on oglądając się na około. — Co to się stało, czyż ja jeszcze śpię?
Widział nakryty stół, talerze, próżne butelki i Rodillego, który naprzeciw niego spał.
— A, przypominam sobie, przypominam; jedliśmy tutaj, ja się upiłem a mój szef także. Niemierność jest, przecież straszną, zbrodnią!
Wyciągnął rękę po flaszkę wody, aby się orzeźwić, lecz flaszka wypadła mu z ręki. Brzęk obudził Rodillego, który ujrzawszy zakłopotane oblicze Pawła, rozśmiał się głośno.
— Ach, mój drogi przyjacielu, jesteśmy obaj dziarskimi! Wypróżniliśmy pięć butelek i zasnęliśmy przy stole.
— Nie jestem przyzwyczajony — mówił Paweł zawstydzony.
— Ach na cóż się usprawiedliwiać — odpowiedział Rodille. — Co się stało to wychodzi na naszą pochwałę; obaj nie jesteśmy pijakami, bo żyjemy tylko miernie, a mierność jest największą, ozdobą, męża.
— To prawda! — rzekł Paweł tonem głębokiego przekonania.
— Wczoraj wieczór, jeźli mię pamięć nie zawodzi, mówił Rodille dalej, mówiliśmy o ważnych rzeczach, aleśmy nie skończyli: to nie dobrze, masz pan ochotę mówić dalej.
— O pewnie, mój panie — odrzekł Paweł, który na pierwszą myśl o Blance zupełnie oprzytomniał.
— A więc przynieś pan książkę, o której mówiliśmy, która poprowadzi nasze badania i objaśni o imieniu Bernard.
— W tej chwili powrócę.
— Ja przeglądnę tymczasem akta o Bernardach.
Mercier opuścił biuro i pobiegł na poddasze, lecz gdy chciał szukać klucza do pomieszkania, ujrzał że ono było otworzone.
— Mój Boże, co to ma znaczyć?
Szybkim skokiem znalazł się w pokoju i struchlał, gdy zobaczył, że szuflady od komody były wysunięte. Biblii i pieniędzy nie było. Wydał dziki okrzyk, rwał włosy z głowy, zbiegł jak szalony po wschodach i nieprzytomny stanął przed Rodillem.
— Panie i Boże! — zawołał ostatni z dobrze udanem przerażeniem. — Co się panu stało, mój kochany przyjacielu? Spotkało pana nieszczęście? Czyś pan nagle zachorował?
— Okradziono mię! — wołał nieszczęśliwy.
— Myślę że nie wiele!
— Wszystko, co posiadałem drogiego?
— Pieniądze, ubiór?
— Nic by na tem nie zależało; więcej, jak to wszystko razem, ową drogą biblią.
— Ależ, moje dziecię, sprawa nie jest tak złą.
Książka jest prawie bez wartości.
— Co, bez wartości! Boże sprawiedliwy na niebie, tak mówić! — wołał Paweł z rozpaczą. — O gdybym miał wszystkie dobra na ziemi, oddałbym, abym mógł napowrót otrzymać tę książkę.
— Co pan chcesz mój młody przyjacielu, ja nie jestem zakochany i patrzę na takie rzeczy spokojniejszem okiem.
— Czyli inaczej, że pan ma kamień zamiast serca; gdyż nic pana wzruszyć nie potrafi. Pan nie pojmujesz nawet mego położenia. Co z tego będzie? Czyż nie cięży na mnie pozór nędznika, który nawet najdroższej rzeczy, którą mu powierzono, zachować nie potrafi? Jak mocno zawiniłem w oczach Blanki, która całą swoją przyszłość w moje ręce złożyła. Czyż nie zarzuci mi, że dałem sobie zrabować jej największy skarb, nie broniąc go wcale. Ona nie będzie mię kochać, lecz pogardzać, ona odepchnie mię od siebie. O jakżem ja nieszczęśliwy i biedny!
Paweł ukrył twarz w rękach i upadł bezwładny w krzesło. Rodille pocieszał go wszelkiemi rozumowemi podstawami, lecz Paweł, jak to zwykle chorzy robią, usuwał lekarstwa, które mu podawano.
— Ależ mój panie, pan rozpaczasz zupełnie niepotrzebnie. Jeszcze nadzieja nie stracona.
Paweł podniósł zwilżone oczy.
— Co pan mówi? mogęż otrzymać zrabowany mi przedmiot?
— Spodziewam się, że jeżeli nie suknie i pieniądze, to może biblię.
— Tłumacz się pan jaśniej, nie mam dużo czasu do mówienia.
— Mój Boże, rzecz całkiem prosta, pieniądze znikają, a zresztą jeden luidor podobny bo drugiego, tak samo i suknie, dlatego radzę panu nie pytać się nawet o nie u handlarzy. Lecz inaczej ze wspomnioną książką, którą łatwo można poznać po jej opisaniu.
— Bardzo łatwo, bardzo, po czarnej oprawie srebrnych klamrach, po złoconym herbie — nie można się omylić.
— Bardzo jest prawdopodobnem, że za kilka dni sprzeda złodziej tę książkę u antykwarza za kilka sous; nie zachowa on jej aby studyować wzniosłe nauki.
— Rozumiem; pan masz słuszność! To oddaje mi życie! — zawołał zakochany — biegnę natychmiast, aby przeglądnąć wszystkie sklepy.
— Niepotrzeba!
— Jak to?
— Ponieważ to, co pan chcesz uczynić jest gorszem od tego, co ja zrobię.
— Powiedz mi więc pan przynajmniej.
— Co ja zrobię? Całkiem prosta rzecz. Znam jednego z policyi, ten już to załatwi. Pójdę do niego jeszcze przed obiadem, opowiem co się stało, a on zarządzi poszukiwania, a jeżeli stary szpargał jest w Paryżu, to w przeciągu trzech dni będzie w pańskich rękach.