Jednostka i ogół/Filozofia praktyczna czyli etyka pastorska
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jednostka i ogół |
Podtytuł | Szkice i krytyki psycho-społeczne. |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
U nich też wychodzi najwięcej książek, mających na celu „umoralnienie“ t. j. wytłómaczenie wyzyskiwanym biedakom, że życie jest piękne, że żyć warto, że jedynie praca i poświęcenie przynosi szczęście, że spełnianie obowiązku względem „chlebodawcy“ jest rzeczą najświętszą; a choćby tu na ziemi człowiek za te cnoty nie był dostatecznie wynagradzany, to za to czeka go sowita nagroda w świecie innym i t. p. — Są to wszystko dzieła, że tak powiem, „metodyczne“, wzorowane na metodzie wężowej, ubezwładnienia swej ofiary przez jej oszołomienie, uśpienie; że tym sposobem dzieła te są „praktyczne“ nie potrzeba dowodzić.
I my lubimy tego rodzaju literaturę, więc skwapliwie rzeczy takie tłómaczymy z angielskiego; a sprawiedliwość, a zarazem duma narodowa, każe dodać, że posiadamy też samodzielne nasze tego rodzaju wyroby, zwłaszcza w dziale literatury powieściowej, cenione znów nawzajem i tłómaczone przez Anglików. Dlatego to my nie chcieliśmy robić Anglikom przykrości i nie podpisaliśmy adresu w obronie Boerów — „patryotyzm“ przedewszystkiem!
Wogóle dzięki tego rodzaju „moralnej“ działalności zaczynamy być sławni w całej Europie, albowiem dogorywająca burżuazya sprowadza sobie w swej agonii eliksiry z „moralnego“ Wschodu, które, jak zwykle leki, posiadają najczęściej etykiety łacińskie i emblematy święte (Quo Vadis i t. p.) — zupełnie jak znana z uzdrawiających skutków aqua tofana.
Uzdrawiające skutki takiej literatury są podwójne: ogłupia się, oszałamia masy ludzi, a jednocześnie wyciąga się im z kieszeni pieniądze, które przechodzą do kieszeni „obywatelskich“ wydawców i „sławnych“ autorów.
Do tego rodzaju literatury należą i książki Jamesa (zresztą nie bez pewnych zastrzeżeń). W książce „Czy warto żyć“ autor usiłuje uzasadnić wartość życia, głównie na podstawie wiary religijnej, wiary w inny świat.
Przypatrzmy się na paru przykładach argumentacyi autora. Ponieważ — powiada on — w głowie uczonego z profesyi, wewnętrzna potrzeba ujednostajnienia praw przyczynowości, jak tego dowiodła praca wielu pokoleń, okazała się proroczą, dla czegóżby i potrzeba wierzenia w świat pozagrobowy nie mogła być także proroczą? Prawda, że argument mocny? Wogóle autor lubi używać porównań, jako argumentów; porównania te nietylko są ciekawe formalnie jako argumenty, ale i same w sobie, w swej treści, są bardzo charakterystyczne: „Nasze psy np. — mówi autor — istnieją w naszem ludzkiem życiu, ale one tem życiem nie żyją. Są one świadkami stale zewnętrznej strony wrażeń, których wewnętrzne znaczenie nie jest w stanie przez żadną możliwą operacyę wejść do ich inteligencyi — zdarzeń, w których one same często grają rolę główną. Mój wyżeł ugryzie np. chłopca, który go drażni, a ojciec jego zażąda odszkodowania. (Proszę uważać co za wielkopański przykład! — czy autor ani na chwilę nie przypuszcza, że ojciec mógłby w innej nieco formie, niż w „monecie“ zażądać odszkodowania od właścicieli psów gryzących dzieci?) Pies — mówi dalej autor — może być obecnym w ciągu pertraktacyi i widzieć monetę płaconą i ani przejdzie mu przez głowę, co to znaczy, ani podejrzenie się w nim nie zrodzi, że tu idzie o niego; i on nigdy nie może wiedzieć tego w swojem psiem życiu.“ Albo inny przykład: „przyjrzyjmy się biednemu psu podczas wiwisekcyi. Leży on, związany na stole, piszcząc i szczekając na swych egzekutorów i w swej ciemnej świadomości znosi literalnie pewnego rodzaju piekło. W całej tej sprawie nie może on dojrzeć najmniejszej idei odkupienia; a jednak cała ta pozornie dyabelska operacya kontrolowana jest przez intencye ludzkie, które, gdyby mógł on choć w najmniejszej części rozumieć, poruszyłyby w nim nabożnie wszystko, co posiada w sobie heroicznego. Uchwycenie prawdy, ulga przyszłym cierpieniom ludzi i zwierząt zostają za jego męki kupione. Mogłoby to stać się prawdziwem prawem odkupienia“ i t. d.
Naprzód ze stanowiska formalnego porównanie to, choć nie pozbawione sprytu, nie jest żadnym dowodem: że istnieje świat ultrapsi nie jest to dowód, że istnieje świat ultraludzki; porównanie to mogłoby być tylko niezłą ilustracyą prawdy, już w inny sposób dowiedzionej. Powtóre, ciekawa jest treść: autor czyni z nas niby psów bożych, co jest bardzo „praktyczne“, bo jakkolwiek wiadomo, że psie cnoty są „hańba człowieka“, to jednak w ustroju burżuazyjnym psie cnoty są właśnie bardzo pożądane dla różnych panów, trzymających „psy“.
Przytem na podstawie tego porównania różni „egzekutorowie“, nie psów, ale ludzi, mogą im łatwo wytłomaczyć, że oni ich „egzekwują“ bynajmniej nie dla własnego zysku, ale dla celów świata wyższego, zagrobowego. Metoda ta była już z doskonałym skutkiem używana przy inkwizycyach; tak więc obok „neoscholastycyzmu“ mamy też i „neojezuityzm“ — oto co się nazywa „filozofia praktyczna!“
Autor w tym swoim zapędzie porównawczym idzie tak daleko, iż nawet przypisuje wierze moc uczynienia bytności świata pozagrobowego prawdą: „Przypuśćcie np., że drapiecie się po górach i żeście wleźli w pozycyę, z której wyratować was może szalony skok. Miejcie pewność, że ten skok możecie pomyślnie wykonać, a noga was nie zawiedzie. Ale nie ufajcie sobie i myślcie o wszystkich słodkich (?) rzeczach, jakieście usłyszeli od przeciwników szkoły „może być“, a będziecie się wahali i stoczycie się w przepaść“. — Porównanie to jest zupełnie błędne, bo prawdą jest tylko, że czyn nasz własny może zależeć od naszej wiary w pomyślne jego dokonanie, ale nie byt, leżący całkowicie po za nami. Wszakże dawniej silnie wierzono, że np. lądu jest na ziemi więcej, niż wody, bo jakżeby Bóg mógł się więcej troszczyć o mieszkanie dla ryb, niż dla człowieka; a jednakże ta silna wiara nie zdołała zmienić istniejącego stanu rzeczy, który jest odwrotny temu, w jaki wierzono.
Takie to są dowody, mające nas przekonać o istnieniu drugiego świata, i innych nie można się było spodziewać: istnienie świata pozagrobowego nie da się dowieść, więc wszelkie usiłowanie dowodzeń musi prowadzić do śmieszności i dziwolągów logicznych. Przytem, gdyby nawet istnienie to zostało dowiedzione, to niewieleby przyniosło korzyści dla celu autora, to jest dla dowiedzenia wartości życia; albowiem wobec wyższości tamtego drugiego świata przekonywałoby raczej o wartości nie życia, lecz śmierci; tak, iż oznaczona książka powinnaby zamiast tytułu „Czy warto żyć“, nosić raczej tytuł: „czy warto umierać“ — co zresztą bynajmniej nie odjęłoby jej charakteru „praktycznego“.
Druga książeczka Jamesa, „Nałóg“ różni się dodatnio od poprzedniej: autor, rozpatrując tu zjawisko nałogu i jego znaczenie dla życia ludzkiego, zajął stanowisko ściśle naukowe. Lecz, mimo to, James i tutaj pozostał sobą: ma on, jak wielu uczonych anglosaskich, w sobie, coś z pastora; choć włoży na siebie togę uczonego, to zawsze z pod niej sterczy mu „etyka“. A oto jakiego rodzaju.
„Nałóg — mówi on — jest najcenniejszym czynnikiem zachowawczym społeczeństwa. On tylko utrzymuje ludzi w ryzach posłuszeństwa i zabezpiecza dzieci dostatku (kochane dziateczki!) od zazdrosnych pożądań biedaków“. „Nałóg strzeże najtwardsze i najwstrętniejsze drogi życiowe (t. j. zajęcia) od dezercyi ludzi (t. j. „biedaków“), nałogowo wdrożonych do kroczenia po nich“, „Nałóg zapobiega pomieszaniu się warstw społecznych“ i t. p.
Taki jest stosunek psychologa-moralisty do ideałów społecznych, które przecież obecnie tkwią w prądach, zdążających do tego, aby uczynić jednostkę najzupełniejszym, najwszechstronniej rozwiniętym i najbardziej uświadomionym człowiekiem; dla Jamesa ideałem jest niewolnik-automat, skazany na spełnianie „najwstrętniejszych zajęć“, bez krytyki, bez szemrania, bez „zazdrości“ względem „dzieci dostatku“ (James nie lubi ludzi „wyrzekających“).
Naturalnie, rozumiem to dobrze, że jak dla zekonomizowania myślenia potrzebnem jest uogólnienie, tak dla zekonomizowania czynności — nałóg; czynności ludzkie w pewnym zakresie powinny być zautomatyzowane, maszynowe; a jednak człowiek nie powinien być jedynie maszyną, lecz zarazem i maszynistą: powinien do swej maszyny, do swych nałogów (zarówno jak i uogólnień) odnosić się krytycznie, być zdolnym do „wyrzekania“, umieć maszyną kierować, nadawać jej w razie potrzeby inny kierunek działania. I to nie jest wcale „marzycielstwo“, jakby powiedział James: człowiek nietylko takim być powinien, ale takim jest rzeczywiście, i to w stopniu tym wyższym, im wyższy jest stopień rozwoju społeczeństwa, stopień uświadomienia jednostki. „Zachowawczy“ zaś ideał Jamesa, bezwzględne zautomatyzowanie, bezkrytyczne wykonywanie zajęć „najwstrętniejszych“ jest ideałem chińskim, skostnieniem, negacyą ewolucyi.
James, jak każdy zwykły moralista angielski, jest zdania, że „sami przędziemy sobie swój los zły lub dobry“, a to znów jest wprost (nie odwrotnie) proporcyonalne według niego do występku lub cnoty, czyli, innemi słowy, nieszczęśliwi, nędzarze są takimi z własnej winy, wskutek „występku“, szczęśliwi są takimi wskutek „cnoty“! Występek bowiem może wedle niego „przebaczyć tylko Niebo“, ale życie nie przebaczy! (z akiej James u licha spadł na ziemię planety?) Przytem dziwna to zaiste logika, przypisywana „miłosiernemu Niebu“ — wszakże bowiem życie musi być, według Jamesa, objawem woli tego „Nieba“, owo więc „miłosierdzie“ Jamesa przypomina takiego dawnego pana, który sam osobiście chłopu przebacza, ale pozwala ekonomowi wlepić mu sto batów! Wiązaniem zaś szczęścia z „cnotą“, James przypomina socyologa-kamerdynera z powieści Czechowa: „biedni, mówi on, są złodzieje, siedzą w turmach, a porządni ludzie, uważ pan, są zawsze bogaci“.
Chrakterystyczny też jest James i tu w swoich przykładach, tak sobie, od serca, wybranych.
Mówi np., że człowiek z niższej sfery towarzyskiej, przeniesiony do wyższej, nie łatwo odzwyczai się od mowy nosowej, nie potrafi ubrać się tak wytwornie, jak urodzony dżentelmen. „Sposób, w jaki jego lepiej urodzeni towarzysze radzą sobie w wyborze swoich sukien pozostanie dla niego tajemnicą do końca życia“ (czyż doprawdy wobec tego warto ludzi źle urodzonych kształcić, dopuszczać do wyższej sfery?)
James jako moralista występuje przeciw rozdźwiękowi między teoryą i praktyką, słowem i czynami. Naturalnie, chcemy mu serdecznie przyklasnąć, ale powstrzymujemy się wnet, gdy spostrzegamy, jak ilustruje on swój wstręt i kogo obiera za kozła ofiarnego, — oto Rousseau'a. „Rousseau — mówi on — zapalający wymową swoją wszystkie matki do postępowania wedle praw natury, do karmienia własną piersią swych niemowląt, a sam posyłający dzieci swe do domu podrzutków, jest klasyczną ilustracyą“.
Czyż tak trudno było o inny przykład, żeby akurat wyszukać Rousseau'a? Dlaczego James nie dał za przykład któregoś z wielkich geszefciarzy angielskich, którzy, jak np. Cecil Rhodes, jedną ręką sieją mord, a drugą rozdają mordowanym biblię? Nie! takiego przykładu on nie da, bo ma respekt dla ludzi „czynu“, nienawidzi „marzycieli“; zapomina, że czynem jest nietylko podbój lub założenie wielkiej fabryki, ale i przekazanie potomnym swych myśli; nawet jedno spojrzenie, jeden gest „marzyciela“ może dla rozwoju ludzkości mieć większe znaczenie, niż największa fabryka. Zapomina, że za nieetyczność geniuszów w rodzaju Rousseau odpowiedzialnem jest społeczeństwo, zbiór takich ludzi „czynu“, ktorych czyny zmierzają ku zatruciu życia geniuszów, uczynienia ich nędzarzami i stąd ku narażeniu ich na straszną walkę wewnętrzną, na konieczność wyboru między nieetycznością względem bliźnich i nieetycznością względem siebie, względem swych idei, których urzeczywistnienie nakazuje im niezłomny głos wewnętrzny. Przytem przykład Rousseau nie jest tak bardzo klasyczny, jak to się Jamesowi wydaje. Rousseau nie był w tak wielkiej ze sobą sprzeczności: ten „marzyciel“, przeganiany z miejsca do miejsca, jak dzikie zwierzę, przez ludzi „czynu“, był nędzarzem, więc oddał dzieci do domu podrzutków, bo inaczej byłby wraz z niemi zginął z głodu; karmić zaś dzieci własną piersią radził bogatym damom, które karmią swe dzieci krwią innych ubogich kobiet, narażając ich dzieci na śmierć.
Kwestya etycznej oceny danej jednostki nie jest tak prosta, nie da się rozstrzygnąć tak po gospodarsku, jak to się Jamesowi, choć jest filozofem, wydaje. Przytem nie każdy jest uprawniony do surowości sądu.
James, syty „dżentelmen“, umiejący się ubierać gustownie, wojażujący do Paryża i „uczący się piosenek“, tryumfuje nad biedakiem Rousseau, że ten oddał swe dzieci do domu podrzutków — ale James, choć uczony psycholog i moralista, ani się domyśla, że nie ma prawa tryumfować. Prawo tryumfować miałby tylko ten, ktoby w takich samych warunkach, jak Rousseau, i przy równej jemu wydajności duchowej, okazał się silniejszym: znalazł jeszcze „jak pelikan“, dość krwi własnej, by nią karmić swe potomstwo, — ale taki z „prawa“ tego nie zechciałby korzystać, gdyż wiedziałby dobrze, ile na to „wziął życia z swego istnienia“ — o ile skrzywdził swe dzieci duchowe, aby nie skrzywdzić fizycznych. W sądach o etyce ludzi trzeba umieć sprowadzać objawy do wspólnego mianownika: inaczej jakaś rentyerska krypto-świnia może się okazać etyczniejszą od człowieka, i jeszcze mu urągać.
Nie znam stosunków Jamesa, ale zdaje mi się, że na podstawie jego etyki pastorskiej, możnaby je z wielkiem prawdopodobieństwem tak a priori odbudować: jest to człowiek, który zdołał szczęśliwie zautomatyzować zupełnie swe czynności w pożyteczne i moralne „nałogi“, człowiek zupełnie przystosowany, nie doznający rozdźwięków między pragnieniami, a rzeczywistością. Posiada on urząd, a zapewne i rentę, wierzy w Boga, wstaje regularnie rano, mówi pacierz, odbywa konieczne czynności, zjada befsztyk i zasiada do filozofii, potem idzie wykładać etykę; przed obiadem pije wódkę, po obiedzie gra w karty z pastorem, a ponieważ czynność tę doskonale zautomatyzował, więc podczas niej może się informować co do poglądów teologicznych pastora, aby módz każdorazowo wyrównywać z niemi swe wykłady etyczne. Następnie, dla wyrobienia w sobie uczuć etycznych i silnej woli, stwarza sobie umartwienia sztuczne (ponieważ życie nie przedstawia mu naturalnych): usiłuje „grzecznie rozmawiać ze starą ciotką“ (choć, jako „etyk“, miałby wielką ochotę zadrwić z niej po męsku). Wieczorem „uczy się piosenki“ i wcześnie idzie spać dla „służby bożej“. Jednem słowem jest to typ, przypominający typy satyryczne pisarzy, którzy „burzą“, albo też typy poważne niektórych naszych powieściopisarzy, którzy „budują“; jest to, jednem słowem, anglo-saski Połaniecki, t. j. typ bykowato-troglodytyczny; różnice są tu tylko podrzędne, zawodowo-etnograficzne: jeden ma mózg szlachecki, drugi — profesorski; jeden obrał za fach interes przemysłowy, drugi filozoficzny; jeden grywa w karty z proboszczem, drugi z pastorem.
Czyżby w celach spolszczania nie można było znaleźć autorów nie mniej fachowych, a mniej „etycznych?“ Tego rodzaju utwory „filozofii praktycznej“, jak Jamesa, są „praktyczne“ głównie dla przedsiębiorców; a wartoby było dać też coś praktycznego dla najmitów, pierwsi są i tak dość praktyczni; dajmy lepiej jakąś praktyczną radę „marzycielom“.
- ↑ W. James. Filozofia praktyczna. „Czy warto żyć“. Z angielskiego przełożył W. Kosiakiewicz. Wydawnictwo „Przeglądu Filozoficznego“. Warszawa, 1901 i tegoż Flozofia praktyczna. „Nałóg szkic psychologiczny“ tł. dr. R. Radziwiłowicz. Wydawnictwo „Przeglądu Filozof.“ Warszawa 1901.