[55]JESIEŃ W WENECJI
Jak fałdy mory lśniącej, tu poblask wypływa,
pluszcząc o cienie, smugą rzutowane mroku,
chłód ku wargom nachyla się kołysem czółna,
obwiedzionego kredką płaskiego kobaltu.
Liście rdzawe! chybocą się od suchych wolne,
ogołocone z światła, kraty, tęcza zgasła,
zastygła w zielonkawym bronzie, mchem obrosłym.
Patyno nurtu! Portal płytami gładkiemi
jamę lśniącą przesłania przed czarną źrenicą,
a tęczówka, zwężona w zachwycie matowym,
jak błogi agat koci, martwiejąc, usypia.
Pasma sypkie! o, pręty, jak złamane smyczki,
giętej liry próbują kształtu, by jej sprostać,
zbyt cielesne nad tonią, ku melodji wiosła
pogłębione, żałobie rozchwianej podobne.
Przemijanie! wy, gryfy zwięzłe! dotąd stopa
nie pokalała progu, co spada stopniami,
nad malachitem srebrnym zawisły, jak okrzyk;
aż szczupła dłoń bieleje nad różą balkonu,
smagły rąbek przestworu uchylając w oknie,
jako firanki fałdy nad skronią Madonny;
uśmiech w odblask się chyli: wskos wepchnięta szyba.