Kosz do papierów
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kosz do papierów |
Pochodzenie | Ziemia, siostra daleka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tomik |
Indeks stron |
Cierpliwy, w który sypią się okruchy lat, okrągły, brunatny, spokojny, — na dno jego opada czas, tam, raz jeszcze, nagromadza się wszystko, wszystko, co mogło być. Nie naprasza się, smagły i pokorny niewolnik, jakby klęczał, gotów do usług; rozdziawia wargi, niewidoczny w mroku, podobny psu, który kładzie łapy na kant stołu. On jeden, wpółprzegięty, u samego blatu, tem, że istnieje — czyżby istniał? — potwierdza ciebie, samotnego: ukazuje, żeś najwidoczniej przetrwał i ty, kiedy czuwa on, przysięgły świadek minionego, nieruchomy posąg przeszłości. Rzuca cień nikły, a uchwytny; nieodwołalny, kiedy płonie lampa, a w smugach masz uśpioną czuwaniem twarz, i każe wierzyć, że żyłeś. Molestuje, że jest coś pewniejszego od śmierci, trwalszego od szaleństw miłości, piękniejszego od głuchych i zdradliwych instrumentów, do których niewidzialnie przykładałeś palce, bardziej zielonego od skrytej winorośli, pnącej się ku okiennicom (uderza w nie wiatr, tedy są). Podszeptuje o srebrzystych pagórkach, mijających przed oczami wzdłuż szarej, roześmianej, szeroko rozlanej, szmerem pian obłąkanej rzeki, o przedpołudniach lata, których usypiająca muzyka w brzęku lęgnących się owadów odwodzi od myśli ostatecznych; sepleni o lwach i aniołach z porfiru na lśniąco-gładkich portalach, łamiących światło czernią wypukłych przegięć; o płaskie płyty rozbija się blask na tafle koloru blachy, pluszcze w nie bury nurt. Nuci o radosnej i olbrzymiej męce ucieleśniania, o posągach, stąpających sennie, gdy kości rozprostowują, że trzeszczą stawy, pękają marmurowe włókna, nad oczodołami z ołowiu opadaż kosmyk barwy i woni jodu lub złocony listek akantu? o metalicznej torturze, o mistrzostwie w sztuce: masce, odpowiednio uchylonej. O tem, iż zestawiając wyrazy, pocieszasz się jałowo, jak bezpotomny Teodoryk; wznosisz rękami, mocnemi w przegubie, słabnącemi w chrząstkach, piramidę, która rozwala horyzont ponad gniewnem morzem; stawiasz słowa, jakbyś oglądał sine smugi śniegu na czerwonej pochyłości dachówki i między latarniami, jak żółte słoneczniki o wczesnym zmierzchu z akwareli, nakrapiane bielą grudy czarnoziemu. To także przypomina natrętnie, jakeś to chodził po mieście Brugge, między gotyckim ratuszem a fontanną (znudziło się jej łkać pod księżycem i lepiej szlochać, niż carillony) — i oglądałeś dla kogo? Kogóż ci zastępuje? pewnie Boga; teraz już mu ufasz; nie potrafisz rozstać się z nim, ciemnym druhem z sztywnej, lśniącej, tłoczonej tektury, który zajął zabity kąt, twierdząc, twierdząc uporczywie, że jest to wszystko, — ani z sobą; zmusza cię, przypochlebny i obojętny, abyś utrzymywał to samo, byś za nim powtarzał, szarą eminencją. Nie cofnie się; stoi, głaz galaktyczny, kamień graniczny przeszłości, której jest jedynym gwarantem: strażnik przy moście zwodzonym, co opadł z hukiem, ledwo przepuściwszy w zmroku siwym szalem powiewający dyliżans, którym do Szafhuzy jechał głupio szczęśliwy Edward Odyniec. Choćbyś patrzał w bure i zielone fale, dojrzysz na dnie zawsze trochę białego prochu. Każdy gest twój powraca, jak kamień, wyrzucony na powierzchnię prądem mocniejszym od dłoni widma; od tchnienia warg rozchylonych, składających się do krzyku: «aa!» — który przetrwa stulecia — pielgrzyma na Czatyrdahu; od podmuchu na pustyni etjopskiej, wysmażonej upalnie, spieczonej, jak usta w bezsenną noc, jak język szczypany alkoholem, jak harfa Samumu pod żelaznym palcem Gabryjela; na pustyni, skąd wracał, by umrzeć, by może zmartwychwstać, któż-że to, któż? — nie, nie ty sam — lecz on, kuszony iluminant, który wybrał, z trzosem, obładowanym złotem, co opadał mu w pasie, wżerając się w lędźwia, jak kolczuga, jak włosiennica, jak nóż, gwałcący rzezańców dla chóru ostrzejszego od kryształu watykańskiej kaplicy, czystszego, niż wargi luny, odbite w studni, niż śmierć samobójcy; z trzosem, który, zwisając, ciążył ponad przemoc halucynacyj. Półspalone skrawki, to także ty, wierny jemu: nie zaprzedasz go nigdy, jak cienia, nie wyprzesz się, jak siebie, nie umrzesz. Na wielkie wody unoszonyś, topielcze mijającego; z twarzą płasko odwróconą od księżyca, zaczarowany przez przelotny śpiew. O, wiarołomny, wydrwiony przez powrotny wietrzyk, zelżony przez deszcze, zmywające szyby, przez dawny winograd, stukający w okno! Któż, jeśli nie on, ukaże, żeś istniał, dowiedzie, żeś był nietylko snem wydrążonych źrenic, inkrustowanych pustką, którym oderznięto powieki?