<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV

Przyjąłem pracę w małej pralni, z najnowszem urządzeniem maszyn, w Belmont Academy, na wsi. Z jeszcze jednym towarzyszem spełnialiśmy całą pracę, począwszy od sortowania i prania, skończywszy na wysztywnianiu białych koszul, kołnierzy i mankietów, nie wyłączając prasowania fatałaszków dla żon profesorów. Pracowaliśmy z wściekłością tygrysów, szczególnie, że z nadejściem lata, chłopcy z akademji zaczęli się ubierać w płócienne spodenki. Wyprasowanie takiej pary płóciennych spodenek zajmuje moc czasu, a tyle było tych par! W pocie czoła spędzaliśmy niekończące się tygodnie, pochyleni nad tą pracą syzyfową. Niejedną noc harowałem z moim towarzyszem w świetle elektrycznem, przy maglu automatycznym lub przy żelazku, podczas gdy studenci na górze chrapali smacznie w swych łóżkach.
Godziny ciągnęły się bez końca, pracy bez miar, mimo iż z czasem staliśmy się mistrzami w sztuce eliminowania zbędnych ruchów. Pobierałem miesięcznie trzydzieści dolarów, prócz utrzymania; jednak już nieznaczny postęp w stosunku do mej płacy za pracę w palarni lub w fabryce konserw. Coprawda utrzymanie niewiele kosztowało mego pracodawcę, gdyż jedliśmy w kuchni, zawsze jednak przedstawiało to dla mnie równowartość dwudziestu dolarów miesięcznie. Tych dwadzieścia dolarów zawdzięczałem zatem dojrzalszemu wiekowi, większej wydajności pracy, i całej mej wiedzy książkowej. Sądząc z szybkości postępu, który czyniłem, mogłem mieć nadzieję, że jeszcze przed śmiercią zostanę stróżem nocnym z gażą sześćdziesięciu dolarów miesięcznie, a może i policjantem, otrzymującym sto dolarów, prócz tego co ukradnie.
Ja i towarzysz mój pogrążyliśmy się tak dalece w pracy przez cały tydzień, że w sobotę wieczorem byliśmy zupełnie rozbici. Stan mój podobny był do stanu tego bydlęcia roboczego, którem byłem niegdyś. Harowałem dziennie przez większą ilość godzin niż koń, a nie myślałem wcale więcej od konia. O książce ani pomyśleć. Przywiozłem ich z sobą pełną walizę, byłem jednak niezdolny do czytania. Gdy tylko otwierałem którą, natychmiast zasypiałem; a gdy z wysiłkiem przebiegłem oczyma stron kilka, nie pamiętałem zgoła ich treści. Porzuciłem zatem myśl o poważniejszych studjach, jak prawo, ekonomja polityczna, biologja, i próbowałem lektury lżejszej, n.p. historji. Zasypiałem przy tem. Próbowałem beletrystyki lecz i nad tem zasypiałem. Gdy wreszcie zasypiałem i nad króciutkiemi nowelkami, porzuciłem wszystko. Nie udało mi się przeczytać ani jednej książki przez cały ten czas mojej pracy w pralni.
Gdy w końcu nadszedł wieczór sobotni, praca tygodnia ustawała aż do poniedziałku. Czułem tylko jedno pragnienie, prócz pragnienia snu: upić się. Drugi raz w życiu usłyszałem to kategoryczne wezwanie Johna Barleycorn. Pierwszy raz z powodu wyczerpania mózgu. Teraz jednak mózg mój wcale nie był przepracowany. Przeciwnie, czułem w nim pustkę z powodu zupełnego braku zajęcia umysłowego. W tem cała bieda. Umysł mój stał się obecnie giętki i pojętny, wytrenowany w obcowaniu z nowymi cudami życia, wskutek zżycia się z książkami; zauważyłem więc, że cierpiał z powodu tego zastoju i bezczynności.
Będąc oddawna w zażyłych stosunkach z Johnem Barleycorn wiedziałem teraz, co mi obiecuje. Mikroby fantazji, sny o potędze, zapomnienie, słowem wszystko inne niż to pranie w kółko, obracanie magla, huczące wyżymaczki automatyczne, prasowanie fatałaszków, procesje spodenek dziecinnych bez końca, które maszyna bezustannie podstawia pod żelazko, latające w mych rękach. Otóż to właśnie. John Barleycorn zwraca się do słabych, zbłąkanych, upadających ze znużenia. Przyrzeka wyprowadzić z tego błędnego koła, lecz jest to tylko kłamstwo. Złudną jest siła, którą przyrzeka ciału, złudną ulga, ukazywana duszy. Przedstawia świat w nierzeczywistem świetle, maluje fakty o wiele piękniej, niż są one w rzeczywistości.
Nie należy jednak zapominać, że John Barleycorn jest wszechstronnym. Zarówno jak do słabych i wyczerpanych, zwraca się on do zbyt silnych, do tryskających nadmierną żywotnością, do znudzonych bezczynnością. Wyciąga swe szpony po człowieka, bez względu na jego stan. Zarzuca sieć zguby na wszystkich bez różnicy. Stare lampy Aladyna wymienia na nowe, szarą rzeczywistość na błyskotliwą złudę, aby wkońcu oszukać tych wszystkich, którzy mu się oddali.
Jednakowoż nie upiłem się tym razem, a to z tej prostej przyczyny, że do najbliższego szynku było półtorej mili odległości. Musiała też zaważyć na szali i ta okoliczność, że potrzeba upicia się nie była znów tak wielka. W przeciwnym bowiem razie byłbym poszedł dziesięć razy tak daleko, byle się dostać do szynku. Gdyby jednak szynk był naprzeciwko, z pewnością byłbym się upił. Tymczasem nie pozostało mi nic innego, jak rozłożyć się gdzieś w cieniu i spędzić dzień wolny od pracy na czytaniu gazet niedzielnych. Ale nawet do czytania tych głupstw byłem nazbyt zmęczony. Najwyżej jeszcze dodatek humorystyczny wywoływał blady uśmiech na mej twarzy, poczem zapadałem w sen.
Był to, swoją drogą pewien sukces, że przez cały czas mej pracy w pralni nie uległem ani razu Johnowi Barleycorn. Słyszałem jego wezwanie, pragnienie gryzło mnie, pożądałem upojenia każdą tkanką. Taki był wstęp do potężnego i wszechmocnego pragnienia w późniejszym wieku.
Przyczyna tej świadomej potrzeby tkwiła obecnie w moim mózgu. Organizm mój nie potrzebował alkoholu. Jak dotąd, czuł on raczej wstręt do niego. Gdy upadałem ze znużenia przy podawaniu węgla, w świadomości mej nie zabłysła nawet myśl wypicia jednego kieliszka. Gdy zaś mózg mój był wyczerpany z pracy nad egzaminem wstępnym do uniwersytetu, upiłem się z miejsca. Byłem wyczerpany pracą w pralni, praca ta jednak nawet w przybliżeniu nie była tak ciężką jak w palarni. Różnica atoli polegała na tem, że podówczas, gdy pracowałem przy węglu, umysł mój nie był jeszcze rozbudzony. Od tej pory do czasu zajęcia w pralni, umysł mój odkrył już królestwo ducha. Gdy zgarniałem węgiel, umysł mój spał. Gdy zaś pracowałem w pralni, umysł mój, wykształcony i żądny zajęcia, wyżycia się, czuł się pogwałcony.
Czy zatem poddawałem się alkoholowi, jak to miało miejsce w Benicji, czy też oparłem się, jak tu w tej pralni, w mózgu moim kiełkowały już zarodki pragnienia i pożądania go.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.