John Barleycorn/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | John Barleycorn | |
Wydawca | E. Wende i Spółka | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Antonina Sokolicz | |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JACK LONDON
John Barleycorn
POWIEŚĆ
WARSZAWA
E. WENDE i SPÓŁKA
1926
Przekład autoryzowany
ANTONINY SOKOLICZ
DRUKARNIA L. WOLNICKIEGO
WARSZAWA, POZNAŃSKA № 29
|
Wszystko to się zdarzyło pewnego dnia podczas wyborów. W ciepłe kalifornijskie popołudnie jechałem konno wdół Doliny Księżycowej z fermy, znanej z wzorowej hodowli stadnin, do małej wioski, aby głosować tak, lub nie, na mnóstwo projektowanych reform konstytucyjnych w stanie Kalifornja. Z powodu gorącego dnia kilka razy piłem przed głosowaniem, piłem również po głosowaniu. Przejeżdżałem przez wzgórze pokryte winem, oraz przez falujące pastwiska wzorowej fermy i przybyłem do domu, aby jeszcze raz wypić podczas kolacji.
„Jakże głosowałeś w sprawie reformy wyborczej?“ zapytała Charmian.
„Głosowałem za reformą.“
Charmian wyraziła zdumienie, ponieważ wiadomem było, że za młodych lat, pomimo moich gorących uczuć demokratycznych, oponowałem zawsze przeciw równouprawnieniu kobiet. W późniejszym i bardziej już tolerancyjnym wieku godziłem się, coprawda bez entuzjazmu, na równouprawnienie, jako na nieuniknione zło socjalne.
„A dlaczego jednak głosowałeś za reformą?“ zapytała Charmian.
Odpowiedziałem. Odpowiedziałem wyczerpująco. Odpowiedziałem z oburzeniem. Im dłużej odpowiadałem, tem więcej byłem oburzony. (Nie, bynajmniej nie byłem pijany. Koń, na którym jechałem, nazywał się odpowiednio: „Bandyta”. Chciałbym widzieć pijanego jadącego na nim.) Ale jak to powiedzieć? — Byłem podniecony. Czułem się znakomicie. Byłem żartobliwie wesoły.
„Kiedy kobiety staną u urny wyborczej, będą głosowały za prohibicją” powiedziałem „Przecież to właśnie żony, siostry, matki, i tylko one, wbiją ostatni gwóźdź w trumnę John’a Barleycorn.
„Ja zaś myślałam, że jesteś przyjacielem John’a Barleycorn” wtrąciła Charmian.
„Jestem nim. Byłem nim. Nie jestem nim. Nie byłem nim nigdy. Wtedy najmniej jestem jego przyjacielem, kiedy przebywam z nim i kiedy się zdaje, że jestem najbardziej z nim zaprzyjaźniony. On jest królem kłamców. On jest najszczerszym prawdomówcą. Jest też dostojnym towarzyszem, z którym się obcuje, jak z bogami. On jest również w lidze z Kostuchą. Jego drogi prowadzą do nagiej prawdy i do śmierci. On daje jasną wyobraźnię i mętne sny. On jest wrogiem życia i nauczycielem mądrości, poza życiową mądrością. On jest mordercą o czerwonych rękach i on zabija młodość”.
Charmian patrzyła na mnie i wiedziałem, że dziwi się, skąd przyszły mi podobne myśli do głowy.
Mówiłem dalej. Jak powiedziałem, byłem podniecony. W moim mózgu każda myśl była wykończona. Każda myśl w maleńkiej swej celi była gotowa rozbijać drzwi, jak więźniowie o północy, oczekujący na wyłamanie zamków, i każda myśl była wizją wyrazistą, ostro zarysowaną, nieomylną. Mózg mój był przeniknięty jasnością białego światła alkoholu. John Barleycorn gubił się w chaosie prawdomówności, zdradzając najskrytsze tajemnice. A ja byłem jego wyrazicielem. Mnóstwo wspomnień z przeszłości cisnęło mi się do głowy, wszystkie uszeregowane jak żołnierze podczas wielkiej rewji. Dobierałem je i rozważałem, niektóre szczegółowo. Byłem panem swych myśli, mistrzem wymowy, jak również mistrzem w uogólnianiu doświadczeń, zdolnym nieomylnie ustanawiać daty i konkretyzować swoje wnioski. Gdyż w ten sposób John Barleycorn nęcił i łudził, płodząc mikroby pożerające inteligencję, podszeptując swoje fatalne poglądy na prawdę, wnosząc jasne błyski w monotonję dnia powszedniego.
W ogólnych zarysach opowiadałem nieraz Charmian’ie o mej przeszłości i tłumaczyłem jej moją psychologję. Nie byłem dziedzicznym alkoholikiem. Nie urodziłem się z organiczną predyspozycją do alkoholu. Pod tym względem jestem zupełnie normalny. Alkoholizm mój był nabyty. I nabyty z wielkim trudem. Alkohol był dla mnie rzeczą wstrętną, gorszą od wszelkich innych obrzydliwości. Nawet obecnie nie znoszę smaku wódki. Piłem tylko dla „rozmachu”. I od piątego roku życia, aż do dwudziestego piątego nie nauczyłem się dość cenić owych „rozmachów”.
Dwadzieścia lat przykrego praktykowania na alkoholika sprawiło, że ten nabyty nałóg stale kazał memu organizmowi buntowniczo tolerować alkohol, i skończyło się na tem, że w rezultacie pożądałem go coraz więcej.
Skreśliłem moje pierwsze zetknięcie się z John’em Barleycorn, opowiedziałem o mojem pierwszem oburzeniu, jak również o walkach stoczonych z samym sobą i wskazywałem stale na ten szczegół, który pokonywał mój opór — mianowicie — łatwy dostęp do alkoholu. I nietylko to, ale i to również, że każdy ciekawszy moment w mem życiu popychał mię do pijaństwa. Każde spotkanie nowego towarzysza, marynarza, górnika, czy też wędrowca z dalekich krajów, zawsze, gdzie tylko mężczyźni znajdą się razem, aby podzielić się swemi myślami, ideami, swą chwałą, czy śmiałością, aby wytchnąć, zapomnieć o ciężarze przepracowanych dni i nocy — wszystko to odbywa się przy kieliszku. Szynk jest miejscem zebrań. Mężczyźni skupiają się tam, jak ludzie pierwotni skupiali się około ognisk, albo około wejścia do jaskiń.
Przypomniałam Charmian’ie domy na łodziach, do których nie miała dostępu na Południowym Pacific’u, gdzie kędzierzawi ludożercy chronili się przed swemi kobietami, ucztowali i spijali się w tych uświęconych miejscach, zakazanych dla kobiet pod karą śmierci, opowiedziałem, jak w młodości za pośrednictwem szynków uchroniłem się przed ciasnotą kobiecego wpływu dla szerokiego wolnego świata mężczyzny. Wszystkie drogi wiodą do szynku. Tysiące romantycznych przygód i dróg życia krzyżują się w szynku, a stamtąd prowadzą wokół całego świata.
„Faktem jest” konkluduję moją spowiedź, „że łatwy dostęp do alkoholu spowodował mój nałóg. Mniejsza zresztą o to. Miałem zwyczaj śmiać się z pijaków. Dziś — jestem ostatecznie zdecydowanym alkoholikiem. Trzeba było dwudziestu lat, aby ten nałóg zakorzenił się we mnie, a dziesięciu na to, aby się utrwalił ostatecznie. W rezultacie zaspokajanie mego nałogu nie było niczem dobrem. Z natury jestem wesoły, serdeczny. W chwilach, kiedy towarzyszy mi John Barleycorn, cierpię potępieńczo i opanowuje mię całkowicie pesymizm intelektualny.
„Lecz, spieszę dodać, (muszę zawsze coś dodać,) John Barleycorn, trzeba mu to przyznać, mówi prawdę. To jest właśnie przekleństwo pijaństwa. Tak zwana prawda nie jest prawdziwa. Są kłamstwa życiowe któremi żyje życie, a John Barleycorn je demaskuje.”
„Jednakże to zwraca się przeciw życiu“ powiedziała Charmian.
„Bardzo słusznie”, odrzekłem. „To jest właśnie szatańskie wyrafinowanie. John Barleycorn pracuje dla śmierci. Dlatego głosowałem dziś za reformą. Czytam w księdze mego życia, że łatwy dostęp do alkoholu spowodował mój nałóg. Widzisz, stosunkowo niewielu rodzi się alkoholików dziecinnych. Oczywiście, uważam za alkoholika człowieka, którego chemiczne części składowe domagają się alkoholu i ciągną go nieprzeparcie do kieliszka. Większa część alkoholików rodzi się nietylko bez specjalnego pociągu do alkoholu, lecz wprost przeciwnie, z prawdziwym wstrętem. I nie pierwszy, ani dwudziesty, ani nawet setny kieliszek sprowadza nałóg, lecz nawyknienie wzmaga się stopniowo, tak sam o jak nałóg palenia, chociaż jest daleko łatwiej wpaść w nałóg palenia, aniżeli w nałóg pijaństwa. Ludzie przyzwyczajają się pić, ponieważ alkohol jest tak dostępny. Kobiety rozumieją to dobrze. One za to płacą, owe żony, siostry i matki. I kiedy będą miały prawo głosu — przeforsują zakaz handlu alkoholem. A najważniejsze, że to będzie ich ciężka praca dla przyszłych pokoleń. Gdy alkohol nie będzie tak dostępny i nie będzie takich okazyj do pijaństwa — okaże się, że nie jest wcale tak potrzebny. To znaczy, że życie będzie o wiele bardziej owocne dla ludzkości, dla młodych chłopców i dojrzałych mężczyzn, a życie młodych dziewcząt i dojrzałych kobiet dorówna szczęśliwością życiu mężczyzn.“
„Dlaczego nie napiszesz tego wszystkiego przez wzgląd na młode pokolenia?“ zapytała Charmian.
„Dlaczego nie napiszesz tego, aby pomóc żonom, siostrom i matkom jak mają zużytkować reformę wyborczą?“
„Pamiętnik Alkoholika“ drwiłem, a raczej drwił John Barleycorn, bo przecież on jest tu przy stole, obecny i w moich żartach przebija się jego szyderstwo, — to jest właśnie gra John’a Barleycorn — żart i wesołość obracać nieznacznie w drwiny.
„Nie“ odpowiedziała Charmian, ignorując gburowatość John’a Barleycorna, tak jak to umie zrobić wiele kobiet.
Lecz zanim zacznę pisać, muszę prosić czytelnika, aby towarzyszył mi z całą życzliwością, a ponieważ życzliwość jest warunkiem zrozumienia, muszę skłonić czytelnika, aby zaczął od zrozumienia mnie, dla kogo i o czem chcą pisać. Przedewszystkiem jestem pijakiem z przyzwyczajenia. Nie mam ograniczonej predyspozycji do alkoholu. Głupi nie jestem, świnią nie jestem. Znam kunszt pijaństwa od A do Z, i wyrobiłem sobie zdanie o działaniu alkoholu. Nigdy wprawdzie nie byłem pijany do nieprzytomności, ani też nie chwiałem się na nogach. Krótko mówiąc, piłem jak zwykły, normalny człowiek, to jest zasadniczy punkt sprawy: piszę o wpływie alkoholu na zwykłego, normalnego człowieka. Nie mam ani słowa do powiedzenia o rzadkich, nie wchodzących w rachubę, wyjątkowych degeneratach. Mówiąc ogólnie, spotykamy dwa typy alkoholików. Jeden, to człowiek znany wszystkim, głupi, bez wyobraźni, którego umysł zjedzony jest przez bakcyle. Taki chodzi przeważnie szeroko rozstawiając nogi, chwiejąc się, wpada często do rynsztoka, a u szczytu swej ekstazy widzi niebieskie myszy i różowe słonie. Taki typ służy zawsze jako temat do kpin i dowcipów w pismach humorystycznych.
Drugi typ pijaka ma wyobraźnię żywą. Nawet kiedy najwięcej wypił, chodzi prosto i naturalnie, nie chwieje się, ani nie pada i wie zawsze dokładnie, gdzie jest i co robi. To nie ciało, a umysł jego jest pijany. Może nawet olśniewać iskrzącym dowcipem albo okazywać rozlewną serdeczność. Albo też, może widzieć zjawy i duchy kosmiczne, rozumujące logicznie w formie sylogizmów. W tych momentach, człowiek ten bezlitośnie odziera łaskę najzdrowszych złudzeń z życia i ponuro rozmyśla o żelaznej obręczy konieczności, okręconej około szyi jego duszy. To jest godzina, w której przebiegły John Barleycorn triumfuje. Jakże łatwo dla każdego człowieka stoczyć się do rynsztoka. Ale jest to straszna chwila dla człowieka trzymającego się prosto i mocno na nogach naraz dojść do przekonania, że w całym wszechświecie nie znajdzie innego wyzwolenia prócz w przeczuwanym momencie śmierci. Człowiek ten przeżywa właśnie godzinę białej logiki (o czem dalej obszerniej), wtedy jasno pojmuje, że może znać tylko prawo rzeczy — znaczenia rzeczy nigdy. To jest ta niebezpieczna godzina. Stopy nieszczęśnika dotknęły już ścieżki prowadzącej do grobu.
Wszystko stało się jasne dla niego. Wszystkie doczekania mózgowe na temat nieśmiertelności są albo paniką przerażonych śmiercią umysłów, albo przeklętym, po trzykroć przeklętym darem wyobraźni. Oni nie mają nawet instynktu śmierci; brak im woli, aby przyjąć śmierć ze spokojem, kiedy ta stoi już tuż obok. Oni sami oszukują się, łudząc się, że uda im się przechytrzyć grę i przemycić się, pozostawiając innym stworzeniom ciemny grób, albo niszczący żar krematorjum. Lecz człowiek ten w godzinę swej białej logiki wie, że tamci oszukają się, i przechytrzą tylko siebie. Jeden los czeka wszystkich. Niema nic nowego pod słońcem nawet wtedy, kiedy słabe dusze tęsknią do nieśmiertelności. Wie on jednak dobrze, wie dobrze, ten trzymający się mocno na nogach. Złożony jest tylko z ciała, wina i przebłysków promieni słońca, oraz pyłu ziemskiego, jest słabiutkim mechanizmem, zrobionym na krótką chwilę, aby być objektem do analizy dla doktorów duszy, jak i doktorów ciała, aby ostatecznie zostać wyrzuconym na kupę odpadków.
Miałem pięć lat, gdy upiłem się po raz pierwszy. Zdarzyło się to pewnego gorącego dnia, kiedy ojciec mój orał w polu. Posłano mię z domu o pół mili drogi, abym zaniósł mu wiadro piwa. „Ma się rozumieć, nie rozlewaj po drodze“ dodano mi polecenie na pożegnanie.
A było to, jak sobie przypominam, wiadro od słoniny, bardzo szerokie u góry i bez przykrycia. Wskutek ciężaru, szedłem nierównym krokiem i piwo przelewało się przez brzegi i oblewało mi nogi. A jednak pomyśleć: jakie to musi być dobre. Piwo jest bardzo cenną rzeczą. Doszedłem do przekonania, że musi być znakomite w smaku. Albo, inaczej, dlaczegoby mi nigdy w domu nie pozwolono pić piwa? Inne rzeczy, również zabraniane mi przez starszych, okazały się bardzo dobre. I piwo także musi być wyborne. Możesz zaufać starszym. Oni wiedzą. A zresztą, wiadro jest za pełne. Piwo chlapie na moje nogi i wylewa się na ziemię. Dlaczego ma się marnować. Nikt nie pozna, czy ja wypiłem czy rozlałem.
Byłem tak mały, że aby nachylić wiadro, usiadłem i objąłem je nogami. Zrazu chlipnąłem pianę. Byłem rozczarowany. Cały urok prysnął. Widocznie piana nie była najlepsza. Smak jej wcale nie przypadł mi do gustu. Nagle przypomniałem sobie, że dorośli zmiatają pianę na bok przed piciem piwa. Zagłębiłem twarz w pianę i chlipnąłem czystego napoju. Nie smakował mi również. Jednakże piłem. Wszakże dorośli wiedzą, co robią. Obliczając szkodę jaką zrobiłem z uwzględnieniem rozmiaru wiadra u góry, ilości przeze mnie wypitej, a także rozlanej z powodu zanurzenia twarzy aż po uszy, trudno byłoby dokładnie określić, ile naprawdę mogłem wypić? Co prawda łykałem je jak lekarstwo, ze wstrętem, pospiesznie aby przejść już tę próbę ogniową.
Dreszcz przebiegł me ciało, kiedy ruszyłem w dalszą drogę, zdecydowałem więc, że przyjemny smak widocznie przyjdzie później. Spróbowałem jeszcze kilka razy w przeciągu tej długiej drogi. Nagle zaambarasowałem się, że tak wiele piwa brakuje w wiadrze, lecz przypomniałem sobie, w jaki sposób zwietrzałemu piwu przywracają pozory świeżości; wziąłem patyk i zacząłem mącić nim piwo, póki na wierzchu nie ukazała się piana.
Ojciec nie zauważył nic podejrzanego. Wypił piwo ze skwapliwością spoconego oracza, oddał mi wiadro i zaczął orać dalej. Usiłowałem, biec obok koni. Przypominam sobie, że chwiałem się i wpadałem prawie pod kopyta końskie, i że ojciec ściągnął gwałtownie lejce, aby konie mnie nie stratowały. Mówił mi później, że brakowało tylko cala, a byłbym nie uniknął przygniecenia. Niejasno co prawda, ale przypominam sobie, że ojciec zaniósł mię na rękach pod drzewo, na brzeg pola, podczas gdy cały świat wirował w mojej głowie, a ja miałem poczucie czego śmiertelnie wstrętnego, jak gdybym dopuścił się odrażającego grzechu.
Przespałem całe popołudnie pod drzewami, a kiedy ojciec potrząsnął mną, aby mię zbudzić, byłam już tylko małym, chorym chłopcem, z trudem przyprowadzonym do domu. Byłem wyczerpany, zaledwie wlokłem własne członki, osłabiony, a w żołądku czułem ostry ból i zaburzenie, które rozprzestrzeniło się aż do gardła i do mózgu. Czułem się jak zatruty, kiedy organizm musi stoczyć gwałtowną walkę. Rzeczywiście, byłem zatruty.
Minęły tygodnie i miesiące, a ja nie czułem już żadnej ochoty do piwa, jak unikałem pieca kuchennego po oparzeniu się. Starsi mają rację. Piwo nie jest dla dzieci. Oni wprawdzie nie z tego powodu zabraniają dzieciom pić piwo, bo dlaczegóż w takim razie każą nam brać pigułki albo olej rycynowy.
Następna moja hulanka z John’em Barleycorn zdarzyła mi się w siódmym roku życia. Tym razem moja imaginacja mię oszukała i bałem się stoczyć z nim walkę.
Pracując ciągle na roli, moja rodzina przeniosła się do wzorowej fermy na smutne wybrzeża w hrabstwie San Mateo, na południe od San Francisco. Była to dzika, prymitywna okolica w tych czasach, i często słyszałem, jak matka moja chwaliła się, że należymy do starej amerykańskiej rodziny, a nie jesteśmy imigrantami z Irlandji, ani z Włoch, jak nasi sąsiedzi. W całej naszej okolicy oprócz nas była tylko jeszcze jedna stara, amerykańska rodzina.
Pewnego niedzielnego poranka znalazłem się, nie pamiętam już jak i dlaczego, na fermie Morrisey. Zebrało się tam również kilkunastu młodych ludzi z sąsiednich ferm. Pozatem starsi fermerzy byli tam także, pijąc już od wczesnego ranka, a niektórzy od poprzedniego wieczoru. Rodzina Morrisey była bardzo liczna, włączając wszystkich zięciów i wujów ciężko obutych, o wielkich pięściach i grubych głosach.
Nagle rozległ się pisk dziewcząt i okrzyki „bójka“. Zrobił się rumor. Mężczyźni rzucili się ku drzwiom kuchennym. Dwóch siwiejących już olbrzymów z rozognionemi twarzami tłukli się tam wzajemnie. Jeden z nich był to Black Matt, który, jak wszyscy mówili, zabił w tych czasach dwóch ludzi. Kobiety piszczały cicho, zaklinały, cisnęły się jedna za drugą i, zakrywając oczy, spoglądały poprzez palce. Ale ja nie. Jest to zupełnie trafne przypuszczenie, że byłem najbardziej zainteresowanym widzem. Być może, że pragnąłem zobaczyć taką zadziwiającą rzecz: człowieka zabitego. W każdym razie mogłem zobaczyć człowieka walczącego. Spotkało mię jednak wielkie rozczarowanie. Black Matt i Tom Morrisey zaledwie zdołali chwytać jeden drugiego, z trudnością podnosili swe niezgrabnie obute nożyska, co robiło wrażenie zabawnego tańca słoni. Byli za bardzo pijani, aby się bić. Wreszcie pojednawcy rozdzielili ich i zaprowadzili do kuchni zpowrotem, aby przy kieliszku umocnili swą nadwyrężoną przyjaźń.
Wkrótce potem wszyscy razem zaczęli mówić, gardłować, krzyczeć, jak to ogromni, barczyści, wiejscy ludzie potrafią, kiedy wódka zburzy ich milczące usposobienie. A ja, mały siedmioletni brzdąc, przerażony, zdumiony, drżałem na całem ciele jak spłoszony jeleń, gotujący się do ucieczki, patrzyłem przez otwarte drzwi i podziwiałem wybryki tych ludzi. Ale to już było dla mnie czemś niepojętem, kiedy zobaczyłem, że Black Matt i Tom Morrisey rozciągnęli się na stole ramię przy ramieniu, obejmując się i chlipiąc w najczulszej przyjaźni.
Pijaństwo w kuchni trwało dalej, a dziewczęta na dworze stawały się coraz bardziej niespokojne. Znały one dobrze podobne sceny i były przekonane, że to się źle skończy. Protestowały, jak mogły i zaznaczały, że nie chcą pozostać dłużej tam, gdzie może zajść coś okropnego, a niektóre z nich doradzały udać się do wielkiej fermy pewnego Włocha, oddalonej o cztery mile, gdzie możnaby urządzić tańce. Natychmiast utworzyły się pary, chłopak z dziewuchą, i wyruszono wdół po piaszczystej drodze. Każdy chłopak, idąc ze swą ukochaną, wiedział, że siedmioletni dzieciak słucha i będzie uświadomiony w sprawach miłosnych całej okolicy. Zresztą ja również znalazłem sobie dziewuchę. Z małą irlandzką dziewczyną w moim wieku tworzyliśmy parę. Byliśmy jedynemi dziećmi w tem żywiołowo rozkochanem towarzystwie, chociaż najstarsza para liczyła zaledwie po dwadzieścia lat. Płeć żeńska — były to okazy od czternastu do szesnastu lat, spacerujące ze swymi chłopakami. Lecz my byliśmy wyjątkowo młodzi, ja z moją małą Irlandką; szliśmy pod rękę, a czasami, wzorując się na starszych, obejmowałem ją wpół. Ale to nie była wygodna pozycja. Czułem się jednakże wielce dumny w ten uroczysty niedzielny poranek, idąc wdół po długiej smutnej drodze wśród piaszczystych wzgórków. Ja także miałem swą dziewczynę i byłem małym mężczyzną.
Dom mieszkalny na owej włoskiej fermie był urządzony po kawalersku. Mimo to wizyta nasza spotkała się z gorącem przyjęciem. Napełniono kielichy czerwonem winem dla wszystkich, a długi stołowy pokój częściowo opróżniono do tańców. Młodzi pili i tańczyli do upadłego. Dla mnie muzyka była czemś czarodziejskiem. Nie słyszałem nigdy czegoś tak wspaniałego. Młody Włoch, obejmując dziewczynę, grał poza jej plecami i tańczył równocześnie. Wszystko to zachwycało mnie; nie tańczyłem sam, tylko siedziałem przy stole i szeroko rozwartemi oczami wpatrywałem się w zadziwiające czary życia. Byłem przecież tylko małym chłopcem i musiałem tak wiele uczyć się w życiu. Po pewnym czasie włoscy chłopacy zaczęli sobie sami dolewać wina; żartobliwy i gorący nastrój zapanował. Zauważyłem, że niektórzy z nich chwiali się na nogach i upadali w tańcu, a nawet jeden zasnął w kącie. Słyszałem również, że niektóre dziewczęta zaczęły utyskiwać i chciały odejść, inne natomiast były zadowolone z łaskotek, gotowe pogodzić się ze wszystkiem, co mogło je tam spotkać.
Kiedy nasz gospodarz poczęstował mię winem w ogólnej kolejce, odmówiłem. Doświadczenie z piwem było dostateczną dla mnie przestrogą i nie miałem żadnej ochoty spotkać się znowu z tym specjałem, ani też wchodzić z nim w jakiekolwiek stosunki. Na nieszczęście, młody Włoch, Peter, jakaś zatracona dusza, widząc mnie samotnie siedzącego przy stole, w pewnym momencie wpadł na pomysł i podsunął mi kielich, napełniony do połowy winem.
Włoch siedział naprzeciwko mnie przy drugim końcu stołu. Odmówiłem. Twarz mu się zachmurzyła i zaczął natarczywie zmuszać mię do wypicia wina. Nagle, jakaś groza opadła mię — groza, którą muszę wytłumaczyć.
Moja matka miała swój pogląd. Przedewszystkiem, uparcie twierdziła, że bruneci, i wogóle wszystkie typy plemion o ciemnych oczach, są obłudni. Nawiasem mówiąc, moja matka była blondynką. Dalej, była przekonana, że rasy łacińskie o ciemnych oczach są głęboko zmysłowe, podstępne i z gruntu zbrodnicze. Następnie, przepojony dziwactwami i lękiem matki mej, przypomniałem sobie jej twierdzenie, że jeżeli obrazisz Włocha, bez względu na to lekko czy mimowoli, on musi się zemścić i wepchnie ci nóż w plecy. Był to jej zwykły frazes: „Wepchnie ci nóż w plecy“.
Chociaż zrana tegoż dnia pragnąłem żarliwie zobaczyć Black Matt‘a, zabijającego Tom‘a Morrisey, w owej chwili nie miałem wcale ochoty dostarczyć tancerzom widowiska z siebie z wepchniętym nożem w plecach. Wówczas nie umiałem odróżnić teorji od praktyki. Wierzyłem święcie w słuszność twierdzeń mej matki co do charakteru Włochów. Miałem przytem bardzo słabe zaufanie co do niezłomnych zasad gościnności tych ludzi. Widziałem w nich przecież podstępnych, zmysłowych, zbrodniczych Włochów, u których znalazłem się w gościnie. Wpojono we mnie, że jeżeli ich obrażę, rozprawią się ze mną nożem tak niezawodnie, jak niezawodnie koń kopnie kogoś, kto podejdzie za blisko kopyt i będzie go drażnił. W dodatku, ten Włoch miał owe straszne czarne oczy, o których tyle słyszałem od matki. To były istotnie inne oczy, aniżeli te które widziałem wokoło, inne, niż oczy niebieskie, szare, piwne mojej rodziny, inne, niż oczy jasne, lub idealnie niebieskie Irlandczyków. Chociaż Peter wypił przedtem niewiele, jednakże oczy jego były iskrząco czarne, i miały błyski iście djabelskie. Było w nich coś tajemniczego, niepojętego, a czemże byłem ja, siedmioletnie dziecko, abym mógł zanalizować i poznać się na żartobliwej grozie ich wyrazu. Widziałem w nich tylko moją niechybną śmierć i odmówiłem wypicia wina już bardzo niezdecydowanie. Czarne oczy stawały się coraz sroższe i bardziej rozkazujące, a Peter podsuwał mi kielich coraz bliżej.
Cóż miałem począć? Widziałem śmierć przed oczami i chociaż dotychczas nie doświadczałem jeszcze lęku przed śmiercią — w tej chwili doznałem go. Podniosłem kielich do ust i oczy Petra rozjaśniły się. Było to wielką ulgą dla mnie. Ale wino było udręczeniem. Było to tanie, świeże wino, gorzkie i kwaśne, wytłoczone z liści, z odpadków z winnic i resztek z beczek, a smakowało o wiele gorzej, niż owo piwo z przed dwóch lat. Nie pozostało mi nic innego jak wypić je tak, jak pije się lekarstwo. Tak też zrobiłem. Przechyliłem głowę i połknąłem jednym haustem. Przełykałem je tak, jak truciznę, bo przecież to była trucizna dla mych dziecięcych tkanek i błon.
Przypominając sobie to zdarzenie, teraz rozumiem, że Peter był zdumiony. Nalał mi znowu pół kielicha i posunął mi poprzez stół. Struchlałem ze strachu, zrozpaczony losem, który przypadł mi w udziale, przełknąłem drugi kielich podobnie jak pierwszy.
Tego było za wiele dla Petra. Musiał się pochwalić fenomenalnem dzieckiem, jakie odkrył. Zawołał Dominika, młodego wąsatego Włocha, aby popatrzył na widowisko. Tym razem dali mi pełny kielich. Każdy zrobi wszystko, aby żyć! Chwyciły mię bóle w żołądku, opanowałem jednak mdłości i przełknąłem znowu kielich wina.
Dominik nigdy jeszcze nie widział dziecka o takiej heroicznej wytrzymałości. Dwa razy jeszcze napełniano mi kielich, zawsze po brzegi i pilnowano aby cała zawartość zniknęła w mem gardle. Wówczas mój popis obudził ogólne zainteresowanie. Robotnicy włoscy w średnim wieku, starzy wieśniacy nie mówiący po angielsku, i ci wszyscy, którzy nie tańczyli z dziewczętami, otoczyli mię wokoło. Byli czarni, dziko wyglądający, w czerwonych koszulach opasanych pasami, a wiedziałem, że tacy noszą noże; otoczyli mię wkrąg, podobni do chóru piratów. Peter i Dominik kazali mi popisywać się przed nimi pijaństwem.
Może nie mam dostatecznej fantazji, może jestem głupi, może w moich pojęciach jestem uparty i tępy jak osioł, ale nie chciałbym się znaleźć nigdy w podobnie krytycznej sytuacji. Chłopcy i dziewczęta tańczyli i nie było nikogo, ktoby mi przyszedł z pomocą. Ile wypiłem, nie wiem. W mojej pamięci o tem zdarzeniu pozostało na długie lata wspomnienie strachu, jaki czułem wśród tej zgrai morderców; pozostał obraz niezliczonej liczby kielichów czerwonego wina, podsuwanych mi przez stół i wlewanych przeze mnie do palącego gardła. Wino było bardzo złe, lecz nóż w plecach jeszcze gorszy, a ja chciałem żyć za każdą cenę.
Rozważając dziś zdarzenia owego dnia z pomocą mego pijackiego doświadczenia, rozumiem teraz, dlaczego nie zwaliłem się wówczas omdlały pod stół. Jak mówiłem, byłem struchlały, zamarły ze strachu, byłem sparaliżowany. Jedyny ruch, jaki wykonywałem, było to przenoszenie nieskończonej ilości kielichów do ust. Byłem zatrutem nieruchomem naczyniem do tej ilości wlewanego wina. Wlewałem inercyjnie do sparaliżowanego ze strachu żołądka. Byłem za bardzo odurzony, aby mój organizm mógł reagować. A cała zgraja Włochów przyglądała się i podziwiała fenomenalne dziecko, które wychylało sang-froid tyle wina, jak automat. Nie będzie to wcale przechwałką pyszałka, gdy ośmielę się stwierdzić, iż czegoś podobnego nikt z nich nigdy nie widział. Czas uchodził. Wreszcie pijani chłopacy, którzy prowadzili rej wśród trzeźwych dziewczyn, postanowili odjazd. Znalazłem się przy drzwiach, obok mej małej towarzyszki. Ona nie miała jeszcze mego doświadczenia, ale była trzeźwa. Przyglądała się z ciekawością niepewnym ruchom chłopców, którzy usiłowali iść prosto obok swych dziewczyn, i wreszcie zaczęła ich naśladować. Wydawało mi się to bardzo zabawne i również zacząłem zataczać się tak, jak pijani chłopcy. Ale moja Irlandka była trzeźwa, a mnie przy każdym prędkim ruchu uderzało do głowy. Nawet kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, musiałem być daleko rozważniejszy od niej. W kilka minut później stanąłem zdumiony. Zobaczyłem, jak jeden z chłopaków zakołował się z pół tuzina razy i zatrzymał się raptownie nad brzegiem rowu, ponuro wpatrując się w głąb i, ponuro rozmyślając wpadł do niego. Był to dla mnie dziwnie drażniący i śmieszny wypadek. Chwiejąc się, zbliżyłem się do rowu z mocnem przeświadczeniem, że utrzymam się na brzegu. Oprzytomniałem jednak w rowie, w momencie, kiedy kilka przestraszonych dziewcząt wyciągało mię stamtąd.
Po tym wypadku nie próbowałem już udawać pijanego. Przestało mię to bawić. Dostałem zawrotu głowy i szeroko otwartemi ustami oddychałem ciężko. Dziewczęta prowadziły mię pod ręce, ale nogi moje były jakby ołowiane. Alkohol uderzał mi do głowy, uciskał serce. Gdybym był wątłem dzieckiem, jestem przekonany, że eksperyment byłby mnie zabił. I tak wiem, że byłem bliski śmierci, z czego zresztą dziewczęta nie zdawały sobie sprawy. Słyszałem jak się kłóciły między sobą, czyja to wina; niektóre z nich płakały nade mną i z powodu nieprzyjemnych skutków postępowania chłopców. Ale nie interesowałem się tem wcale. Dusiłem się i potrzebowałem powietrza. Ruch był dla mnie męczarnią. Musiałem oddychać ciężko, z trudnością. Chociaż dziewczęta podtrzymywały mię, było jednakże cztery mile do domu. Pamiętam jak błędnemi oczami ujrzałem jakiś mały mostek wpoprzek drogi, gdzieś na dalekiej przestrzeni. W rzeczywistości nie było nawet stu stóp do niego. Kiedy doszliśmy, opuściłem się, i rozciągnąłem się na nim, dysząc ciężko. Dziewczęta usiłowały mię podnieść, ale byłem bezwładny i dusiłem się. Krzyk dziewcząt zaalarmował Larry’ego, młodego siedmnastoletniego pijaka, który próbował mię ocucić, wskakując mi na piersi. Przypominam sobie to jak przez mgłę, jak również, że dziewczęta, przykucnąwszy, szamotały się z nim, póki nie zdołały go odciągnąć. Zresztą nie wiedziałem o niczem, chociaż później opowiadano mi, że Larry zranił się pod mostem i całą noc tam przepędził.
Kiedy przyszedłem do siebie, było już ciemno. Nieśli mię nieprzytomnego cztery mile i położyli mię do łóżka. Byłem chory i pomimo strasznego osłabienia serca i tkanek, ciągle jeszcze wpadałem w szał delirium. Wszystko co żyło najokropniejszego i przerażającego w mej dziecięcej wyobraźni męczyło mię, najstraszliwsze wizje stawały się dla mnie czemś realnem. Widziałem zbrodniarzy w momencie mordu, byłem ścigany przez bandytów. — Piszczałem, walczyłem, wyrywałem się. Moje cierpienia były nieopisane. W chwilach przytomności słyszałem głos matki: „On oszalał. Mózg dziecka tego nie wytrzyma”. A kiedy wpadałem znowu w szał delirium, dręczyła mię myśl, że będę zamknięty w murach szpitala dla warjatów, i dozorcy będą mię bili i będę otoczony wrzeszczącymi warjatami.
Jeden obraz wrył się głęboko w moją dziecięcą wyobraźnię, a mianowicie: było to opowiadanie starszych o okropnych norach w San Francisko, w dzielnicy chińskiej. W chwilach delirium wędrowałem pod ziemię, poprzez tysiące tych nor, i poza zamkniętemi żelaznemi drzwiami cierpiałem strasznie i przeżywałem własną śmierć po tysiące razy. A kiedy szukałem ojca, zobaczyłem go siedzącego w tych podziemnych norach, przy kartach z Chińczykiem, grającego o wielką stawkę złota. Wtedy cała moja wściekłość wyładowała się w najpotworniejszem przekleństwie. Usiłowałem się podnieść, szarpałem się, kiedy mię chcieli przytrzymać i kląłem mego ojca aż ściany drżały. Wszystkie niezrozumiałe dla dziecka brudy, o jakich obiegały plotki po całej okolicy i opowiadali sobie mężczyźni, uprzytomniłem sobie i chociaż nigdy przedtem nie śmiałem wymówić podobnych słów — teraz płynęły one ze mnie potokiem, i przeklinałem mego ojca, siedzącego tam pod ziemią i grającego z długowłosym Chińczykiem o długich pazurach.
Dziwne zaiste, że serce i mózg mój wytrzymały tą straszną noc. Arterje i nerwy siedmioletniego dziecka zaledwie zdolne były oprzeć się okropnemu paroksyzmowi, który mną wstrząsał. Tej nocy nikt nie zasnął w naszym domu o cienkich ścianach, podczas gdy ja wiłem się w kleszczach John’a Barleycorn. Larry pod mostem napewno nie uległ podobnemu atakowi delirium. Jestem przekonany, że jego sen był tępy, bez mar i nazajutrz rankiem obudził się trochę pewno kwaśny i nadęty, i jeżeli on jeszcze żyje — to nawet nie pamięta tej nocy, przeszła ona dla niego bez szczególniejszych wrażeń. Mój mózg natomiast był spalony na zawsze przez ten eksperyment. Opisując to zdarzenie dziś, w trzydzieści lat później, każdy obraz widzę wyraźnie, ostro zarysowany, każdy ból odczuwam tak żywo i dokładnie, jak czułem owej nocy.
Odchorowałem to ciężko i nie potrzebowałem żadnych przestróg mej matki, aby unikać na przyszłość John’a Barleycorn. Moja matka była przerażona do głębi. Czuła, że popełniłem coś złego, bardzo złego, że postąpiłem wbrew jej naukom. Ale dlaczego to się stało, nigdy nie pozwolono mi wypowiedzieć się, a zresztą brakowałoby mi właściwych słów, aby wyjaśnić psychologję mego postępku — jakże mogłem powiedzieć mojej matce, że to właśnie jej dowodzenia były bezpośrednią przyczyną mego wybryku? Gdyby nie jej teorje o czarnych oczach i o charakterze Włochów, nigdy nie byłbym wziął do ust tego kwaśno-gorzkiego wina. I nawet później, jako dorosły mężczyzna, nie powiedziałem jej nigdy istotnej prawdy o tej żałosnej sprawie.
W czasie mej choroby uświadomiłem sobie niektóre fakty, zresztą bardzo jasne dla wszystkich. Popełniłem grzech wielki, byłem winny, a jednocześnie czułem całą niesprawiedliwość losu. Nie była to przecież moja wina, nie chciałem zrobić nic złego. Uczyniłem jednak mocne postanowienie nigdy nie tknąć trunków. Może żaden wściekły pies nie bał się tak wody, jak ja alkoholu.
Doświadczenie jakie nabyłem, tak smutne dla mnie, nie zdołało jednakże ocalić mię od haniebnej znajomości z John’em Barleycorn. Wszystko naokoło pchało mnie siłą konieczności ku niemu. Przedewszystkiem, wszyscy dorośli, nie wyłączając mojej matki, bardzo krańcowej w swych poglądach, zapatrywali się na mój wybryk zbyt tolerancyjnie. Był to dla nich dobry kawał, coś bardzo zabawnego. To nie był żaden wstyd dla nikogo. Nawet chłopacy i dziewczęta żartowali sobie i kpili z różnych szczegółów tego zdarzenia. Opowiadali sobie z humorem, jak Larry wskoczył na mnie, jak spał pod mostem, i co się przytrafiło chłopakowi, który wpadł do rowu. Tak, jak powiedziałem, o ile mogłem zauważyć, nie było żadnego wstydu dla nikogo. Było to coś śmiesznego, djabelnie dowcipnego, jaskrawy i głośny epizod w monotonnem życiu robotników na tem smutnem, spowitem mgłami, wybrzeżu.
Nie przezwyciężyłem, właściwie, nigdy fizycznego wstrętu do alkoholu. Ale go stale zwalczałem. Dotąd zwalczam go zawsze, ile razy piję. Podniebienie moje nigdy nie przestaje protestować a podniebieniu można ufać, że wie, co jest dobre dla organizmu. Ale przecież ludzie nie piją dla następstw, jakie alkohol wywołuje w ich ciele. Piją, bo to sprawia nadzwyczajny efekt mózgu, a że trunek musi przejść przez ciało, tem gorzej dla ciała.
Ale wracając do mych lat dziecięcych, mam jeszcze jedno wspomnienie, które oprócz wstrętu do alkoholu, wryło się również głęboko w mój umysł. Były to szynki.
Nieraz siedząc na naładowanych wozach we mgle, z nogami ścierpniętemi od nieruchomej pozy, kiedy konie człapały zwolna po ciężkiej drodze przez piaszczyste pagórki, jedna jaskrawa wizja skracała mi tę nużącą podróż.
Obraz szynku w Colmie, gdzie mój ojciec, wciągnięty przez kogokolwiek, wstępował często, aby pić. A ja rozgrzewałem się przy wielkim piecu i dostawałem lodowaty cukier. Był to bajeczny przysmak. Szynki były doskonałem miejscem pod wszystkiemi względami. Powracając z uciążliwej drogi końmi, spędzałem chętnie godzinę w szynku, delektując się lodowatym cukrem. Żułem najmniejsze cząsteczki, nie marnowałem ani okruszynki z cukierka, ssałem go, póki nie zrobiła się cieniuteńka i nadzwyczaj smaczna masa. Nigdy własnowolnie nie połknąłem tej masy. Żułem ją, ssałem, obracając językiem, rozpłaszczałem ją wewnątrz podniebienia to z jednej strony, to z drugiej, aż nakoniec wśliznęła mi się i, zmieszana ze śliną, tonęła w głębi przełyku. Nawet Horace Fletcher był niczem dla mnie w porównaniu z lodowatym cukrem.
Lubiłem szynki. Szczególniej lubiłem szynki w San-Francisco. Można tam było dostać wszelkie najwyborniejsze smakołyki — chleb świętojański, lodowaty cukier, sery, sosiski, sardynki, wspaniałe przysmaki, jakich nigdy nie widziałem na naszym skromnym stole w domu. Pamiętam, pewnego dnia szynkarz zrobił mi jakąś mieszaninę syropu i sodowej wody. Ojciec nie zapłacił za to. To był poczęstunek szynkarza i odtąd szynkarz stał się moim ideałem. Marzyłem, śniłem o nim latami.
Chociaż miałem wówczas siedm lat, pamiętam go jeszcze doskonale w najdrobniejszych szczegółach, nie widząc go nigdy od tego czasu. Szynk znajdował się w południowej części San Francisco przy ulicy Market, po stronie zachodniej. Wewnątrz, przy wejściu, po lewej stronie był bufet. Po prawej, naprzeciwko ściany znajdował się kontuar do śniadań. Był to długi, wąski pokój, a w głębi za beczkami z piwem rozstawione były małe stoliki i krzesła. Szynkarz niebieskooki, o jasnych jedwabistych włosach — spoglądał z pod czarnej jedwabnej czapeczki. Pamiętam, że zwykle nosił bronzowy surdut, a nawet doskonale przypominam sobie miejsce w pośrodku szeregu butelek, z którego brał jedną z nich, czerwonego koloru, z syropem. Szynkarz rozmawiał z ojcem długo, a ja ciągnąłem mój słodki napój i rozpływałem się. I dziś jeszcze, po tylu latach, rozpływam się nad samem wspomnieniem.
Pomimo mego dwukrotnego doświadczenia, tak smutnego, w szynku wabił mię i pociągał John Barleycorn panujący i dostępny. W tem zawiera się znaczenie szynku i ten przemożny wpływ, jaki pozostawia ślady w umyśle dziecka.
W szynku urabiałem sobie pierwszy pogląd na świat i dochodziłem do przekonania, że ta instytucja jest niezmiernie ponętna i pożądana. Ani sklepy, ani publiczne budynki, ani żadne mieszkania ludzkie nie stały dla mnie otworem i nie mogłem ogrzać się w nich, ani też zajadać tam boskich przysmaków tak, jak w szynku, przy wąskich kontuarach, naprzeciwko ściany. Wszędzie drzwi były zawsze zamknięte dla mnie, drzwi w szynku stały otwarte naoścież. Zawsze i wszędzie znajdowałem szynki; na traktach i na drodze, w wąskich alejach i na ludnych uliczkach jasno oświetlone, wesołe, ogrzane w zimie, a osłonięte i chłodne w czasie upałów. Tak, szynk był najwspanialszem miejscem i to było decydującym momentem.
Kiedy miałem lat dziesięć, rodzina moja opuściła fermę i przeniosła się do miasta. I tutaj, w dziesiątym roku życia rozpocząłem żywot dziecka ulicy. Jedną z przyczyn tego była potrzeba zarobku, drugą, potrzeba ruchu. Wkrótce odkryłem drogę do publicznej bibljoteki i zaczytywałem się aż do nerwowego wyczerpania.
Na biednej fermie, gdzie dotychczas przebywałem, nie było wcale książek. Różnemi cudownemi sposobami wydostałem raz cztery książki, wspaniałe książki i połknąłem je łapczywie. Jedna z nich było to „Życie Garfielda,” druga Paul de Chaillusa „African travels,” trzecia, nowele Ouida z brakującemi czterdziestoma stronicami na końcu, a czwarta — Irvinga „Alhambra.” Tę ostatnią pożyczyła mi nauczycielka w szkole. Nie byłem bardzo śmiałem dzieckiem. Niepodobny byłem do Oliwiera Twiste i nie odważałem się prosić o cokolwiek. Kiedy zwróciłem „Alhambrę” nauczycielce, miałem nadzieję, że ona pożyczy mi inną książkę. A ponieważ to się nie stało, a przeciwnie, nauczycielka osądziła mię za niezdolnego do czytania, płakałem przez całą drogę, idąc trzy mile ze szkoły do fermy. Czekałem, łudząc się, że nauczycielka pożyczy mi wreszcie jakąś książkę. Po pewnym czasie nerwy moje doszły do takiego stopnia naprężenia, że gotów byłem prosić ją sam, ale nigdy nie osiągnąłem szczytu takiego zuchwalstwa.
Kiedy znalazłem się w mieście Oakland, na półkach bibljoteki publicznej odkryłem nowy olbrzymi świat poza znanym mi dotychczas. Tam było mnóstwo książek, tak dobrych, pięknych, jak tamte cztery, a może nawet i lepszych.
Biblioteki wówczas nie były przystosowane do potrzeb dzieci i miałem razu pewnego zabawne zdarzenie. Pamiętam, w katalogu zainteresował mię tytuł „The Adventures of Peregrine Pickle.” Wypełniłem blankiet żądań i bibljotekarz wręczył mi całą kolekcję pełnego wydania dzieł Smollert’a w ogromnym tomie. Przeczytałem wszystko, ale przedewszystkiem historje i przygody, oraz dawne wyprawy i podróże. Czytałem w łóżku, przy stole, czytałem idąc do szkoły i w szkole, na pauzie, kiedy inni chłopcy bawili się. Zacząłem być opryskliwy. Wszystkim odpowiadałem: „Idź precz! Przeszkadzasz mi”.
Wkrótce jednak, skończywszy lat dziesięć, zostałem ulicznikiem. Nie miałem już czasu na czytanie. Byłem zajęty ćwiczeniem się w bójkach, nauką sprytu, bezczelności i grubijaństwa. Nie miałem nawet pojęcia, ani nie interesowałem się wcale istotą tych rzeczy, które wówczas wywierały wpływ na mnie. Nieostatnie miejsce w mym rozwoju zajął również szynk. Bywałem w nim wewnątrz i pod drzwiami. Pamiętam w tych czasach na wschodniej stronie Brodway, między ulicami szóstą, a siódmą, od rogu do rogu — była to przestrzeń solidnie obsadzona szynkami.
Życie w szynkach bywało bardzo urozmaicone. Mężczyźni rozmawiali głośno, śmieli się hałaśliwie i wogóle panowała tam atmosfera niezwykła. Było to coś innego, aniżeli szara codzienność, kiedy nic się nie dzieje. To było życie zawsze żywe, a czasem nawet pociągające, kiedy razy spadały, krew się lała, a grubi policjanci przychodzili brać za bary zapaśników.
Niezapomniane chwile również były dla mnie, kiedy głowę miałem pełną dzikich, gwałtownych walk, bohaterskich przygód na morzu lub lądzie. Natomiast, mniej wielkie chwile były, kiedy włóczyłem się po ulicach, roznosząc gazety po domach. W szynkach, nawet idjoci, rozwaleni na stołach albo na podłodze przesypanej trocinami, byli przedmiotem mego podziwu i tajemniczości.
I trzeba dodać, że szynki były instytucjami uprawnionemi. Ojcowie miast sankcjonowali i zatwierdzali ich działalność. To nie były żadne straszne miejsca, jak sądzili chłopcy, który nie mieli sposobności poznać ich. Miały być podobno okropne, to znaczy, że były bardzo pociągające i to jest znamienne, że każdy chłopak pragnie je poznać. Tak samo, jak fach piratów, albo zatonięcie okrętu, albo bitwy, są też okropne, ale który zdrowy chłopak nie oddałby nieśmiertelnej duszy za to, aby uczestniczyć w podobnych sytuacjach?
Zresztą w szynkach spotykałem reporterów, wydawców, adwokatów, sędziów, których nazwiska i twarze znałem doskonale. Oni nadawali szynkom cechę aprobaty społeczeństwa. Oni też potwierdzali moje zdanie o uroku szynków. Oni, prawdopodobnie, musieli również znajdować w szynkach coś niepowszedniego i niezwykłego, co ja wyczuwałem. Co to było — nie wiedziałem; jednakże musi coś być, skoro mężczyźni lgną tam, jak brzęczące muchy do garnka z miodem. Nie miałem wówczas trosk żadnych, i świat wydawał mi się bardzo piękny, nie mogłem więc odgadnąć, że to, czego mężczyźni szukali w szynkach, było to zapomnienie o ciężkim trudzie i o parszywych kłopotach.
Nie dlatego piłem wówczas. Od dziesięciu do piętnastu lat rzadko używałem alkoholu, ale stale byłem w zażyłych stosunkach z pijakami i z pijackiemi lokalami. Jedyna przyczyna mojej abstynencji była ta, że nie znosiłem smaku napojów. Po pewnym czasie, pracowałem kolejno, jako pomocnik w jednej lodowni, ustawiałem kręgle w kręgielni z przylegającym obok szynkiem, i zamiatałem sale na niedzielę w miejscach wycieczkowych.
Do wielkiej, jowjalnej Josie Harper prowadziła droga z oberży do Telegraph Avenue i do 39-ej ulicy. Od roku odnosiłem jej gazetę wieczorną, aż dopóki nie zmieniłem mojej dzielnicy na wybrzeże Oakland. Pierwszego miesiąca, kiedy przedstawiłem rachunek, Josie Harper nalała mi szklankę wina. Wstydziłem się odmówić i wypiłem. Ale po tym fakcie, czekałem zawsze na sposobność, aby w czasie jej nieobecności zostawiać rachunek.
Pierwszego dnia, kiedy pracowałem w kręgielni szynkarz według zwyczaju zawołał nas chłopców na wódkę po ustawieniu wszystkich kręgli na kilka następnych godzin. Inni chłopcy prosili o piwo. Powiedziałem, że wolę imbierówkę. Chłopcy zaczęli drwić, a ja zauważyłem, że szynkarz uraczył mnie jakimś osobliwym, wyszukanym trunkiem. Prócz tego otworzył kamionkę imbierówki. Kiedy wróciliśmy do kręgielni w przerwach między robotą, chłopcy uświadomili mię. Obraziłem szynkarza. Kamionka imbierowki kosztowała o wiele więcej, aniżeli szklanka piwa i było obowiązkiem, jeżeli chciałem się utrzymać przy tej posadzie — pić piwo. Zresztą, piwo jest pożywne. Można lepiej pracować — pijąc je. A imbierówka wcale nie jest pożywna. Potem już nie chcąc się poniżać, piłem piwo i dziwiłem się ciągle, co ludzie znajdują w niem smacznego. Zresztą, zawsze byłem pewny, że mnie czegoś brakuje.
Właściwie — wówczas lubiłem jedynie cukierki. Za pięć centów mogłem kupić pięć ogromnych bomb o nadzwyczajnej ścisłości. Mogłem żuć i żuć jedną sztukę całą godzinę.
Ale w następnej serji moich hulanek z John’em Barleycorn przerwy gwałtownie się skróciły. W czternastym roku życia z głową, przepełnioną opowiadaniami starych podróżników, z obrazami podzwrotnikowych wysp i dalekich wybrzeży w duszy, wypływałem na małym promie wokoło portu San-Francisco oraz przy ujściu rzeki Oakland. Pragnąłem wypłynąć na pełne morze. Pragnąłem uciec od monotonji i szarzyzny życia. Byłem w kwiecie młodzieńczości, przeniknięty romantycznością i żądzą przygód, marzący o wolnem życiu wśród otoczenia dzikich ludzi. Nie przeszło mi przez myśl, że cała osnowa i przędza owego wolnego życia była związana z alkoholem.
Otóż, pewnego dnia, kiedy rozwinąłem żagle na moim promie, spotkałem Scottiego. Był to ochrypły, siedmnastoletni młodzieniec, zbiegły chłopak okrętowy, jak mi sam opowiadał o sobie, uciekł z angielskiego okrętu z Australji. W tym czasie pracował również na okręcie w San-Francisco, lecz starał się dostać na statek poławiaczy wielorybów. Wpoprzek ujścia, niedaleko miejsca postoju statków wielorybich, stał mały jacht Idler. Właściciel tego statku był harpunnikiem, który zamierzał następną wyprawę odbyć na statku wielorybim Bonanza. Otóż, czy jabym nie zechciał podwieźć go na moim promie i odwiedzić wraz z nim harpunnika?
Czy jabym nie zechciał? Czyż mało słyszałem opowieści i pogłosek o jachcie Idler? o ogromnej szalupie, która przybyła z wysp Sandwich, gdzie używano jej do szmuglowania opjum? A harpunnik, który był jej właścicielem! Jakże często widywałem go i zazdrościłem mu wolności. On nigdy nie opuszczał morza. Spędzał nawet noce na jachcie w porcie, gdy ja musiałem wracać na ląd, do domu, aby położyć się do łóżka. Harpunnik miał zaledwie dziewiętnaście lat (chociaż nigdy nic o nim nie słyszałem, jak tylko jego własne oświadczenie, że był harpunnikiem), był jednakże dla mnie aż zanadto sławną i wybitną osobistością, abym śmiał zwrócić się do niego, ja, krążący około jachtu i to w znacznej odległości. Czy jabym nie zechciał podwieźć Scottiego, zbiegłego marynarza, w odwiedziny do harpunnika na słynny ze szmuglowania jacht Idler? Czy jabym nie zechciał?
Harpunnik wyszedł nazewnątrz statku, aby odpowiedzieć na nasze hasło i zaprosił nas na pokład. Udawałem marynarza i człowieka dojrzałego; odbijając prom tak, aby nie uszkodził biało-malowanego jachtu — skierowałem łódkę wtył jachtu na linie i przymocowałem linę niedbałemi pół-rzutami. Zeszliśmy nadół. Było to pierwsze wnętrze okrętu, które widziałem. Ubrania na ścianie cuchnęły stęchlizną. Ale cóż z tego? Czyż to nie była odzież marynarza? skórzany surdut podbity kortem, gumiaki, niebieski płaszcz pilota, kaptur nieprzemakalny i buty z naoliwionej skóry. Wszędzie uderzała ekonomja miejsca — wąskie skrzynie, ruchome stoły i nieprawdopodobne schowanka. Był tam również bajeczny kompas, lampy okrętowe o miedzianych podstawach, niebieskie karty porozrzucane niedbale, sygnałowe chorągiewki w alfabetycznym porządku, a żeglarski cyrkiel, wbity w drewnianą ścianę, podtrzymywał kalendarz.
Nareszcie żyłem. Usiadłem tam, po raz pierwszy, wewnątrz okrętu szmuglerskiego, przyjęty do towarzystwa przez harpunnika i zbiegłego angielskiego marynarza, który, jak mówił, nazywał się Scotty.
Pierwszą rzeczą dla dziewiętnastoletniego harpunnika, jak również dla siedmnastoletniego marynarza, aby udowodnić, że są prawdziwymi mężczyznami, była konieczność zachowywać się jak mężczyźni. Harpunnik wyraził nieodłączne życzenie wypicia, a Scotty zaczął szukać w kieszeniach drobnych niklów.
Wówczas harpunnik wyniósł różowawą flaszkę, aby ją napełnić w jakiejś świńskiej norze, ponieważ w pobliżu nie było legalnych szynków. Piliśmy to tanie, cuchnące świństwo z kielichów. Czyż miałem się okazać słabszym, nie takim samym zuchem jak harpunnik, albo marynarz? To byli mężczyźni. Dowiedli tego, pijąc wódkę. Pijaństwo było cechą męskości. A więc piłem z nimi; piłem, aby pić, mężnie i zdecydowanie, chociaż ten przeklęty trunek nie mógł się porównać z kostką gumy do żucia, albo z wyborną „bombą”. Wzdrygałem się i ściskałem gardło za każdym łykiem, chociaż mężnie ukrywałem te symptomy.
Tego popołudnia kilka razy napełnialiśmy flaszkę. Miałem wszystkiego dwadzieścia centów w kieszeni, ale jak prawdziwy mężczyzna rzuciłem je na stół, chociaż w głębi serca żal mi było cukierków, które mógłbym sobie za nie kupić w ogromnym sklepie cukierniczym. Wódka wlazła nam do głowy, potoczyły się opowiadania harpunnika i Scottiego w kierunku Wschodu, o wiatrach około przylądka Horn, o rozkoszach dalekich podróży, o północnych wiatrach, o strzaskanych okrętach poławiaczy wielorybów na biegunie Polarnym.
„O, ty nie mógłbyś płynąć po tych lodowych wodach” powiedział do mnie harpunnik poufale. „Wykręciłbyś się i poszedłbyś na dno. Kiedy wieloryb roztrzaska statek, jedyna rzecz, którą możesz zrobić, jest położyć się brzuchem na wiośle i dopóki cię zimno nie skręci, możesz płynąć”.
„Pewnie” odpowiedziałem, kiwnąwszy głową z wdzięcznością i z takim wyrazem, jakbym ja także był poławiaczem wielorybów i mógłbym również znaleźć się na Oceanie Północnym. Istotnie, zanotowałem sobie w pamięci tę szczególnie ważną informację i utrwaliłem ją sobie w mózgu tak, że do dzisiejszego dnia jeszcze tam tkwi.
Zpoczątku nie mogłem zabrać głosu. Wielkie Nieba! miałem zaledwie czternaście lat i nigdy jeszcze nie byłem na Oceanie. Mogłem tylko słuchać łych dwóch morskich wygów i okazywać moją męskość, pijąc z nimi wesoło, i swobodnie pijąc, aby pić.
Trunek robił swoje; opowiadania Scottiego i harpunnika rozbrzmiewały w przestrzeni kajuty i w moim mózgu jak wielki, burzliwy, wolny wicher, i w mojej wyobraźni przeżywałem przyszłe lata, miotany przez dzikie, szalone, sławne, niezliczone przygody.
Zaprzyjaźniliśmy się bardzo ze sobą. Nasza powściągliwość i małomówność były przełamane. Byliśmy tak bliscy z sobą, jak gdybyśmy się znali od wielu lat i wznosiliśmy toasty za przyszłe wspólne podróże. Harpunnik opowiadał o niepowodzeniach i o poufnych sekretach. Scotty płakał, wspominając matkę w Edynburgu — damę, jak zapewniał, wysoko urodzoną, która przypadkowo znalazła się w groźnych warunkach, która wysiliła się, aby napróżno zapłacić właścielowi okrętu za jego praktykę, która poświęcała się dla niego, marzyła o jego karjerze kupca i szanownego obywatela i której on złamał serce, ponieważ uciekł z okrętu, z Australji, i wstąpił na inny okręt jako zwykły marynarz, pracując przy maszcie. I Scotty udowodnił swoje opowiadanie. Wyciągnął z kieszeni ostatni, smutny list matki i płacząc, czytał nam go głośno. Harpunnik i ja płakaliśmy razem z nim i przysięgaliśmy, że wszyscy trzej wstąpimy na okręt wielorybi Bonanza, będziemy zarabiali dobrą zapłatę, i, zawsze razem, odbędziemy pielgrzymkę do Edynburga, aby złożyć furę pieniędzy u stóp drogiej damy.
I kiedy John Barleycorn rozpalił mój mózg i stopił moją powściągliwość, a skromność moja roztajała, zacząłem mówić, a raczej on zaczął mówić za mnie, przeze mnie i ze mną, to wszak on, to moje drugie ja; przeobraziłem się zupełnie; głos mój zabrzmiał, mocno; aby okazać się męskim, chełpiłem się detalami i z całą rozciągłością opowiadałem, jak przepływałem przez zatokę San-Francisco na moim promie, w czasie straszliwego południowo-zachodniego wiatru, kiedy nawet marynarze na szkunerach wątpili w mój czyn. Dalej ja — albo John Barleycorn, a właściwie jest to jedno i to samo — powiedziałem Scottiemu, że on może być dobrym marynarzem morskim i może znać każdą linę na wielkich okrętach, lecz o ile trzeba żeglować na małym statku, mogę go pobić i okręcić go na palcu.
Najzabawniejsze z tego wszystkiego, że moje przechwałki i twierdzenia były słuszne. Przy zwykłej powściągliwości i mej skromności nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć Scottiemu, jak nisko cenię jego znajomość małego statku. Ale to jest właśnie skutek działania Johna Barleycorn, rozwiązywać języki i kazać wypaplać najskrytszą myśl.
Scotty, czy John Barleycorn albo obydwaj razem, czuli się dotknięci moją uwagą. Czyż nie byłem zuchwalcem? Jakże mogłem obrazić zbiegłego siedmnastoletniego marynarza. Scotty i ja przechwalaliśmy się na wyścigi, skacząc do siebie jak młode koguciki, aż harpunnik nalał nam nową kolejkę wódki, abyśmy mogli zapomnieć i zalać urazę. Kiedy to uczyniliśmy, objęliśmy się za szyję, powtarzając przysięgi na wieczną przyjaźń, akurat tak samo, jak Black Matt i Tom Morrisey pamiętam — na tej fermie w kuchni w San Mateo. Przypominając to sobie, uwierzyłem, że jestem mężczyzną — pomimo moich mizernych czternastu lat — mężczyzną tak wielkim i męskim, jak ci dwaj zczepieni ze sobą olbrzymi, którzy pokłócili się i wpadli we wściekłość tej pamiętnej niedzieli, rankiem, przed laty.
W tym momencie przyszła kolej na śpiewy i złączyłem swój głos z głosem Scotty i harpunnika. Śpiewaliśmy różne urywki, piosenki morskie i pieśni. Tam, w kajucie Idler’a usłyszałem poraz pierwszy „Blow the Man Down” „Flying Cloud” i „Whisky, Johnny, Whisky.” Oh, jakie to było wspaniałe! Zacząłem chwytać pazurami sens życia! Tam nie była to pospolita nuda, nie ujścia rzeki Oakland, nie nużące roznoszenia gazet po domach, dostarczanie lodu albo obsadzanie kręgli w kręgielniach. Cały świat do mnie należał, wszystkie drogi stały otworem, a John Barleycorn, kusząc mą wyobraźnię, dał mi możność przeczuć awanturnicze życie, do którego tęskniłem.
Nie byliśmy przeciętnymi ludźmi. Byliśmy jak trzej pijani młodzi bogowie, nieprawdopodobnie mądrzy, wspaniali, genjalni i bezgranicznie mocni. Ah! — i ja jeszcze dziś wyznaję, po tylu latach — takiego podniosłego nastroju, do jakiego mógł John Barleycorn podnieść mój mózg — nigdy na trzeźwo nie byłem w stanie osiągnąć. Ale nie jest to nastrój wolnej woli. Trzeba płacić za to straszliwą karę, bo każdy wysiłek równoważy upadek, bo każdej wysokości odpowiada przepaść; bo za każdy fikcyjnie boski moment jest ekwiwalentem — grząskie błoto gadów. Za każdą sztuczkę John’a Barleycorn, za wybujałe dni i tygodnie życia, widziane poprzez szaleństwo wspaniałych momentów, trzeba zapłacić skróconem życiem z bezlitosnym lichwiarskim dodatkiem.
Chciwość wrażeń i przezwyciężanie — są tak jak stare wrogi — ogień i woda. One muszą się wzajem nie unicestwiać. Nie mogą istnieć solidarnie. I chociaż John Barleycorn jest potężnym czarodziejem jakim może być, jest on również wielkim niewolnikiem chemji organicznej, tak jak my, żywi, podlegamy śmierci. Płacimy za każdą podnietę nie dlatego, że John Barleycorn umie pośredniczyć, lecz że walczy z nami o natychmiastową zapłatę. On może prowadzić nas na wyżyny, ale utrzymać nas tam nie może, inaczej, musimy być ofiarami jego. I to jest nie ofiara, ale zapłata za szalone harce według fujary John’a Barleycorn.
Wszystko to powyżej powiedziane jest mądrością poniewczasie. Nie było to wiadome czternastoletniemu chłopcu, który siedział w kajucie Idler’a w towarzystwie harpunnika i marynarza, którego nozdrza drażnił zapach gumiaków, i ryczącego w chórze: „Yankee ship come down the river — pull, my bull boys, pull!”[1]
Roztkliwialiśmy się, mówiliśmy i krzyczeliśmy wszyscy razem. Posiadałem wspaniały organizm, żołądek mój mógł strawić żelazo, wobec czego ja jeden zdołałem zwycięsko uniknąć porażki, kiedy Scotty już słabnął i upadał. Mówił coraz niezrozumiałej, mieszał wyrazy, nie mógł znaleźć właściwych, a kiedy wreszcie znalazł, nie był w stanie ich wymówić. Zatruty mózg przestał funkcjonować. Blask oczu znikał i wyglądał tępo; daremne były jego wysiłki, aby mówić. Twarz i ciało zamierały tak, jak jego świadomość zamierała. (Człowiek nie może siedzieć prosto jeżeli to nie jest aktem jego woli.) Mózg Scotty’ego wirował i nie był w stanie kontrolować muskułów. Usiłował podnieść kielich do ust, lecz bezwładnie opuścił go na podłogę. Nagle, ku memu zdumieniu, płacząc gorzko, stoczył się pod skrzynię na plecy i momentalnie zaczął chrapać we śnie.
Harpunnik i ja piliśmy jeszcze, drwiąc, każdy po swojemu, z upadku Scotty’ego. Ostatnia butelka została otwarta i wypiliśmy ją wspólnie przy akompanjamencie ciężkich oddechów Scotty’ego. Wreszcie harpunnik opadł na skrzynię, a ja pozostałem sam jeden na polu bitwy.
Byłem bardzo dumny i John Barleycorn był dumny ze mnie. Mogłem pić dużo, byłem mężczyzną. Przetrzymałem dwóch mężczyzn, pijąc jednakową ilość, i oni leżeli bez przytomności. A ja trzymałem się prosto na nogach, i wyszedłem na pokład, aby zaczerpnąć świeżego powietrza memi spalonemi płucami. Owa hulanka na Idlerze przekonała mnie, jaki mam wytrzymały żołądek i jaką mocną głowę do picia, świadomość tych zalet była źródłem mej dumy przez szereg lat, lecz ostatecznie doszedłem do zrozumienia, że to była okoliczność bardzo smutna dla mnie. Właściwie szczęśliwym jest ten, który nie może pić więcej ponad pewną określoną ilość bez uczucia wstrętu. Natomiast bardzo biednym człowiekiem jest ten, który może pić nieskończoną ilość kielichów, nie zdradzając zewnętrznych oznak pijaństwa, w celu jakoby osiągnięcia „kurażu”.
Słońce zachodziło, kiedy wszedłem na pokład Idler’a. Było tam wdole mnóstwo ław. Nie potrzebowałem wracać do domu. Ale chciałem zademonstrować przed samym sobą, jak bardzo byłem męskim. Mój prom stał przywiązany wtyle statku. Ostatni silny odpływ ściągnął wodę kanału o jakieś czterdzieści mil.
Mogłem obserwować góry białej piany, a wsiąkanie i bieg wody były całkiem widoczne poprzez maszty.
Obsadziłem żagiel, podniosłem go, zająłem miejsce przy sterze, ująłem kierownik i zwróciłem się wzdłuż kanału. Prom zawirował i zanurzył się warjacko, a wody zaczęły brygać. Byłem u szczytu egzaltacji. Śpiewałem „Blow the man down” i płynąłem. Nie byłem już czternastoletnim chłopcem, pędzącym szare życie w śpiącem mieście, zwanem Oakland. Byłem człowiekiem, bogiem, i wiele żywiołów ulegało mi, a ja kierowałem niemi według swej woli.
Odpływ był całkowity. Setki jardów miękkiego błota rozciągało się między przystanią a wodą. Ciągnąłem śródokręcie, pędząc wprost w błoto, podniosłem żagiel, stojąc przy sterze, jak gdybym często manewrował wśród odpływów, zacząłem pchać prom wiosłem. Stało się to wówczas, kiedy moja świadomość już mętniała. Straciłem równowagę i utknąłem głową w grzęsawisku. Wówczas, po jakimś czasie wyciągnąłem nogi z grząskiego szlamu, krew płynęła mi z pod ramienia skaleczonego o słup oblepiony muszlami. Wiedziałem, że jestem pijany. Lecz cóż z tego? Tam na środku kanału dwóch silnych mężczyzn, marynarzy, leży bez przytomności na skrzyniach, a ja ich przetrzymałem. Byłem mężczyzną. Stałem prosto na nogach, chociaż co prawda były one głęboko wgrzęźnięte w błoto. Gardziłem myślą powrotu na prom. Brnąłem w błocie, popychając prom przed sobą i rycząc pieśń mego męstwa całemu światu.
Zapłaciłem za to. Odchorowałem ciężko i długo, a ręce miałem boleśnie poranione żelaznemi klamrami. Cały tydzień nie mogłem ruszyć rękami, a prawdziwą męczarnią było ubieranie się i zdejmowanie ubrania.
Przysiągłem „Nigdy więcej!”. Gra nie warta świeczki. Cena była za wysoka. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Moje postanowienie było czysto fizycznej natury. Żadne chwile podniecenia nie mogły wynagrodzić godzin takiego upodlenia i paskudztwa. Kiedy zdołałem odzyskać mój prom, unikałem Idler’a. Pływałem z przeciwnej strony kanału, aby ominąć Idler’a. Scotty gdzieś znikł, a harpunnik stał tam jeszcze, lecz ja unikałem go. Pewnego razu, kiedy wylądował na przystań, schowałem się przed nim, aby z nim się nie spotkać. Byłem w strachu, że znowu mi zaproponuje wypitkę, a może nawet nosi butelkę wódki w kieszeni.
A jednak — i tam objawił się czarodziej, John Barleycorn — bo ta popołudniowa hulanka na Idlerze była jasną, barwną chwilą w monotonnem mojem ówczesnem życiu. Było to godne zapamiętania zdarzenie. Myślą często wracałem do niego. Przypominam sobie każdy poszczególny moment, i znowu wracam do rozpamiętania całego zdarzenia. Przedewszystkiem, wniknąłem w zębate koło postępowania mężczyzn. Widziałem Scotty’ego płaczącego nad własną niecnotą i poznałem historję matki z Edynburga, która była wielką damą. Harpunnik opowiadał mi okropne, zdumiewające rzeczy o sobie. Poznałem mnóstwo pokus i ostrzegawczych wskazówek świata — poza moim światem, tego świata, do którego jednak chciałem się dostosować, jak ci dwaj młodzieńcy, którzy pili ze mną. Zrozumiałem duszę mężczyzn. Zrozumiałem moją duszę i dojrzałem nieprzeczuwane możliwości i wielkość.
Rozpocząłem zaledwie piętnasty rok życia, gdy pracowałem już ciężko w fabryce konserw. Miesiąc po miesiącu najkrótszym moim dniem roboczym było dziesięć godzin. Jeżeli do tych dziesięciu godzin faktycznej pracy przy maszynie dodać godzinę obiadową, dojście do fabryki i powrót, wstawanie rano, ubieranie się i jedzenie, posiłek wieczorny, rozbieranie się i kładzenie się do łóżka, nie zostawało więcej jak dziewięć godzin, z dwudziestu czterech, przeznaczonych na zdrowy młody sen. Z tych dziewięciu godzin po położeniu się do łóżka, zanim moje znużone powieki zamknęły się — zdołałem ukraść trochę czasu na czytanie.
Ale wiele wieczorów było takich, że nie zdołałem skończyć mej roboty wcześniej jak o północy. Zdarzało mi się pracować jedenaście i dwanaście godzin, bez przestanku, przy maszynie. Jednego razu pracowałem trzydzieści sześć godzin bez przerwy. Wreszcie były takie tygodnie, w których nie kończyłem mej roboty wcześniej jak o jedenastej, wracałem do domu i kładłem się na spoczynek po północy; już o wpół do piątej budzono mię, aby ubierać się, jeść i wychodzić do roboty, a o siódmej gwizdek fabryczny zastawał mię już przy maszynie.
Wtedy nie można było ukraść ani minuty na czytanie moich ulubionych książek. I cóż tu miał do czynienia John Barleycorn w tym twardym, stoickim trudzie młodzieńca, rozpoczynającego właśnie piętnasty rok życia. A jednakże on wszystko odmienił w życiu tego młodzieńca. Pozwólcie mi to opowiedzieć. Zapytywałem sam ego siebie, czy taki sens ma mieć życie — spędzane w jarzmie pracy? Wiedziałem, że nie było w całem mieście Oakland ani jednego konia, któryby pracował tyle godzin co ja. Jeżeli takie ma być życie — czułem się całkowicie zniechęcony. Przypomniałem sobie mój prom leżący bezużytecznie i obrastający muszelkami, naprzeciwko przystani i przypomniał mi się dmący wiatr w zatoce; wschodów i zachodów słońca nigdy nie widziałem; przypomniałem sobie powietrze drażniące mi nozdrza; uderzenia fal słonej wody, kiedy zanurzałem me ciało; przypomniałem sobie cały urok i zdumiewający sens rozkoszy świata, niedostępnego dla mnie wówczas. Jedna tylko była droga, aby uciec od tego zabijającego mozołu. Muszę znaleźć zarobek na wodzie. A praca na wodzie prowadzi niechybnie w objęcia John’a Barleycorn. Nie wiedziałem o tem. A kiedy uświadomiłem to sobie, miałem dość odwagi, aby się nie cofnąć i nie wrócić do bydlęcego życia przy maszynie.
Pragnąłem pozostać tam, gdzie wichry szalały, stwarzając przygody. A wichry szalały i przygody były nieodłączne na pirackich szlupkach wdół zatoki San-Francisco, na złupionych złożach ostryg, w nocnych walkach na płytkich mieliznach, rankiem na placach targowych naprzeciwko przystani, gdzie kramikarze i oberżyści schodzili się na kupno. Każdy połów ostryg na leżach był formalnym rabunkiem. Karany bywał stanowem więzieniem, ciężkiemi robotami przyczem zakuwano w kajdany. Więc cóż z tego? Więźniowie w ciężkich robotach pracują krócej aniżeli ja przy maszynie. A przecież o wiele bardziej romantycznie było zostać piratem ostryg, a nawet więźniem, aniżeli niewolnikiem fabrycznym. Lecz ponad to wszystko silniejszą była lekkomyślność młodości, podległa szeptom Romantyczności i Przygody.
Wybadałem moją starą piastunkę, Mammy Jennie, której czarną pierś ssałem w niemowlęctwie. Ona była zamożniejsza od mojej rodziny. Pielęgnowała chorych za dobrą tygodniową zapłatę. Czyby nie zechciała pożyczyć swemu „białemu dziecku” pieniędzy? Czyby nie zechciała? Wszystko co posiadała było moje.
Potem wyszukałem French Frank’a, pirata ostryg, który chciał sprzedać, jak słyszałem, swoją szlupkę, Razzle Dazzle. Znalazłem go na szlupce, stojącej na kotwicy po stronie Alemeda przy ujściu rzeki, blisko mostu Webster Street; przyjmował właśnie gości winem w czasie poobiednim. Wyszedł na pokład rozmówić się ze mną w sprawie sprzedaży. Chciał zrobić ten interes, ale była to niedziela. Zresztą miał gości. Zgodził się nazajutrz rano skończyć tę transakcję i mogłem zaraz wejść w posiadanie szlupki. Tymczasem jednak zaprosił mię, abym zeszedł nadół i zapoznał się z jego gośćmi. Były to dwie siostry, Mamie i Tess i pani Hadley, która im matkowała; „Whisky” Bob, szesnastoletni młodzieniec, pirat ostryg i „Spider” Healey, dwudziestoletni, czarnowąsy szczur lądowy. Mamie, siostrzenica Spider’a nosiła miano Królowej Piratów, i przy okazji prezydowała na bankietach. French Frank był w niej zakochany, chociaż ja o tem nic nie wiedziałem wówczas; ona jednak uparcie odmawiała mu swej ręki.
French Frank nalał kielich czerwonego wina za pomyślność naszej tranzakcji. Przypomniałem sobie owo czerwone wino na włoskiej fermie i dreszcz wewnętrzny mię przeszył. Wódka i piwo nie były tak obrzydliwe. Ale Królowa Piratów patrzyła na mnie, trzymając do połowy wypróżniony kielich w ręce. Miałem ambicję, chociaż miałem zaledwie piętnaście lat, nie mogłem wobec niej okazać się nie-mężczyzną. Zresztą była tam także jej siostra i pani Hadley, jak również młody pirat i wąsaty szczur lądowy — wszyscy ze szklankami w dłoni. Cóż ja miałem robić chlapać mleko, albo wodę? Nie, po tysiąc razy nie, choćbym miał wypić tysiąc szklanek, trudno. Wychyliłem kielich jak prawdziwy mężczyzna.
French Frank był podniecony sprzedażą, którą zadatkowałem dwudziestoma dolarami w złotej monecie, dolewał mi więc jeszcze wina. Znałem moje mocną głowę i żołądek i byłem spokojny, że mogę pić z nimi zwykłe kolejki i nie zatruję się na cały tydzień. Mogłem wytrzymać tyle ile oni zdołają wlać w siebie, a zresztą oni już jakiś czas przedtem pili.
Zaczęliśmy śpiewać. Spider śpiewał: „The Boston Burglar“ i „Black Lulu“. Królowa śpiewała „Then I wish, I were a little bird“. A siostra jej, Tess, śpieweła „Oh, treat my daughter kindly“. Wesołość się wzmagała i zaczęliśmy szaleć. Spostrzegłem, że mogę mniej pić, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Otóż, podnosząc się do toastów, przy przybliżaniu głów i ramion, ze szklankami w dłoni, mogłem wylewać poza siebie na podłogę zawartość kielicha.
Rozumowałem w następujący sposób: śmieszne to jest ze strony tych ludzi, że lubią pić tak obrzydliwe wino. Trudno, niech i tak będzie. Nie mogłem kłócić się z nimi o smak wina. Moja męskość zgodnie z ich śmiesznemi poglądami zmusza mię okazywać, że i ja lubię wino. Trudno. Mogę to okazywać. Ale będę pił tylko tyle, ile to będzie nieuniknione.
Królowa zaczęła mię kokietować, ba, najmłodszy rekrut pirackiej floty i to nie pomocnik, a właściciel szlupki i kapitan. Wyszła na pokład, aby odetchnąć powietrzem, i zabrała mnie z sobą. Ona naturalnie wiedziała, że French Frank będzie się tam wściekał na dole, ale mnie się to ani śniło. Po chwili Tess przyszła do nas i usiadła na budce, potem nadszedł Spider i Bob, a nakoniec pani Hadley i French Frank. Siedzieliśmy razem ze szklankami w rękach, śpiewając, a podczas tego wielki dzban krążył wokoło; tylko ja jeden byłem naprawdę trzeźwy w tej kompanji.
I ja jeden radowałem się tak, jak nikt z nich nie był w stanie się radować. Tutaj, w tej atmosferze cyganerji, nie mogłem nawet porównać tej sceny z mojem życiem wczorajszem, kiedy stałem przy maszynie w gęstem dusznem powietrzu, powtarzając, beznadziejnie powtarzając z największą szybkością całą serję mechanicznych ruchów. A obecnie siedzę ze szklanką w ręce, w podnieconem towarzystwie, z piratami, awanturnikami, którzy zbuntowali się przeciw niewolnictwu drobiazgowej rutyny, którzy drwią z zakazów i prawa, którzy ujęli swe życie i wolność w swe ręce. A cała zmiana w mem życiu dokonała się dzięki pomocy John’a Barleycorn, dzięki niemu połączyłem się z tą sławną bandą wolnych, bezczelnych i nieustraszonych ludzi.
I tego popołudnia wietrzyk morski przewiewał moje płuca i falował powierzchnię wód kanału. Nadpłynęła gromada szkunerów, skrzydła przy skrzydłach, dmąc w rogi, aby im podniesiono most. Czerwono malowany drąg odepchnął Razzle Dazzle na sfalowane wody, mącąc ich spokój. Barka transportująca cukier holowała z „kościami” na morze. Słońce kąpało się w sfalowanem morzu, a życie było wielkie. Spider śpiewał:
Czarna Lulu, Lulu mała
Gdzieś ty była, u kaduka!
W więzieniu siedziałam,
Wykupu czekałam,
Aż mój alfons mnie odszuka.
Otóż to był przedsmak i muśnięcie ducha buntu, przygód i romantyczności, przedsmak rzeczy zakazanych, a tworzących wielkość i zuchwalstwo. I wiedziałem, że nazajutrz nie wrócę do maszyn w fabryce konserw. Jutro będę morskim piratem, wolnym korsarzem, tak wolnym, jak to jest możliwem w dzisiejszych czasach tylko na wodach zatoki San-Francisko. Spider zgodził się być jedynym marynarzem mojej załogi, a zarazem kucharzem, podczas gdy ja będę przy sterze. Mogliśmy się zaopatrzyć w narzędzia i wodę rankiem, podnosząc wielki, najgłówniejszy żagiel (który był największem płótnem, pod jakiem nigdy jeszcze nie płynąłem) i pruć wody od ujścia rzeki z pierwszym wiatrem, lub też z ostatnią falą odpływu. Wówczas mogliśmy zwolnić żagiel a z pierwszą falą płynąć wdół zatoki, aż do wysp Asparagus, gdzie mogliśmy zaczepić kotwicę o milę od brzegu. A więc nakoniec moje marzenia mogą być spełnione, będę mógł spać na wodzie. Nazajutrz będę mógł obudzić się na wodzie; i dalej, dalej będę mógł przebywać stale na wodzie.
Naznaczyliśmy sobie spotkanie na poniedziałek, wczesnym rankiem, aby zakończyć umowę w barze Johnny Heinhold’a „Ostatnia Stawka“, naturalnie szynk miejscem tranzakcji dla mężczyzn. Wypłaciłem należność, otrzymałem pokwitowanie, a French Frank częstował. Zrozumiałem, że jest to utarty zwyczaj i nawet bardzo logiczny, — sprzedawca, który otrzymał gotówkę, oblewa dokonaną tranzakcję tam, gdzie została dokonana. Ku memu ździwieniu, jednak, French Frank częstował wszystkich obecnych. Wydawało mi się słusznie, że on i ja piliśmy, ale dlaczego Johnny Heinhold, właściciel szynku stojący za bufetem, miał być również zaproszony do kieliszka? Wyobrażałem sobie, jak on musi być zainteresowany, aby jak najwięcej wypić. Rozumiałem, ostatecznie, że taki Spider, albo Whisky Bob, koledzy i przyjaciele mogli być zaproszeni, ale robotnicy dokowi, taki Bill Kelley, albo Soap Kennedy, dlaczego mieli pić z nami?
Był tam również Pat, brat Królowej, który dopełniał nową pijacką ósemkę, mimo że było jeszcze bardzo wcześnie, wszyscy obstalowali sobie wódkę. — Cóż miałem robić w kompanji dorosłych mężczyzn pijących wódkę? „Whisky“, zawołałem z niedbałym gestem, jak taki, który to czynił tysiące razy. A, jaka to była wódka!.. Przełknąłem ją!.. Brrr!.. Jeszcze ją teraz czuję.
Przeraziłem się sumą, jaką French Frank zapłacił — ośmdziesiąt centów! Ośmdziesiąt centów.
To była zniewaga dla mej skrupulatnej duszy. Ośmdziesiąt centów — ekwiwalent długich ośmiu godzin mozolnej pracy przy maszynie — przepuściliśmy przez gardła, i przepuściliśmy w mgnieniu oka, a w rezultacie pozostał przykry smak w ustach. Niema dwóch zdań, że French Frank był utracjuszem.
Podrywało mię do wyjścia na słońce, na wodę, do mojej upragnionej łodzi. Ale wszyscy się ociągali. Nawet Spider, moja załoga, ociągał się również. Nie przeszło mi przez moją tępą głowę, dlaczego oni się ociągali. Nieraz jeszcze o tem myślę, jak oni musieli patrzeć na mnie, na tego nowicjusza, przyjętego przez nich do kompanji, stojącego z nimi przy bufecie i nie stawiającego swojej kolejki.
French Frank, o czem nie wiedziałem, zalewał robaka już od dnia poprzedniego, teraz kiedy pieniądze za Razzle Dazzle były już w jego kieszeni, zaczął zachowywać się nieco dziwnie w stosunku do mnie. Czułem zmianę w jego zachowaniu, widziałem jakieś złe błyski w jego oczach i byłem tem zdziwiony. Im więcej przyglądałem się tym ludziom, tem dziwniejszymi mi się wydawali. Johnny Heinhold, opierając się na bufecie, szepnął mi do ucha: „On cię ma na wątrobie, strzeż się“.
Skinąłem głową porozumiewawczo na znak że wiem o co chodzi, a zrobiłem to w taki sposób jakby to zrobił człowiek, który wszystko wie doskonale. Ale w głębi duszy byłem zatrwożony! Wielkie Nieba! Jakże mogłem przypuszczać, ja, ciężko zaharowany, zaczytany w książkach o fantastycznych przygodach, piętnastoletni zaledwie chłopak, który nawet nie zamarzył o Królowej Piratów, i któremu nawet na myśl nie przyszło, że French Frank był szalenie i „po włosku“ w niej zakochany, jakże mogłem odgadnąć że stałem się przyczyną jego hańby? I jakże to mogłem odgadnąć, że historja owego faktu, iż Królowa porzuciła go na własnym jego statku z chwilą gdy się tylko ukazałem, była już tematem wesołych plotek na całem wybrzeżu. I jakże to mogłem odgadnąć, że obraźliwe zachowanie Pat’a, brata Królowej miało inne powody, aniżeli wrodzoną mrukliwość?
Whisky Bob przysiadł do mnie na chwilę. „Oglądaj się bacznie naokoło“, szepnął, „pamiętaj, co ci mówię, French Frank to cholera“. Puszczam się z nim wgórę rzeki, aby zdobyć szkuner na połów ostryg. Kiedy wróci na połów pilnuj się. Mówił, że cię zatopi. Gdy go spotkasz o zmroku w jakiej stronie, zarzuć gdzie indziej kotwicę i zgaś światła. Strzeż się”.
I istotnie, strzegłem się. Potaknąłem głową i, jak mężczyzna mężczyźnie, podziękowałem za ostrzeżenie, poczem wróciłem do kompanji przy bufecie. Lecz nie poczęstowałem ich. Ani mi się nie śniło, że oczekują mojego poczęstunku. Opuściłem kompanję wraz ze Spider’em, a dzisiaj jeszcze palę się ze wstydu, kiedy pomyślę, co oni musieli o mnie mówić.
Idąc, zapytałem Spider’a po drodze, co ugryzło tego French Frank’a. „On jest wściekle zazdrosny o ciebie”, odpowiedział. „Czy jesteś tego pewny?” rzekłem i zmieniłem temat rozmowy, bo wydawało mi się to zbyt głupie.
Ale — w każdym razie, moja piętnastoletnia męskość nadęła się z dumy, dowiedziawszy się, że French Frank, pięćdziesięcioletni awanturnik, marynarz wszystkich mórz świata, był zazdrosny o mnie i był zazdrosny o dziewczynę, która nosiła tak romantyczny przydomek Królowej Piratów. Dotychczas czytałem tylko o podobnych rzeczach w książkach i uważałem, iż możliwe będą dla mnie kiedyś, później, gdy już będę dojrzały.
Oh! czułem się silny, jak młody djabeł, kiedy podnieśliśmy wielki, główny maszt, odczepiliśmy kotwicę i płynęliśmy, holując pełnym biegiem o trzy mile, pchani wiatrem w głąb zatoki.
Taka była historja mojej ucieczki od zabijającej pracy przy maszynie, takim był początek mej karjery pirata ostryg. Co prawda, karjera moja rozpoczęła się od pijaństwa, i życie obiecywało dalsze pijaństwo. Ale czyż miałem się cofnąć z tego powodu? Gdziekolwiek płynie życie wolne i wielkie, tam mężczyźni piją.
Moja sława dobrego pijaka rosła stopniowo wśród piratów, i, rzeczywiście, nałóg do pijaństwa rozwinął się nagle, a stało się to nie skutkiem pożądania alkoholu, ale wskutek przeświadczenia intelektualnego.
Czem więcej poznawałem życie, tem bardziej je kochałem. Nigdy nie mogę zapomnieć moich wzruszeń, kiedy po raz pierwszy wziąłem udział w nocnym, zbiorowym połowie ostryg, kiedy zebraliśmy się wszyscy na pokładzie Annie — silne, wielkie chłopy, nieustraszone szczury morskie, niektórzy z nich dawni bandyci, wszyscy wrogowie prawa i drwiący sobie z więzień, w butach okrętowych i gumiakach, rozprawiający ochrypłemi, grubemi głosami, „Wielki“ George z rewolwerami na rzemieniach, aby wykazać, że serjo myśli o interesie.
Oh, dziś, wspominając tą scenę, widzę, że cała afera była brudna i śmieszna. Ale nie patrzyłem na to tak, kiedy ocierałem się ramionami o John’a Barleycorn i zacząłem go tolerować. Życie wiodłem brawurowe i dzikie i przeżywałem przygody, o których przedtem czytałem tak wiele.
Nelson „Młody Drapieżca,” tak go nazywali w odróżnieniu od „Starego Drapieżcy,” jego ojca, pływał na szlupce Reindeer do spółki z Cham’em.
Cham był to zuchwały djabeł, a Nelson był niepoprawnym manjakiem. Miał zaledwie dwadzieścia lat, ale zbudowany był jak Herkules. Kiedy go zastrzelili w Benicia, w kilka lat później, dozorca prosektorjum orzekł, ze takiego barczystego człowieka nigdy jeszcze nie widział na ladzie sekcyjnej.
Nelson nie umiał ani czytać ani pisać. Ojciec go wywołał z sobą na zatokę San-Francisco i łodzie stały się jego drugą naturą. Siłę miał zadziwiającą, a sława jego wściekłości rozbrzmiewała wzdłuż całego wybrzeża i upajała go. Miewał ataki szału i czynił rzeczy straszne, okropne. Poznałem go, krążąc po raz pierwszy na Razzle Dazzle i widziałem go pędzącego w czasie burzy i zarzucającego sieci na ostrygi w takim momencie, kiedy wszyscy naokoło staliśmy na dwóch kotwicach, bojąc się popłynąć ku brzegowi.
To był prawdziwy mężczyzna ów Nelson; i kiedy przechodząc przez szynk „Ostatnia Stawka,” zagadał do mnie, czułem się wielce dumny. Ale wyobraźcie sobie moją dumę, kiedy mię poprostu zaprosił do kieliszka. Stanąłem przy bufecie i piłem z nim piwo; rozmawialiśmy po męsku o ostrygach, łodziach i o tajemnicy, kto to mógł ciężkim śrutem przestrzelić główny maszt Annie.
Rozmowa nasza przy bufecie przewlekała się. Wydawało mi się dziwne, że marnujemy tyle czasu. Wypiliśmy już dawno nasze piwa. Ale czyż mogłem robić uwagi, kiedy wielki Nelson chciał się rozpierać w bufecie? Po kilku minutach, ku memu ździwieniu, znowu zaproponował nową kolejkę piwa, którą przyjąłem. I znowu gawędziliśmy, i Nelson nie zdradzał zamiaru opuszczenia baru.
Współczuj ze mną czytelniku, kiedy wyjaśnię ci moje rozumowanie i moją naiwność. Przedewszystkiem byłem bardzo dumny z towarzystwa Nelsona, który przecież był najbardziej heroiczną postacią między piratami i awanturnikami całej zatoki. Na nieszczęście dla mego żołądka i tkanek śluzowych, Nelson miał dziwnego bzika, iż sprawiało mu przyjemność częstowanie mię piwem. Nie miałem żadnych moralnych objekcyj do piwa, ale przecież dlatego tylko, że nie znosiłem smaku piwa, ani też ociężałości, jaką ono sprowadza, nie mogłem wyrzekać się honoru dotrzymywania towarzystwa Nelsonowi. To było jego dziwactwo pić ze mną piwo i kazać mi pić również. Bardzo pięknie, muszę uważać to za przemijającą nieprzyjemność.
Gawędziliśmy więc dalej przy bufecie i piliśmy piwo żądane i płacone przez niego. Kiedy przypominam sobie tę scenę, sądzę, że Nelson był poprostu ciekawy, chciał się przekonać, co to za rodzaj ptaszka był ze mnie. Chciał zobaczyć, ile też razy on musi stawiać piwo, zanim ja zaproponuję mu moją kolejkę.
Kiedy wypiłem z pół tuzina szklanek, moja czujność, regulująca umiar, zdecydowała, że w tym momencie trzeba przestać. Zrobiłem więc uwagę, że muszę udać się na łódź Razzle Dazzle, stojącą o sto jardów pod miejską przystanią.
Pożegnałem się z Nelsonem i poszedłem ku przystani. Ale John Barleycorn, w rozmiarach sześciu szklanek, szedł ze mną. W mózgu mi brzęczało i byłem bardzo podniecony. Byłem w podniosłym nastroju w poczuciu mojej męskości. Ja, najprawdziwiej prawdziwy pirat morski, idę do własnej łodzi po hulance z „Ostatniej Stawki“, z Nelsonem, największym piratem z wszystkich nas. W moim mózgu wyrył się mocno obraz obydwóch nas, razem stojących przy bufecie i pijących piwo. To był jednak ciekawy kaprys natury, myślałem, że mężczyznom daje to takie zadowolenie tracić mnóstwo pieniędzy na piwo dla takiego jak ja chłopaka, który wcale tego nie chce.
Rozmyślając nad tem, przypominałem sobie, jak kilka razy inni mężczyźni wchodzili grupami do baru „Ostatnia Stawka“ i pierwszy z nich, potem następny częstowali się wzajemnie; pamiętam pijatykę na Idlerze, kiedy Scotty a potem harpunnik i nawet ja sam wygrzebaliśmy z kieszeni drobne nikle, aby kupić wódkę. Potem przyszedł mi na myśl mój kodeks dziecięcy; gdy jednego dnia kolega da drugiemu „bombę“, albo kostkę gumy do żucia, nazajutrz oczekuje, aby otrzymać również „bombę” albo kostkę gumy.
Oto dlatego Nelson przewlekał tak długo pogawędkę przy bufecie. Stawiając mi piwo, miał nadzieję, że ja mu się odwzajemnię. Pozwoliłem mu postawić sześć szklanek, nie rewanżując mu ani jedną. A przecież to był głośny Nelson! Czułem, że oblewam się rumieńcem wstydu. Usiadłem na linie w przystani i ukryłem twarz w dłoniach, a płomień wstydu palił mi kark, policzki i czoło. Wstydziłem się wiele razy w życiu, ale nigdy jeszcze nie doświadczyłem tak strasznego wstydu jak wtedy.
I siedząc tam, na owej linie, z moją hańbą, miałem wiele do przemyślenia, do przewartościowania wartości. Urodziłem się w biedzie. Żyłem w biedzie. Zdarzało się, że głodowałem. Nigdy nie miałem zabawek ani gier, takich jak inne dzieci. Moje pierwsze wspomnienia z młodych lat było to borykanie się z biedą. Borykanie z biedą było chroniczne. Miałem osiem lat, kiedy włożyłem po raz pierwszy koszulę, kupioną wyłącznie dla mnie, w sklepie. I to była jedyna koszula. Kiedy się zbrudziła, musiałem wrócić do okropnych w domu skleconych łachów, dopóki koszula nie była uprana. Byłem tak dumny z niej, że chciałem ją nosić bez zwierzchnego ubrania. Po raz pierwszy zbuntowałem się przeciw matce, buntowałem się do histerji, póki mi nie pozwoliła nosić koszuli nawierzchu, aby cały świat mógł podziwiać.
Tylko ten, kto przeżył głód, może ocenić wartość pożywienia; tylko marynarz, albo mieszkaniec pustyni może znać wartość świeżej słodkiej wody. I tylko dziecko, z dziecięcą wyobraźnią, może dojść do zrozumienia, ile warte rzeczy które mu były długo odmawiane. Wcześnie już odkryłem, że tylko te rzeczy mogę posiadać, które sobie sam zdobędę. Moje nędzne lata dziecięce rozwinęły we mnie sknerstwo. Pierwsze rzeczy, które zdołałem posiąść były to obrazki z pudełek od papierosów, ogłoszenia firm tabacznych i albumy. Nie mogłem wydawać pieniędzy, które zarabiałem, więc „extra“ sprzedawałem gazety, aby zdobyć te skarby. Handlowałem z drugimi chłopcami i przebiegając całe miasto, miałem wiele sposobności do tranzakcyj i nabywania. Niedawno jeszcze przedtem, skompletowałem wszystkie serje wydane przez fabryki papierosów, jak naprzykład: Wielkie Wyścigi, Piękność Paryża, Kobiety Wszystkich Narodów, Sztandary Wszystkich Narodów, Sławni Aktorzy, Nagrodzeni Championi etc. Z każdej serji miałam trzy różne rodzaje: kartki z pudełek, plakaty i albumy.
Następnie zacząłem zbierać duplikaty seryj i albumów. Handlowałem innemi przedmiotami, które były cenione przez chłopców, i które oni zwykle kupowali za pieniądze otrzymane od rodziców. Naturalnie, że nie mieli takiego sprytu ani znajomości rzeczy jak ja, któremu nikt nigdy nie dawał pieniędzy, abym sobie kupił cokolwiek. Handlowałem markami pocztowemi, minerałami, osobliwościami, jajkami ptaków, wyrobami z marmuru. (Posiadałem najwspanialszą kolekcję agatów, jakiej nie spotkałem u żadnego chłopca, a otrzymałem ją jako zastaw za 20 centów, pożyczonych chłopcu do posyłek, który został wysłany do szkoły poprawczej, zanim zdążył wykupić odemnie kolekcję.)
Handlowałem czemkolwiek i wszystkiem dla czegokolwiek, co obrócone dwanaście razy, mogło się nareszcie zamienić na coś, co posiadało jakąś wartość. Byłem sławny jako handlarz. Byłem notorycznym skąpcem. Mogłem nawet handlarza starych lin okrętowych doprowadzić do płaczu, gdy wszedłem z nim w konszachty. Inni chłopcy zwracali się do mnie, abym im sprzedawał ich kolekcje butelek, gałgany, stare żelazo, odpadki, futerały strzelb i pięcio-galonowe dzbany do oliwy — oj! oj! i dawali komisowe za takie tranzakcje.
I oto ten zapobiegawczy, skąpy chłopak, przywykły do niewolnictwa przy maszynie za dziesięć centów godzina, siedział teraz na linie i rozważał nad kwestją piwa po pięć centów za szklankę, i nadeszła chwila, że wydało mi się to głupstwem. Obcowałem teraz z ludźmi, których podziwiałem. Byłem dumny, że byłem z nimi. Czyż cała moja oszczędność i umiejętność handlowania dawały mi ekwiwalent chociaż za jedno z tych wielu wzruszeń, których doznałem odkąd znalazłem się między piratami? Więc cóż było więcej warte, pieniądze czy wzruszenia. Ci ludzie nie mają żadnego strachu przed rozrzucaniem niklów, wielu niklów. Oni imponują obojętnością na pieniądze; zwołują ośmiu ludzi, aby pili wódkę po dziesięć centów kieliszek, jak to uczynił French Frank. A oto Nelson wydał sześćdziesiąt centów na piwo, na nas dwóch.
Coż więc miałem począć? Byłem świadomy, że powziąłem wielką decyzję. Zrobiłem wybór między skąpstwem, a romantycznem życiem. Albo muszę odrzucić precz mój stary szacunek dla pieniędzy i uważać je za rzecz, którą się rzuca wokoło marnotrawnie, albo muszę wyrzec się koleżeństwa tych ludzi którym szczególny kaprys każe pić mocne trunki.
Zwróciłem kroki z powrotem z przystani do baru „Ostatnia Stawka”, gdzie Nelson jeszcze przebywał. „Chodź napijemy się piwa”, zaprosiłem go. I znowu stanęliśmy przy bufecie, piliśmy i gadaliśmy, ale tym razem już ja płaciłem po dziesięć centów! całą wartość mej pracy przy maszynie za trunek, który smakował obrzydliwie i którego nie chciałem pić. Ale nie było to tak trudne. Doszedłem do pewnej koncepcji. Pieniądze się więcej nie liczą. Ceni się koleżeństwo. „Wypijemy jeszcze?”, zapytałem. I piliśmy jeszcze a ja płaciłem. Nelson z mądrością doświadczonego pijaka powiedział do szynkarza: „Daj no mi małą szklankę, Johnny”. Johnny kiwnął głową i podał mu szklankę, która zawierała zaledwie trzecią część ilości poprzednich. Ale cena była taka sama — pięć centów.
Lecz w tym momencie wpadłem już w taki żartobliwy nastrój, że podobna malwersacja, szynkarza nie zabolała mię zbytnio. Zresztą nauczyłem się czegoś. W tym poczęstunku trunkiem było coś więcej aniżeli tylko ilość. Wymacałem to już. Na tym gruncie, nie szło wcale o piwo, lecz o duch koleżeństwa przy kieliszku. O! otóż to najważniejsza rzecz. Zażądałem również małe piwo, jak najmniej tej wstrętnej daniny, którą koleżeństwo obciążało.
„Musiałem pójść na statek, aby przynieść pieniądze,” rzuciłem mimochodem, w czasie wypitki, w nadziei, że Nelson przyjmie to wyjaśnienie, dlaczego pozwoliłem mu stawiać aż sześć kolejek zrzędu.
„Oh, mogłeś tego nie robić,” odpowiedział. „Johnny wierzy takim zuchom, jak ty, nieprawdaż Johnny?”
„Ma się rozumieć,“ potwierdził Johnny, uśmiechając się.
„Jak tam dużo nasmarowałeś na mnie?“ przekomarzał się Nelson.
Johnny wyciągnął książkę, którą trzymał za bufetem, znalazł stronicę Nelsona, zrobił dodawanie i wymienił sumę kilku dolarów. Naraz zapragnąłem posiadać taką stronicę w książce. Wydało mi się to ostateczną cechą męskości.
Po kilku kolejkach, na które nalegałem i płaciłem, Nelson zdecydował się wyjść. Rozstaliśmy się prawdziwie po przyjacielsku i powlekłem się w dół, ku łodzi Razzle Dazzle. Spider rozpalał właśnie ogień, aby ugotować kolację.
„Gdzieś ty się tak ululał?” kpił ze mnie poufale.
„Oh, byłem z Nelsonem”, odpowiedziałem z udaną niedbałością, starając się ukryć moją dumę.
Nagle przyszła mi do głowy myśl. Oto jeszcze jeden z moich kolegów. Obecnie, skoro już doszedłem do pewnej koncepcji, mogę ją pogłębić w praktyce.
„Chodź,” powiedziałem, „pójdziemy do Johnny’ego i będziemy pili.”
Idąc na przystań spotkaliśmy przechodzącego Clam’a. Clam, który był wspólnikiem Nelsona, a przytem był ładny, dzielny, urodziwy, o pięknych wąsach trzydziestoletni mężczyzna — jednem słowem, krótko mówiąc, przydomek miał bardzo nieodpowiedni. „Chodź i ty”, powiedziałem, „napijemy się.” Poszedł. Zwróciliśmy się do baru „Ostatnia Stawka”, gdzie spotkaliśmy wychodzącego brata Królowej, Pat’a.
„Co się tak spieszysz?”, powitałem go. „Przyszliśmy wypić, zostań z nami!” „Wypiłem już jednego,” mruknął. „Cóż z tego? — wypijemy jeszcze, ” nalegałem. Pat zgodził się przyłączyć do nas, a ja wdzierałem się w jego łaski za pośrednictwem kilku szklanek piwa. Oh! nauczyłem się wielu rzeczy tego popołudnia o John’ie Barleycorn. Zawiera on w sobie o wiele więcej, aniżeli przykry smak, kiedy go przełykasz. Oto, za te śmieszne dziesięć centów, ponure, mrukliwe indywiduum, które groziło nienawiścią, staje się nagle dobrym przyjacielem. Ożywia się, oczy patrzą przyjaźnie a nasze głosy mieszają się razem w opowiadaniach plotek o łowach i z całego wybrzeża.
„Małe piwo dla mnie, Johnny,” powiedziałem podczas gdy inni zamawiali sobie wielkie szklanki. Powiedziałem to jak doświadczony pijak, niedbale jakgdyby to była odruchowo rzucona myśl, która mi nagle przyszła do głowy. Przypominając sobie to dzisiaj, jestem pewny, że jedynie tylko Johnny Heinhold zauważył moje maniery początkującego pijaka.
„Gdzie on się tak ululał?“ zapytał Spider poufnie Johnny’ego, poza memi plecami.
„Oh, on tu już pociągał z Nelsonem całe popołudnie,” odpowiedział Johnny.
Nigdy nie przyznałem się, że to słyszałem ale byłem dumny. O! nawet szynkarz zaświadczył, że jestem mężczyzną. „On tu już pociągał z Nelsonem całe popołudnie”. Cudowne słowa. Pasowanie na rycerza przez szynkarza ze szklanką piwa w ręku!
Przypomniałem sobie, że French Frank częstował Johnny’ego w tym dniu, kiedy kupiłem od niego Razzle Dazzle. Szklanki były napełnione i podnieśliśmy je do ust. — „Weźże sobie cokolwiek Johnny” powiedziałem z miną, jak gdybym chciał już dawno to powiedzieć, ale zapomniałem o tej drobnostce, prowadząc interesującą rozmowę z Clam’em i Pat’em.
Johnny spojrzał na mnie z pewną przenikliwością, dziwiąc się, jestem pewny, mojemi postępami w edukacji, i nalał sobie wódki z osobnej butelki. Ta moja słaba strona skąpstwa została dotknięta. On sobie nalał dziesięciocentowy trunek, podczas, gdy my piliśmy pięciocentowy. Ale zabolało mię to tylko przez chwilę. Zlekceważyłem ten szczegół, przypominając sobie moją koncepcję i nie zwracałem na to więcej uwagi.
„Zapisz to do książki,” powiedziałem, kiedy przestaliśmy pić. I miałem tę satysfakcję widząc czystą stronicę, oznaczoną mojem nazwiskiem i obciążoną całą należnością za wszystkie kolejki w sumie trzydziestu centów. Mignęła mi w myśli, jakgdyby przez jakąś złotą mgłę, cała stronica zapisana, przekreślona i znowu zapisana.
Częstowałem powtórnie i tu, ku memu zdziwieniu, Johnny sam sobie nalał trunku za dziesięć centów. Potem on nas częstował z za bufetu, i byłem przekonany, że on musiał arytmetycznie bardzo pięknie tę rzecz wykombinować.
„Chodźmy do lokalu „St. Louis House,“ podsunął nam Spider kiedyśmy wychodzili. Pat, który cały dzień nosił węgiel, poszedł jednak do domu, a Clam udał się na Reindeer’a gotować kolację. Tylko ja i Spider udaliśmy się do „St. Louis House —“ moja pierwsza wizyta w tym lokalu — wielki bar, gdzie zastaliśmy pewno z pięćdziesięciu mężczyzn, przeważnie z wybrzeża. I tutaj spotkałem Soap Kennedy, po raz drugi, i Bill Keiley’a, a także Smith’a ze statku Annie, z przytroczonym rewolwerem w futerale. Pokazał mi go Nelson. Spotkałem tam również innych, nie włączając braci Vigy, którzy trzymali pierwsze skrzypce oraz herszta ich wszystkich, Joe Goose, ze złemi oczami, świszczącym nosem, w kwiecistej kamizelce, który grał na harmonijce jak pijany anioł i był tak rozczulony do łez, że nawet całe wybrzeże Oakland gotowe było odczuć go i podziwiać.
Znowu postawiłem kolejkę, częstując i tamtych gdy nagle przemknęła mi myśl, że Mammy Jennie jeszcze nie otrzymała odemnie tygodniowej raty, która jej się należała jako zwrot pożyczki za kupno Razzle Dazzle. „Coż z tego?“, pomyślałem, a raczej John Barleycorn pomyślał za mnie. „Jesteś mężczyzną i masz przyjaciół mężczyzn. Mammy Jennie nie potrzebuje pieniędzy tak nagle; ona nie cierpi głodu; — wiesz o tem dobrze. Ma jeszcze pieniądze w banku, niech więc czeka, zapłacisz jej częściowo.
I tak zdobyłem sobie rycerskie ostrogi. Moje stanowisko na wybrzeżu i wśród piratów w krótkim czasie stało się wybornem. Byłem uważany za dobrego kolegę i bynajmniej nie-tchórza. W każdym razie od dnia kiedy doszedłem do mej koncepcji, siedząc na linie w przystani miasta Oakland, nigdy już nie dbałem o pieniądze. Nikt już więcej nie uważał mię za skąpca, a nawet moje lekceważenie pieniędzy było źródłem podziwu i niepokoju dla niektórych dawnych znajomych. Zerwałem tak dokumentnie z moją dawną oszczędnością, że napisałem do matki, aby zwołała chłopców z sąsiedztwa i rozdała im wszystkie moje kolekcje. Nie dbałem nawet o to którzy z chłopców otrzymali i jakie kolekcje. Czułem się mężczyzną i wymiotłem na czysto wszystko co wiązało mnie z dzieciństwem.
Moja sława rosła. Kiedy się rozeszła wzdłuż wybrzeża wieść o tem jakto French Frank chciał mnie zatopić, uderzając na mnie swoim szkunerem, a ja stałem na pokładzie Razzle Dazzle z gotową do strzału dubeltówką w rękach, sterując nogami i trzymając się jednakże linji, i wreszcie zmusiłem go do nagłego zwrotu steru i usunięcia się z drogi, — całe wybrzeże zdecydowało, że coś we mnie siedzi, pomimo mej młodości. I w dalszym ciągu popisywałem się niezwykłemi czynami. Zdarzało się, że przywoziłem na Razzle Dazzle ładunek ostryg większy niż którakolwiek załoga z dwóch marynarzy zdołała przywieźć. Pewnego razu, kiedy byliśmy na łowach daleko w dole zatoki Lower, ja pierwszy powróciłem i zarzuciłem kotwicę jeszcze za dnia przy wyspach Asparagus, a pewnej czwartkowej nocy, kiedy ścigaliśmy się na targ, prowadziłem Razzle Dazzle bez steru i pierwszy z całej floty pirackiej dobiłem do brzegu i zgarnąłem całą śmietankę na piątkowym targu; zdarzyło się również, że dopłynąłem do zatoki Upper na Razzle Dazzle pod trójkątnym żaglem, kiedy Scotty spalił nasz główny maszt (tak, ów Scotty znany z przygody na Idlerze. Po Spiderze następcą jego na pokładzie Razzle Dazzle był Irlandczyk, a potem powrócił Scotty i zajął miejsce Irlandczyka.)
Ale czyny, dokonane przezemnie na wodzie, liczyły się tylko częściowo. Co właściwie dopełniało wszystkiego i zdobyło mi tytuł: „Księcia łowów pirackich” to to, — że byłem dobrym kolegą na wybrzeżu i częstowałem wszystkich, rzucając szczodrze pieniędzmi po męsku. Nigdy dawniej nie śniło mi się, że przyjdzie czas, kiedy wybrzeże Oakland, które niegdyś tak mnie przerażało i zdumiewało, przerażę i oszołomię memi szatańskimi wybrykami.
Życie jednakże stale popychało mię do kieliszka. Szynki są klubami biedaków. Szynki były miejscem naszych zebrań. W szynkach naznaczaliśmy sobie spotkania. W szynkach oblewaliśmy nasze powodzenia i tam opłakiwaliśmy nasze smutki. Robiliśmy znajomości również w szynkach. Czyż mogę zapomnieć kiedykolwiek owe popołudnie, kiedy spotkałem „Starego Drapieżcę,” ojca Nelsona? Miało to miejsce w szynku „Ostatnia Stawka”. Johnny Heinhold zapoznał nas. Ten „Stary Drapieżca”, ojciec Nelsona, był dość godną uwagi osobliwością. Ale był też i czemś więcej. Był właścicielem i kapitanem własnego szkunera, Annie Mine, z pełną załogą, i mogłem jeszcze pewnego dnia wstąpić do niego, jako marynarz. Poza tem był on również postacią romantyczną. Niebieskooki, jasnowłosy Wiking o grubych kościach miał szerokie bary i żelazne muskuły pomimo swego wieku. Opłynął on już wszystkie morza na okrętach różnych narodów, w dawnych latach starej, prymitywnej żeglugi.
Słyszałem o nim wiele różnych dziwnych historyj i uwielbiałem go, nawet nie znając osobiście. Potrzeba było szynku, abyśmy się zetknęli z sobą. Ale i ta nasza znajomość byłaby ograniczyła się jedynie do uścisku rąk i jakiegoś słowa — był to bowiem mrukliwy jegomość — gdyby nie kieliszek. „Wypijemy”, powiedziałem z gotowością po chwili milczenia, którą wystudjowałem jako dobry ton w sztuce pijackiej. Naturalnie przy piwie, za które ja płaciłem, czuł się zobowiązany słuchać mnie i mówić do mnie. A Johnny, jak wytrawny gospodarz, robił stosowne uwagi, które pomagały nam znaleźć mnóstwo tematów do rozmowy. Oczywiście, pijąc moje piwo, kapitan Nelson musiał postawić swoją kolejkę. To spowodowało dłuższą pogawędkę, z której Johnny się wycofał, gdyż musiał usługiwać innym bywalcom.
Im więcej obaj piliśmy piwa, tem bardziej zaprzyjaźnialiśmy się z sobą. Znalazł on we mnie cennego słuchacza, który przez sztukę czytania książek dużo wiedział o życiu na morzu, jakie on przeżył osobiście. Zwrócił rozmowę na wspomnienia o dawnych latach dzikiej młodości i snuł przędziwo osobliwych dla mnie opowiadań. W trakcie tego zapijaliśmy piwo, częstując się wzajemnie przez całe to błogie, letnie popołudnie. A więc, znowu John Barleycorn umożliwił mi przepędzenie owego popołudnia ze starym wilkiem morskim.
Tymczasem Johny Heinhold dyskretnie przestrzegł mię poprzez bufet, że mam już w czubie i radził mi pić małe piwa. Ale dopóki kapitan Nelson pił wielkie szklanice, dopóty duma moja nie pozwalała mi żądać innych, jak tylko wielkie. Aż stary szyper pierwszy poprosił o małą szklankę, wówczas i ja kazałem sobie podać małą. Uf, kiedy nareszcie doszliśmy do przyjemnego momentu długo-trwającego pożegnania byłem pijaniusieńki. Ale miałem tę satysfakcję, że „Stary Drapieżca” był niemniej pijany odemnie. Moja młodzieńcza skromność zaledwie pozwalała mi wierzyć, że zatwardziały rozbójnik był może bardziej urżnięty odemnie. A później, od Spider’a, Pat’a, Clam’a, Johnny’ego Heinhold i innych nadciągnęły wieści, że „Stary Drapieżca” polubił mnie i jaknajlepiej się o mnie wyrażał jako o dzielnym młodzieńcu. Tembardziej to było ciekawe, że był on znany jako krętacz, dziki szczwany lis, który nigdy nikogo nie lubił. (Jego przydomek „Drapieżca” powstał od chwytu Berserker’a, którym, podczas walki rozbił czerep swemu przeciwnikowi). A że ja zdobyłem sobie jego przyjaźń, było to zasługą John’a Barleycorn.
A jednakże dotychczas nie nabrałem ani gustu, ani fizycznego pociągu do alkoholu. Pijaństwo moje było związane z życiem, jakie prowadziłem; było zwyczajem mężczyzn z którymi obcowałem. Kiedy żeglowałem daleko po zatoce, nie używałem żadnego trunku, wogóle, gdy wyruszaliśmy na wodę nigdy przez myśl nam nie przeszło żadne pożądanie alkoholu. Trwało to dopóki nie przyciągnąłem Razzle Dazzle do przystani i nie wyszedłem na brzeg, by udać się do miejsca zebrań mężczyzn, gdzie pijaństwo unosiło się w powietrzu tak, iż poczęstunek trunkami, oraz przyjmowanie poczęstunków od innych stawały się jakgdyby obowiązkiem społecznym i rytuałem męskości. Zdarzało się również, kiedy staliśmy w przystani, w poprzek ujścia, na piasczystym cyplu, że przychodziła na mój pokład Królowa, jej siostra, brat Pat i pani Hadley. Była to przecież moja łódź, byłem gospodarzem i musiałem okazać moją gościnność w sposób dla nich zrozumiały. A więc, pchnęło się wówczas Spider’a, Irlandczyka, albo Scotty’ego, który tam z nich stanowił moją załogę, ze dzbanem po piwo i z gąsiorem po czerwone wino.
Albo też, kiedy staliśmy w przystani dla przehandlowania moich ostryg, a zdarzało się to zwykle o szarych brzaskach dnia, ogromni policjanci, albo inni porządnie ubrani ludzie, zakradali się na pokład. Ponieważ żyliśmy w cieniu, ukryci przed okiem policji, trzeba było otwierać pudełka i częstować ostrygami w pieprznym sosie, posyłając równocześnie po butelki mocnych trunków.
Pijąc tyle ile tylko mogłem, nie zdołałem jednak polubić John’a Barleycorn. Ceniłam go nadzwyczajnie za jego umiejętność skojarzania towarzystw, ale nie za smak. Bezustannie pożerała mię żądza aby być mężczyzną między mężczyznami i bezustannie w skrytości pieściłem w sobie haniebne pożądanie cukierków. Ale umarłbym raczej, a nie pozwoliłbym komukolwiek domyślić się tego. Jedynie w nocy folgowałem sobie zwykle w samotnych libacjach, kiedy byłem pewny, że moja załoga śpi na lądzie. Wyrywałem się też czasem do bezpłatnej bibljoteki, aby wymienić książki, kupowałem wówczas za całego kwodra wszystkie rodzaje cukierków, które żułem i ssałem powoli, ukrywając się na pokładzie Razzle Dazzle, albo wciskając się do mej kajuty kładłem się do łóżka i leżałem długie boskie godziny czytając i ssąc cukierki. I tylko wtedy czułem, że dobrze zużytkowałem mój zarobek. Za dolary płacone przy bufecie nie mogłem kupić sobie takiej rozkoszy, jak za te dwadzieścia pięć centów, wydane w cukierniczym sklepie.
Kiedy moje pijaństwo wzmogło się znacznie, zauważyłem, że z powodu tych pijackich hulanek zdarzają się nieraz krwawe awantury. Pijaństwo zawsze pozostawia pamiątkę. Otóż w tym czasie podobne zajście miało miejsce. Ludzie tacy jak Joe Goose liczą godziny od pijaństwa do pijaństwa. Robotnicy dokowi żyją w oczekiwaniu na sobotnie pijaństwo. My, poławiacze ostryg, czekamy tylko na rozsprzedaż naszego ładunku aby zacząć pić, chociaż zdarzają nam się i przygodne pijatyki i różne niespodziewane spotkania z przyjacielem też bywają oblewane „wyjątkowo”. Swoją drogą takie przygodne pijatyki bywają czasem najprzyjemniejsze. Ale w tym czasie zdarzyły się bardzo denerwujące przygody. Mianowicie pewnej niedzieli, kiedy Nelson, French Frank i kapitan Spink ukradli skradzioną łódź, używaną do połowu łososi, Whisky Bob’owi, i Nicky Grekowi nastąpiły ogromne tarcia między personelem na łodziach poławiaczy ostryg. Nelson rozpoczął bójką z Bill Kelley’em na Annie i dostał kulą w lewą rękę. Pokłócił się również z Clam’em i, zrywając spółkę, odpłynął na Reinderze z ręką na temblaku, z załogą złożoną z dwóch morskich marynarzy, i płynął tak warjacko, aby wystraszyć ich na ląd. Ci dwaj marynarze opowiadali potem takie historje o jego wściekłości, że nikt z całego wybrzeża nie chciał płynąć z nim więcej. Aż wreszcie Reindeer, bez załogi, musiał zawinąć ku wyjściu, na piasczysty cypel.
Obok niego stał Razzle Dazzle ze spalonym masztem, a na pokładzie byłem ja i Scotty. Whisky Bob opuścił French Frank’a i udał się na łowy w górę rzeki z Nicky Grekiem. Rezultatem tych łowów była nowiuteńka łódź do połowu łososi, Columbia River, którą ukradli rybakom włoskim. My wszyscy piraci, zostaliśmy zrewidowani przez Włochów, szukających swej łodzi i byliśmy przekonani dowiedziawszy się dokładnie szczegółów, że Whisky Bob i Nicky Grek istotnie tę łódź ukradli. Ale gdzie oni ją ukryli? Setki włoskich i greckich rybaków przeszukiwało każde zagłębienie, każdą dziurę w dół i w górę rzeki i zatoki. Wreszcie zrozpaczeni ofiarowali nam nagrodę pięćdziesiąt dolarów; nasze zainteresowanie tym wypadkiem wzmogło się, ale tajemnica się pogłębiła.
Pewnej niedzieli rankiem, stary kapitan Spink złożył mi wizytę. Rozmowa była bardzo poufna. Opowiadał mi, że on właśnie zajmował się połowem ryb na swoim promie przy starym przejeździe Alameda. Podczas odpływu zauważył linę przywiązaną do słupa pod wodą i ciągnącą coś z głębi. Daremnie starał się wyciągnąć ten tajemniczy przedmiot, który widocznie był przymocowany z drugiej strony. Nieco dalej, do drugiego słupa, przywiązana była zwyczajna lina, prowadząca również w głąb, lecz tak obciążona że niepodobna było ją poruszyć. Bezwątpienia tam jest ukryta owa skradziona łódź. Jeżeli ją zwrócimy prawemu właścicielowi, otrzymamy pięćdziesiąt dolarów. Miałem jednak śmieszne przesądy etyczne co do honoru złodziejskiego i odmówiłem wzięcia jakiegokolwiek udziału w tej aferze.
Ale French Frank pokłócił się z Whisky Bob’em, a Nelson również był jego wrogiem. (Biedny Whisky Bob! — bardzo miły, życzliwy, szlachetny, słaby od urodzenia, wychowany w nędzy, z nieprzezwyciężoną, organiczną potrzebą alkoholu, idący za swem powołaniem do życia pirackiego. Ciało jego wyciągnięto w krótkim czasie obok doków, gdzie utonął pokryty ranami od strzałów.) W godzinę po mej odmowie na propozycję kapitana, zobaczyłem go płynącego w dół ujścia na Reindeerze z Nelsonem. French Frank spieszył również w tym kierunku na swoim szkunerze.
Wkrótce wracali z powrotem, od strony ujścia, zadziwiająco blisko łódź przy łodzi. I kiedy skierowali się ku piasczystemu cyplowi, skradziona łódź widoczna była z pod wody, ciągniona przez opuszczoną w wodę linę, przymocowaną do szlupki i do szkunera. Odpływ był nie całkowity, a oni płynęli pośpiesznie ku brzegowi, gruntując wiosłem, z łodzią w pośrodku. Nagle Hans, jeden z załogi French Frank’a znalazł się na łodzi i pchnął ją raptownie ku północnemu brzegowi. Wielki gąsior na pokładzie mówił o swem powodzeniu, krążąc wokoło. Nie mogli wytrzymać, aby nie oblać tych pięćdziesięciu dolarów, tak łatwo zarobionych. To przecież oddawanie należnej czci John’owi Barleycorn. Kiedy zdarzy się powodzenie — piją. Kiedy trafi się niepowodzenie, piją w nadziei powodzenia. Jeżeli powodzenie zawodzi piją, aby zapomnieć o tem. Kiedy spotkają przyjaciela, piją. Kiedy pokłócą się z przyjacielem i stracą go, piją. Kiedy miłość zostanie uwieńczona triumfem, są tak szczęśliwi, że muszą pić. Kiedy są zawiedzeni — piją, na znak protestu. Ale jeżeli wogóle nie mają co robić, cóż, piją wierząc w naukę, że jeżeli posiądą dostateczną ilość mikrobów alkoholu i te zaczną drążyć ich mózg, nabiorą animuszu i ręce ich pełne będą roboty. Kiedy są trzeźwi chcą pić, a kiedy są pijani chcą pić jeszcze więcej.
Oczywiście Scotty i ja jako dzielni kamraci byliśmy zaproszeni do wypitki. Pomagaliśmy zrobić szczerbę w tych piędziesięciu dolarach jeszcze nie otrzymanych. Owo popołudnie, ze zwyczajnego pospolitego popołudnia przemieniło się w boskie, wspaniałe popołudnie. Rozprawialiśmy, śpiewaliśmy, gardłowaliśmy, przechwalaliśmy się, a nawet French Frank i Nelson stawiali wszystkim wokoło. Staliśmy na pełnym widoku wybrzeża Oakland, a hałasy naszej hulanki przyciągały przyjaciół. Łódź za łodzią, okrążając ujście, holowały ku cyplowi, podczas gdy Hans przecinał im drogę do brzegu, a nawet odpychał je w tył za pomocą najrozmaitszych przebiegłych fortelów.
Whisky Bob i Nicky Grek przybyli trzeźwi, obrażeni, oburzeni na swych kolegów pirackich, którzy zniweczyli ich plany. French Frank, wspomagany przez John’a Barleycorn, perorował z hypokryzją o cnocie i uczciwości i nie zważając na swe pięćdziesiąt lat, powalił Whisky Bob‘a na piasek i zaczął go okładać. Nicky Grek skoczył i prędkiem pchnięciem Frank‘a pomógł Whisky Bob‘owi, lecz załatwił się z nim krótko Hans. I oczywiście, kiedy poharatane cielska Bob‘a i Nickiego zostały władowane na ich łódź, wypadek ten musiał być uświęcony dalszą pijatyką.
W międzyczasie przybywali inni goście, i wkrótce znaleźliśmy się w tłumie, składającym się z wielu narodowości o różnych temperamentach, wszyscy, naturalnie, podnieceni, i za sprawą John’a Barleycorn zrzucający z siebie ostatnie pozory. Stare kłótnie odżyły, dawne nienawiście wybuchnęły. Bójka wisiała w powietrzu. Każdy z robotników dokowych przypomniał sobie jakąś urazę do któregoś z marynarzy, i vice-versa, albo jakiś pirat przypomniał sobie, lub też jemu przypomnieli i pięście się zaciskały, a inni nie pozostawali dłużni. Każda bójka powodowała nową kolejkę, podczas której kombatanci pomagali, robili zakłady, ściskali się i przysięgali sobie dozgonną przyjaźń.
Taką właśnie chwilę wybrał Soap Kennedy, aby upomnieć się o starą koszulę, którą pozostawił na Reindeerze podczas podróży z Clam’em. Stanął po stronie Clam’a w bójce z Nelsonem. Naturalnie, że i on nie był trzeźwy po odwiedzinach w lokalu „St. Louis House”; przecież to John Barleycorn przywiódł go tam, na piasczysty cypel w sprawie owej starej koszuli. Nie wiele trzeba było słów i rozpoczęło się szamotanie. Zatoczyli się obaj z Nelsonem na szpic Reindeera i Soap Kennedy zaledwie uchylił się przed rozbiciem mu czaszki żelazną sztabą przez wściekłego French Frank’a, wściekłego, ponieważ człowiek o zdrowych dwóch rękach zaatakował człowieka o jednej chorej ręce. (Jeżeli Reindeer do tej pory jeszcze żegluje, pozostały na nim zapewne ślady wklęśnięć na drewnianej burcie od uderzenia żelaznej sztaby.)
Ale Nelson pchnął przeciwnika obandażowaną ręką, przedziurawioną przez kulę, odrzucając precz temblak, a powstrzymywany przez nas, płakał i ryczał, że swym chwytem Berserker’a mógłby liznąć Soap Kennedy jedną ręką. Pozostawiliśmy ich losowi, na piasku. W momencie, kiedy się zdawało, że Nelsonowi grozi największe niebezpieczeństwo, French Frank, czy John Barleycorn, skoczył niespodziewanie ku walczącym. Scotty protestował i rzucił się na French Frank’a który wywinął nim koziołka i chwycił go za bary, poczem obydwaj potoczyli się na piasek na odległość dwudziestu stóp. W trakcie rozdzielania tych dwóch wynikło z pół tuzina bójek pomiędzy resztą obecnych. Niektóre bójki doprowadzano do takiego, lub innego końca, albo też rozdzielaliśmy przeciwników trunkiem, ale Nelson i Soap Kennedy walczyli z sobą dalej. Od czasu do czasu zwracaliśmy się do nich z radami, takiemi, jak naprzykład, kiedy leżeli wyczerpani na piasku, niezdolni do uderzeń: „Rzuć mu piaskiem w oczy“. I rzucali jeden drugiemu piaskiem w oczy, odzyskując siłę i tłukąc się znowu do następnego wyczerpania.
A teraz — na tle tego obrazu bestjalstwa, śmieszności i brudu, wyobraź sobie, jakie to znaczenie miało dla mnie młodego, niespełna szesnastoletniego chłopca z rozpaloną głową marzeniami o przygodach, czarodziejskich zdarzeniach, przejętego opowiadaniami o piratach, o morskich korsarzach, o miejskich rabunkach, o zatargach uzbrojonych mężczyzn, z wyobraźnią rozszalałą przez trunek. To było życie szorstkie, nagie, dzikie i wolne, jedyne jakie w tych czasach kiedy się urodziłem i w tych krajach możliwe było do osiągnięcia. I powiem więcej jeszcze. Ono obiecywało wiele. To był dopiero początek. Od tego piasczystego cypla wiodła droga poprzez Złote Wrota do przestworzy i przygód w całym świecie, gdzie walki mogły się toczyć nie o starą koszulę, ani nawet nie o łódź skradzioną, ale o cele podniosłe, o wielkie, romantyczne rezultaty.
Ponieważ powiedziałem Scotty’emu, co myślę o jego bójce z takim starym człowiekiem jak French Frank, wynikła burda między nami i dołączyliśmy się do całego kłębowiska walczących. Scotty porzucił swoje stanowisko w mojej załodze i ulotnił się w nocy z parą moich kołder. Podczas nocy, kiedy piraci leżeli ogłupieni w swych kajutach, szkuner i Reindeer wypłynęły na głębokie wody i kołysały się na kotwicach. Skradziona łódź, przepełniona kamieniami i wodą spoczywała na dnie.
Wczesnym rankiem usłyszałem dzikie krzyki, rozlegające się z Reindeera i zataczając się wyszedłem w szarej mgle, aby ujrzeć widowisko, z którego całe wybrzeże śmiało się przez kilka dni. Piękna łódź skradziona leżała na szczerym piasku spłaszczona jak placek, a do niej przyczepiony był szkuner French Frank’a i Reindeer. Na nieszczęście dwie deski na Reindeerze były strzaskane grubym, dębowym drągiem, sterczącym z łodzi. Zaczynający się przypływ zalewał przez dziury kajutę Nelsona budząc go ze snu. Pomogłem mu wypompować wodę z Reindeera i wreszcie naprawiliśmy szkody. Poczem Nelson gotował śniadanie i kiedyśmy je spożywali rozważaliśmy naszą sytuację. Nelson był złamany. Ja również. Pięćdziesiąt dolarów nagrody nigdy nie będzie wypłacone za te żałosne resztki łodzi wyrzucone na piasek ponad wodą. On ma zranioną rękę, a więc nie ma załogi. Ja mam spalony główny maszt i też jestem bez załogi.
„Cóż mamy mówić, ja, albo ty?” Nelson zagadał.
I nigdy nie pożałowałem tych miesięcy djabelskich szaleństw, które przepędziłem z Nelsonem. Bo on umiał żeglować, chociaż wystraszał każdego kto z nim płynął. Sterować tak, aby uniknąć rozbicia o cal, o włos, było jego radością. Zrobić coś, czego nikt inny nie odważyłby się zrobić było jego dumą. Nigdy nie zawadzić o rafę było jego manją i przez cały czas, który przepływałem z nim przy wiatrach silnych czy słabych, Reindeer zawsze ominął rafę, ani też nie osiadł na mieliźnie. Żeglowaliśmy stale przy naciągniętych żaglach, pełnym prądem i płynęliśmy dalej. Opuściliśmy wybrzeże Oakland i wyszliśmy na szerokie morze szukać przygód.
I wszystkie te szczytne chwile mego życia stały się moim udziałem przez John’a Barleycorn. I to jest również mój zarzut przeciw niemu. Znalazłem się tam spragniony wolnego, awanturniczego życia i jedyną drogę do osiągnięcia tego otwierał mi John Barleycorn. Jest to, wogóle, droga ludzi którzy chcą wyzyskać życie. I ja chciałem wyzyskać życie, dlatego musiałem żyć tak jak oni żyją. Stało się to dzięki mej sztuce pijackiej, że zawarłem spółkę i koleżeństwo z Nelsonem. Gdybym był pił piwo tylko stawiane przez niego, albo wogóle odmówił, nigdy nie wybrałby mię na wspólnika. Chciał mieć wspólnika również w życiu towarzyskiem jak i przy pracy.
Rzuciłem się w wir tego życia i odkryłem tajemne praktyki John’a Barleycorn, polegające na wyuzdanem pijaństwie, które stopniowo przybierały coraz większe rozmiary, tak, że tylko żelazny organizm mógł wytrzymać to doprawadzanie do ostatecznego ogłupienia i bydlęcej bezmyślności. Nie lubiłem smaku alkoholu, a więc piłem jedynie tylko dlatego, aby się upić, i to upić się beznadziejnie, bez ratunku. I ja który niegdyś oszczędzałem, zgarniałem, handlowałem jak Shylock i doprowadzałem handlarza starych lin do płaczu, ja który osłupiałem, kiedy French Frank za jednym zamachem wydał ośmdziesiąt centów na wódkę dla ośmiu ludzi, stałem się utracjuszem najlekkomyślniej w świecie trwoniącym pieniądze najwięcej z nich wszystkich.
Pamiętam jak jednego wieczoru poszedłem na brzeg z Nelsonem. W kieszeni miałem sto ośmdziesiąt dolarów. Zamierzałem przedewszystkiem kupić sobie jakieś ubranie, a potem wypić coś niecoś. Potrzebowałem ubrania. Wszystko co posiadałem miałem na sobie, a były to: para butów okrętowych, które przeważnie przepuszczały wodę tak szybko, jak nabierały, parę spodni za pięćdziesiąt centów, koszulkę bawełnianą za czterdzieści centów i kaptur. Nie miałem kapelusza, więc nosiłem kaptur, a trzeba zwrócić uwagę, że nie wymieniłem ani bielizny, ani skarpetek. Nie miałem ich bowiem wcale.
Zanim doszliśmy do sklepów, gdzie mogłem kupić ubranie, trzeba było przejść tuzin szynków. Zaczęło się więc od kupowania wódki. Nie doszedłem wcale do sklepów z ubraniami. Nad ranem, zmęczony, zatruty, ale zadowolony wróciłem na statek i popłynęliśmy dalej. Posiadałem tylko to ubranie, w którem wyszedłem na brzeg i ani centa z tych stu ośmdziesięciu dolarów. Wydawało by się to niemożliwe tym którzy nigdy tego nie doświadczyli, żeby wyrostek w dwanaście godzin mógł puścić sto ośmdziesiąt dolarów na wódkę. Ja znam taki wypadek.
I nie żałowałem tego. Byłem dumny. Dowiodłem wszystkim, że umiem puszczać pieniądze najlepiej z nich. Między mocnymi, dowiodłem, że byłem najmocniejszy. Ugruntowałem znowu, jak zresztą często to czyniłem, moje prawo do tytułu „Księcia”. Moje postępowanie również mogło być uważane jako częściowa reakcja przeciw memu skąpstwu i nadmiernej pracy w dzieciństwie. Być może, że najtajniejsza moja myśl była taka: lepiej królować między pijanymi awanturnikami, niż mozolić się dwanaście godzin dziennie przy maszynie, po dziesięć centów za godzinę. Tam, przy maszynie, niema żadnych szczytnych chwil. A jeżeli to nie była szczytna chwila roztrwonić sto ośmdziesiąt dolarów w przeciągu dwunastu godzin, w takim razie chciałbym wiedzieć co nią jest.
Oh! ominąłem niejeden szczegół z mego obcowania z John’em Barleycorn w tym okresie, a wspominam jedynie te wypadki które rzucają światło na sposoby John’a Barleycorn. Posiadałem trzy warunki, które dawały mi możność kontynuowania tak strasznego pijaństwa. Po pierwsze, wspaniały organizm, silniejszy znacznie od przeciętnego; po drugie, zdrowy, na otwartem powietrzu, tryb życia na wodzie, i po trzecie fakt, że piłem dorywczo. Kiedy byliśmy na wodzie, nigdy nie zabieraliśmy żadnych trunków ze sobą.
Świat stał przedemną otworem. Znałem już kilkaset mil dróg morskich, miasta, miasteczka i rybackie wioski na wybrzeżach. Nadeszła pokusa aby wyruszyć dalej. Na razie, nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy. A przecież tam musiało być coś więcej. Lecz nawet ten kawał świata był za szeroki dla Nelsona. Tęsknił do swego ulubionego wybrzeża Oakland, a kiedy zdecydował się tam wrócić — roztaliśmy się przyjaźnie.
Założyłem główną kwaterę w starem mieście Benicja, przy cieśninie Carquinez. Wśród mrowia łodzi rybackich, zarytych w błocie, na miejscach do zarzucania kotwic, blizko wybrzeża, spotkałem gromadę pijaków, włóczęgów, do których się przyłączyłem. Przebywałem teraz dłużej na brzegu zabijając czas łapaniem łososi i robieniem wywiadów w górę oraz wdół zatoki i po rzekach, wysyłany przez rybaków. Wobec tego piłem jeszcze więcej zgłębiając coraz bardziej sztukę pijaństwa. Przepijałem do byle kogo, kieliszek za kieliszkiem, a często piłem nad wszelką miarę, aby wobec całego wybrzeża wykazać moją męskość. Kiedy pewnego ranka moje nieprzytomne cielsko rozplątywało się z sieci schnących na ramach, gdzie ogłupiały, ślepy zalazłem nocy poprzedniej i kiedy całe wybrzeże śmiało się do czkawki i znowu piło — byłem naprawdę dumny. To było moje bohaterstwo.
I kiedy nigdy nie odetchnąłem na trzeźwo, i jednym ciągiem piłem sumiennie przez całe trzy tygodnie, byłem pewny, że dosięgłem szczytu. Zapewne w tym kierunku nie można iść dalej. Nadszedł czas, że należało zawrócić. Zawsze, pijany czy trzeźwy, w głębi mej świadomości coś szeptało mi, że te hulanki i awantury na zatoce nie stanowią wszystkiego w życiu. Ten podszept był moją dobrą opatrznością. Trafem, tak byłem usposobiony, że mogłem posłuchać wołania, ustawicznego wołania z poza tego świata. Nie była ta chytrość z mojej strony. Była to ciekawość, pragnienie wiedzy, niepokój i poszukiwanie tych cudownych rzeczy, które, zdawało się, gdzieś migały przedemną, albo też przeczuwałem je tylko. Jakież to byłoby życie, pytałem, gdyby to było wszystkiem? Nie; musi być coś więcej — tam, w dali, po za tem. (I dla wyjaśnienia moich późniejszych odkryć pijaka, ten podszept, te obietnice rzeczy, istniejących po za teraźniejszością, muszą być zanotowane, ponieważ było im przeznaczone odegrać ważną rolę w moich następnych zmaganiach z John’em Barleycorn.)
Ale jedna sztuczka John’a Barleycorn, którą sobie zagrał ze mną, skłoniła mię nagle do decyzji, aby zawrócić. — Potworna, nieprawdopodobna sztuczka, która pozwoliła mi ujrzeć przepaść odurzenia o jakiej do tej pory nie śniłem. O godzinie pierwszej po północy, po nadzwyczajnem pijaństwie, cłapałem się ku szlupce na koniec przystani w zamiarze położenia się spać. Przypływy wymiotły całą cieśninę Carquinez na odległość mili, i kiedy wdrapywałem się na pokład był pełny odpływ. Nie było nikogo ani na przystani, ani na szlupce. Prąd wody uniósł mię. Nie przestraszyłem się bynajmniej. Uważałem tą przykrą przygodę za rozkosz. Byłem dobrym pływakiem i w moim rozpalonym stanie zetknięcie się wody z moją skórą połaskotało mię jak zimny kompres.
Ale wtedy John Barleycorn zagrał swoją manjacką sztuczkę. Jakaś dziwaczna fantazja opadła mię nagle, aby dać się unieść falom odpływu. Nigdy nie byłem desperatem. Myśl o samobójstwie nigdy mi nie przyszła do głowy. A jednak w tej chwili błysnęła mi i wyobraziłem sobie, że byłby to wspaniały, doskonale piękny dopełniający finał mego krótkiego, lecz podniosłego żywota. Ja, który nie zaznałem nigdy miłości dziewczyny, miłości kobiety, ani też miłości dzieci, który nigdy nie rozkoszowałem się szeroką, radosną krainą sztuki, nigdy nie wdzierałem się na zimno-gwiaździstą wysokość filozofji, który nie oglądałem moimi oczami więcej jak tę przestrzeń wielkości końca szpilki wobec ogromu świata, zdecydowałem, że to wszystko już jest po za mną, że widziałem wszystko, przeżyłem wszystko, byłem wszędzie, gdzie tylko warto było być, i że obecnie nadszedł czas — skończyć. To był podstęp John’a Barleycorn ażeby, pozbawiwszy mię zupełnie zdolności myślenia, pociągnąć mnie w zatrutym śnie ku śmierci.
Oh, nie mnie przekonywać. Istotnie, doświadczyłem wszystkiego w życiu, a nie wiele to było warte. Obrzydliwe pijaństwo, w jakiem żyłem od tylu miesięcy, (towarzyszyła mu świadomość upadku i dawne uczucie wyrzutów sumienia) doszło do ostateczności i tylko ja mogłem sam ocenić, co to było warte. Więc dla tych upadłych starych włóczęgów i pijaków kupowałem trunki. Oto — co mi się dostało z życia. Czyż chciałbym stać się podobnym do nich? Nie, po tysiąc razy nie; i poczułem łzy słodkiego smutku nad moją szczytną młodością ginącą w nurtach odpływu. (Ale któż nie widział płaczącego, melancholijnego pijaka? Można go spotkać w każdym szynku, jak, nie mogąc znaleźć nikogo do słuchania, opowiada swe smutki szynkarzowi, który musi słuchać, bo jest za to zapłacony).
Woda była rozkoszna. To była jednak mężna śmierć. John Barleycorn uderzył w inną stronę mego szalonego pijanego mózgu. Precz ze łzami i żalem! To była śmierć bohaterska z własnej bohaterskiej woli i rąk! Zaśpiewałem więc sobie łabędzią pieśń, i śpiewałem ją wesoło, kiedy fale biegnącego prądu bulgotały mi w uszach przypominając mi moją bezpośrednią sytuację.
Poniżej miasta Benicja, gdzie wrzynała się w morze przystań Solano, cieśnina nagle się rozszerzała, co przewoźnicy nazywali „Bight of Tarner’s Shipyard.“[2] Znalazłem się w samym środku nadbrzeżnego przypływu, który wymiatał z pod przystani Solano i z pod zatoki. Wiedziałem coś o sile liźnięcia wody, które okazało się, gdy przypływ zalał wokoło cypel wyspy Dead Man i pociągnął wprost za przystań. Nie miałem ochoty dostać się między słupy pod przystanią. To nie byłoby miła i mógłbym stracić godzinę, zanim by mnie odpływ poniósł.
Rozebrałem się w wodzie i walczyłem z silnym prądem, uderzeniem całego ramienia przecinając prąd. Nie ustałem dotąd, póki nie ujrzałem świateł w przystani, i nie byłem pewny, że jestem bezpieczny przed zepchnięciem mnie na cypel. Poczem, przewróciłem się na wznak, aby wypocząć. Uderzenia były lekkie i miałem trochę czasu, aby zaczerpnąć powietrza.
Pyszniłem się, że zdołałem uniknąć liźnięcia. Zacząłem znowu śpiewać moją pieśń łabędzią — zwyczajna improwizacja mieszanina fałszywej fanfaronady smarkacza. „Jeszcze nie śpiewaj”, szepnął John Barleycorn. „Solano żyje całą noc. Tam są kolejarze na przystani. Usłyszą cię, nadpłyną, łodzią i wyratują cię, a przecież ty nie chcesz być wyratowanym.” I, oczywiście, nie chciałem. Co? Zostać ograbionym z mojej bohaterskiej śmierci? Nigdy. Leżałem na wznak w świetle gwiazd, wpatrując się w dobrze znane światła przystani, czerwone, zielone, białe i przesyłałem im smutne, sentymentalne pożegnanie każdej z osobna i wszystkim razem.
Gdy już miałem wolną drogę w pośrodku kanału, śpiewałem znowu! Od czasu do czasu zrobiłem parę ruchów, zadawalniając się, po większej części, tem, że unosił mię prąd, i śniłem długie pijackie sny. Przed świtem, zimno wody i przeciąg kilku godzin wytrzeźwiły mię na tyle, że zacząłem się zastanawiać, jak daleko znalazłem się od cieśniny Straits, jak również, rozmyślałem, czy nowy przypływ nie pochwyci mię znowu i nie poniesie z powrotem, zanim zdołam się wydostać na zatokę San Pablo.
Pierwsze uczucie było to, że jestem bardzo znużony, i że jest mi bardzo zimno, że jestem zupełnie trzeźwy, i że nie mam najmniejszej ochoty utonąć! Mogłem rozróżnić już, z oddali, Selby Smelter na brzegu Contra Coste, i latarnię morską na the Mare Island. Zacząłem płynąć ku brzegowi Solano, lecz będąc za słabym, za bardzo zziębniętym, posuwałem się bardzo powoli naprzód kosztem największego wysiłku, dałem wreszcie pokój i zadawalniałem się płynięciem z biegiem prądu, robiąc tylko od czasu do czasu ruch, aby utrzymać równowagę w bałwanach przypływu, wśród wzburzonych coraz mocniej fal na powierzchni wody. I poznałem strach. Byłem teraz trzeźwy i nie chciałem umierać. Odkryłem mnóstwo powodów do życia. A im więcej ich odkrywałem tem bardziej zdawało się możliwem, że mogę zatonąć lada chwila.
Świt zastał mię, po przebyciu czterech godzin w wodzie, w opłakanym stanie na bałwanach około latarni morskiej, Mare Island, gdzie szybkie odpływy z cieśnin Vallego i Carquinez krzyżowały się z sobą i gdzie, w tym właśnie momencie obydwa walczyły z prądem przypływu biegnącego im naprzeciw z zatoki San Pablo. Ostry wiatr podniósł się i małe pomarszczone fale ustawicznie wpadały mi w usta; zacząłem się krztusić słoną wodą. Moje doświadczenie pływackie mówiło mi, że koniec był bliski. A wtem, podpłynęła łódź, Grek — rybak płynął do Vallejo, i znowu zostałem ocalony od Johna Barleycorn przez mój organizm i rozmach życiowy.
Porzuciłem zatem Benicję, gdzie o włos nie zostałem pogrążony przez John‘a Barleycorn, i puściłem się na szerokie wody, posłuszny owym podszeptom życia, aby je posiąść i zbadać. W którąkolwiek stronę się zwróciłem, droga prowadziła przez bagniste ścieżki alkoholu. Ludzie wciąż schodzili się w szynkach. Szynki były klubami biednych, jedynemi klubami, do których miałem dostęp. W szynkach mogłem zawierać znajomości. Mogłem wstąpić do szynku i pomówić z kimkolwiek. W obcych miastach i miasteczkach, przez które przechodziłem do szynku, przestawałem być obcym w danem mieście.
Pozwólcie, iż tu właśnie przerwę i przytoczę wypadek, który miał miejsce nie później jak zeszłego roku. Zaprzągłem cztery konie do lekkiego powozu, wziąłem z sobą Charmian i puściłem się na trzy i pół miesiąca w najdzikszą część gór Kalifornji i Oregonu. Każdego poranka odrabiałem pracę dzienną, pracę fantazji literackiej. Po skończeniu jechałem dalej resztę dnia aż do następnego postoju. Dogodne miejsca postoju były w nieregularnych odstępach, co w związku z rozmaitym stanem dróg, zmuszało mnie już na dzień naprzód do ułożenia planu podróży, oraz programu pracy. Musiałem wiedzieć, kiedy mam wyruszyć, by wczas wziąć się do pisania, tak, aby ukończyć dzienne pensum. Czasem brałem się do pisania już o piątej rano, gdy mnie oczekiwała dłuższa podróż. Gdy jazda zapowiadała się lżej, nie rozpoczynałem pisania przed dziesiątą.
Ale jak ułożyć plan? Skoro tylko przybywałem do miasta i wyprzągłem konie, idąc ze stajni do hotelu, wstąpiłem do szynku. Pierwsza rzecz pić, oh, pragnąłem napić się; nie należy jednak zapominać, dlaczego nauczyłem się uciekać do trunków w tym wypadku, gdyż tą jedynie drogą mogłem zasięgnąć informacyj. Otóż, przedewszystkiem, napić się. „Nalej sobie też”, rzuciłem szynkarzowi. A potem, pijąc z nim, wypytywałem go o stan dróg, o miejsca postoju w dalszej podróży. „Poczekaj no” — mówił zwykle szynkarz: „po pierwsze, droga prowadzi przez Tarwater Divide. Zazwyczaj jest w dobrym stanie. Jeździłem tamtędy przed trzema laty. Tej wiosny jednak był tam zatór. Wiesz co? Zapytam Jerzego” — Tu szynkarz, zwraca się do któregoś tam, siedzącego przy jakimś stole, czy też opartego nieco dalej o bufet, Jerzego, który może być również dobrze Tomem lub Billem. „Słuchaj, Jerzy, jaka tam droga przez Tarwater? Zjeżdżałeś tam zeszłego tygodnia do Wilikinsa”. I podczas gdy Jerzy zaczyna powoli puszczać w ruch swój aparat myślenia i mówienia, podsuwam myśl, aby napił się z nami. Wtedy już rozwija się ożywiona dyskusja, nad tem czy należy tę wybrać drogę, czy ową, w którem miejscu najlepiej zatrzymać się, jaki kawał drogi uda mi się zrobić w których strumykach najlepszy połów pstrągów, i tak dalej. Inni obecni przystępują do grona, dyskusję przeplatamy kolejkami trunków.
Jeszcze trzy, czy cztery szynki i jestem leciuchno pochmielony, a znam już prawie wszystkich w mieście, wiem wszystko o mieście, i coś nieco o najbliższej okolicy. Znam adwokatów, wydawców, kupców, miejscowych polityków, okolicznych fermerów, myśliwych, i górników, tak, że wieczorem, gdy przechadzam się po głównej ulicy z Charmian, ta jest zdumiona wielką ilością znajomych w tem zupełnie obcem mieście.
Oto zilustrowałem wam przysługę, wyrządzoną przez John’a Barleycorn, za pomocą której władza jego nad ludźmi wzrasta. Tak samo bywało przez szereg lat, po całym świecie, gdziekolwiek się znalazłem. Czy w kabarecie, w Quarter Latin, czy w kawiarni zapadłej wioski włoskiej, czy to w piwiarni w jakim mieście portowem, czy też nawet w klubie przy Scotch z wodą sodową, wszędzie John Barleycorn jest łącznikiem towarzyskim, dzięki któremu nawiązywałem stosunki na poczekaniu, stykałem się z ludźmi i zbierałem wiadomości. I w oczekiwanych, lepszych czasach, w przyszłości, gdy John Barleycorn zostanie wygnany i przestanie istnieć, w miejsce szynków trzeba będzie otworzyć inne jakieś instytucje, jakieś inne miejsca zborne, aby obcy z obcymi, mogli się stykać, schodzić i zawierać znajomości.
Lecz wróćmy do mego opowiadania. Gdy opuściłem Benicję, droga mnie wiodła dalej przez szynki. Nie zbudowałem żadnych moralnych teoryj przeciw pijaństwu a jak przedtem, nienawidziłem smaku alkoholu. Wzbudziły się jednak we mnie poważne podejrzenia przeciw John’owi Barleycorn. Nie mogłem mu zapomnieć figla, którego mi wypłatał; a przecież ja bynajmniej nie chciałem umierać. Piłem więc w dalszym ciągu, obserwując bacznie John’a Barleycorn i powziąłem postanowienie, aby nie poddawać się w przyszłości żadnym sugestjom samobójstwa.
W obcych miastach zawierałem szybko znajomości w szynkach. Gdy cienko śpiewałem i nie miałem czem opłacić noclegu, szynk był jedynem miejscem, gdzie mogłem ogrzać się przy piecu. Mogłem wejść do szynku, umyć się, oczyścić ubranie, uczesać włosy. Szynki zawsze są djablo dogodne. W mojej zachodniej ojczyźnie znajdziesz je na każdym kroku.
Nie mogłem przecież wchodzić do mieszkania obcych ludzi. Drzwi ich nie stały przedemną otworem, przy ich kominkach nie było dla mnie miejsca. Kościołów i kaznodziejów nie znałem, to mnie nie pociągało. Zresztą, to było pozbawione świetności, romantycznego blasku, nadziei przygód. Nie można tam było spodziewać się czegoś nowego, niezwykłego. Rodzili się i umierali w tych samych miejscach, czciciele ładu i porządku, ciasne, ograniczone i upośledzone kreatury. Ani wielkości ani fantazji, ani koleżeństwa. Mnie zaś ciągnęło do owych setnych chłopów, lekkomyślnych i pomysłowych, zawadjaków, czasami rozhukanych — chłopów o szerokiej duszy i szerokimi geście, a nie do tamtych zajęczych serc.
Tu zmuszony jestem podnieść znów zarzut przeciw John’owi Barleycorn. On w swe pazury chwyta tych oto morowych chłopów, pełnych ognia i temperamentu, mających rozmach, serdeczność i słabostki godne i najlepszych z ludzi. John Barleycorn gasi ten ogień, niweczy siłę, a gdy nie zabije ich wprost, lub nie odbierze im zmysłów, — to przynajmniej ogłupi i otumani, tłumi i zniekształca przyrodzoną dobroć i piękność ich natury.
— Oh! mówię to na podstawie późniejszych doświadczeń — niechaj mnie nieba strzegą przed tym normalnym rodzajem mężczyzn, przed tymi niekoleżeńskimi, którzy posiadają chłodne serca i zimną rozwagę, tymi, którzy nie palą, nie piją, nie klną, których postępowanie niema nic wspólnego z popędliwością, podnieceniem, albowiem z ich leniwych mięśni nigdy nie przedrze się błyskawica buntu, aby złamać wszelkie zapory, aby z szatanem pójść w zawody. Takich zrównoważonych nie znajdziesz w szynkach, tacy nie skupią się dokoła sztandaru straconej sprawy, ich pochodnia płonie na bezdrożnej ścieżce przygód, oni nie zaznają szalonej miłości bogów. Tacy są zbyt zajęci, aby stopy swe uchronić od wilgoci, aby bicie ich serc było jednostajne, zadowoleni z mdłych powodzeń na drodze wiecznego kompromisu.
Dlatego to rzuciłem w twarz oskarżenie John’owi Barleycorn. Bowiem on nastaje i gubi tych właśnie zuchów, którzy są coś warci, obezwładnieni nadmiarem sił, nadmiarem temperamentu, ognia i przesubtelnego szaleństwa. Prawda, iż gubi on słabych również, lecz nie o nich mi chodzi, o tę szumowinę ludzkości. Ja mam na myśli tysiące tych najlepszych, których ludzkość wydała, a których John Barleycorn pogrąża. Przyczyną upadku tych najlepszych jest John Barleycorn, stojący na każdym rogu, na każdej rozstajnej drodze, mający przystęp do każdego, a zostający pod szczególną opieką prawa; John Barleycorn, któremu oddaje pokłon policjant na posterunku; John Barleycorn, który wabi ludzi, prowadząc ich za rękę tam, gdzie się ciżba gromadzi i napija do nieprzytomności. Usuńcie John’a Barleycorn z drogi, a ludzie dzielni, którzy i nadal na świat przychodzić będą, dokonają wspaniałych czynów miast ginąć marnie.
Napotykałem stale bractwo pijące. Przesuwając się, naprzykład do cysterny z wodą, aby tam wyczekiwać pociągu towarowego, zdarzyło mi się nieraz natrafić na „trucicieli”. Truciciel to włóczęga, który pije alkohol apteczny. Krótkie przywitanie i już siedzę w kompanji. Podają mi alkohol, umyślnie zmieszany z wodą, rychło ogarnia mnie rozkoszne podniecenie, mikroby łażą mi po mózgu, a John Barleycorn szepce mi do ucha, że życie jest wielkie, że my wszyscy jesteśmy dzielni, a wolne duchy puszą się jak bogowie beztroskliwi, i tarzamy się w trawie, plotąc piąte przez dziesiąte, koszałki-opałki; — a świat konwencjonalny?
Wróciwszy z wędrówki do Oakland, poszedłem znów do przystani i odnowiłem koleżeństwo z Nelsonem, który przebywał cały czas na brzegu i prowadził życie jeszcze bardziej warjackie niż przedtem. Spędzałem więc z nim długie godziny na wybrzeżu, puszczając się od czasu do czasu na morze, na kilka dni, na statkach nie mających stałej załogi.
W rezultacie, odczułem brak odświeżających okresów abstynencji na wolnem powietrzu morskiem, i ożywczego trudu. Piłem dzień w dzień, a ilekroć nadarzyła się okazja piłem do upadłego; i postępowałem tak, wciąż będąc przekonanym, iż tajemnica John’a Barleycorn polega na piciu aż do zbydlęcenia i utraty rozumu. W tym okresie przesiąkłem nawskroś alkoholem. Czas spędzałem przeważnie w szynkach, stałem się nicponiem, huncwotem i gorzej jeszcze.
I znów począł John Barleycorn chwytać mię w swe sidła w sposób jeszcze bardziej zdradliwy i nie mniej groźny niż wtedy, gdy mnie omal nie pogrążył w bałwanach morskich. Do siedmnastu lat brakowało mi jeszcze parę miesięcy; jakakolwiek praca stała budziła we mnie odrazę; byłem zatwardziałym indywidualistą niemniej od mego otoczenia; piłem, gdyż i oni pili, a musiałem przecież utrzymywać dobre koleżeńskie stosunki. Nie miałem prawdziwego dzieciństwa; a w tym przedwczesnym okresie męskości byłem już bardzo twardym i boleśnie przemądrzałym. Nigdy jeszcze nie zaznałem miłości dziewczyny, a już przebrnąłem przez takie bagno, iż przekonany byłem, że wiem wszystko o miłości i życiu. Wiedza ta nie była wzniosłą. Nie będąc pesymistą, czułem jakieś złośliwe zadowolenie, że życie jest tak marne i sprośne.
Jak widzicie, John Barleycorn stępił moją wrażliwość. Dawne ciernie i kanty życia przestały być ostrymi. Ciekawość zanikała we mnie. Co mnie mogło obchodzić, co tam się dzieje poza granicami mego ciasnego świata. Są tam zapewne mężczyźni i kobiety nie różniący się wcale od tych, których znałem, żeniaczka i wychodzenie za mąż, i cała ta marna krzątanina nędznego ludzkiego mrowiska, a zapewne i pijaństwo także. A zresztą, zbyt daleko było spuszczać się na drugi koniec świata, aby tam znowu pić. Wystarczyło skręcić na róg, a mogłem dostać u Joe Vigy’a czego dusza zapragnie. John Heinhold utrzymywał jeszcze bar: „Ostatnia Stawka”. Prócz tego pełno było szynków na każdym rogu i pomiędzy rogami.
Podszepty z krainy tajników życia ucichały w miarę jak ciało moje ociężało od alkoholu. Dawna ruchliwość zanikała. Co za różnica, czy zgniję i zczeznę tu, czy gdziekolwiek, i byłbym tak, zbutwiał i zmarniał na manowcach, na które wywiódł mię John Barleycorn i to w krótkim czasie, gdyby sprawa tylko od niego zależała. Doświadczyłem, co znaczy obudzić się rankiem trzęsący się, z konwulsyjnie drgającym żołądkiem, z zesztywniałemi palcami; poznałem tęsknotę pijaka za szklanicą czystej wódki, aby się rozruszać. (O, John Barleycorn jest potwornym czarodziejem. Mózg i ciało wyschłe, rozstrojone i zatrute można znów nastroić tą samą trucizną, która je przedtem obezwładniła.)
Niema granic dla sztuczek John’a Barleycorn. Próbował skusić mię samobójstwem. Tym razem zaś czynił co tylko w jego mocy, by mnie zgładzić w sposób szybki i niezawodny. Niezupełnie jednak zadowolony oszust zaczerpnął z innej beczki. I już, już miał mnie w swych pazurach, i znów wzbogaciłem swą wiedzę o nim — i stałem się jeszcze roztropniejszym i przemyślniejszym pijakiem. Zrozumiałem, iż są granice nawet dla mego żelaznego organizmu, niema zaś żadnych dla John’a Barleycorn. Poznałem iż w ciągu godziny, najwyżej dwóch, potrafi on opanować moją mocną głowę, szerokie bary, wypukłą pierś, powalić mię na łopatki i djabelskim chwytem za gardło może wytrząść ze mnie duszę.
Siedziałem z Nelsonem w Overland House. Był wczesny wieczór, a jedynym powodem naszego siedzenia tam było to, że byliśmy połamani i że był to czas wyborów. Wiecie, że w okresie wyborczym miejscowi politycy, marzący o karjerze mają zwyczaj obchodzić szynki w celu zbierania kresek. Siedzisz sobie przy stoliku, kropli w ustach nie miałeś i rozmyślasz kto też wpadnie do szynku i postawi kolejkę, lub też, kto ma jeszcze kredyt w innym szynku i czy warto powlec się tam, gdy nagle drzwi roztwierają się naoścież i pakuje się do wnętrza gromada dobrze ubranych ludzi, od których aż bije blask powodzenia i koleżeństwa.
Dla każdego mają gotowy uśmiech i powitanie — nawet dla ciebie, mimo, iż nie masz grosza przy duszy na postawienie szklanki piwa, i dla skurczonego w kącie włóczykija, który może nawet nie ma prawa do głosu, lecz może ściągnąć czerń z jakiej przeludnionej nory mieszkaniowej. I wiesz, gdy ci politycy wchodzą przez rozwalone drzwi ze swemi szerokiemi plecami, wypiętą piersią, ze znakomitemi żołądkami, które bezwiednie czynią ich optymistami i władcami świata, niema rady, musisz wyprostować się pomimo woli. Ostatecznie zapowiada się wesoły wieczór i wiesz, że koniec końcem, wypijesz sobie trochę. A może — kto wie — bogowie są łaskawi, nadarzy się jeszcze jedna okazja i noc zakończy się wspaniałą orgją. Nim się obejrzysz a już stoisz oparty o bufet, wlewasz trunki w gardło, i uczysz się nazwisk gentlemenów i brzmienia urzędów, które pragną objąć.
W owym to czasie, gdy politycy krążyli po szynkach, przełykałem co raz to jakąś gorzką pigułkę poznania, doznając jednego rozczarowania po drugiem, — ja, który z drżeniem serca wczytywałem się w „Pogromcę kolei“ i „Od kominiarczyka do Prezydenta”. Tak, poznałam jak wytwornymi byli politycy i polityka.
Otóż, owego wieczoru siedzieliśmy z Nelsonem, złamani, spragnieni, ale pełni wiary pijaków w jakiś nieoczekiwany poczęstunek. Nelson i ja siedzieliśmy w Overland House wyglądając kogoś, a w szczególności polityków. Nagle wchodzi Joe Goose, ten z pragnieniem nie do ugaszenia, ze złośliwemi oczami, spłaszczonym nosem i kwiecistą kamizelką.
„Chodźcie chłopcy, — wolne trunki, — czego dusza zapragnie. Nie chcę, żeby was brakło przytem”.
„Gdzie?” — zapytaliśmy.
„Chodźcie tylko. Powiem wam po drodze. Nie mamy chwili do stracenia”. Gdy pospieszyliśmy w dół, do miasta, Joe Goose wyjaśniał nam: „To straż pożarna w Hancock. Macie tylko ubrać się w czerwone koszule i hełmy i nieść pochodnie. Jedziemy na pochód do Haywards specjalnym pociągiem”.
(Zdaje mi się, że to było Haywards. A może San Leandro, czy też Niles. I żebyście mnie zabili nie mogę sobie przypomnieć czy straż pożarna z Hancock była organizacją republikańską, czy demokratyczną. Zresztą, jest to obojętne, dość, że politykom aranżującym ten pochód zbrakło ludzi do niesienia pochodni i ktokolwiek chciał wziąć udział w pochodzie, miał nielada sposobność urżnięcia się.)
„Miasto będzie stało otworem”, ciągnął dalej Joe Goose. „Trunki? Poleją się strumieniami. Politycy wykupili wszystkie zapasy w szynkach. Wszystko będzie bezpłatne. Wystarczy wejść gdziekolwiek i zażądać. Urządzimy tam piekło”.
W hali przy Ósmej ulicy, w pobliżu Broadway, przebraliśmy się w koszulki i hełmy, uzbroiliśmy się w pochodnie, wpakowaliśmy się do pociągu, szemrając, że nam nie dano ani kieliszka przez wyjazdem. Oh, ci politycy sprytnie się urządzili. W Haywards również nie dano nam pić. Najpierw pochód i zarób sobie na trunki, oto było hasło tej nocy.
Odrobiliśmy pochód. Potem otwarto szynki. Zaangażowano dodatkowo szynkarzy a pijacy tłoczyli się jeden przez drugiego przed każdym zaopatrzonym w trunki i jeszcze nie osuszonym szynkiem. Na zamiatanie szynku, lub mycie szklanek nie było czasu starczyło go ledwie na nalewanie. Brać żeglarska z Oakland miewa przy sprzyjających okolicznościach niezgorsze pragnienie.
Ten sposób tłoczenia się i przeciskania do bufetu był dla nas zbyt powolny. Trunki ostatecznie należały już do nas. Politycy dla nas je zakupili. Byliśmy na pochodzie i zarobiliśmy je sobie, nieprawdaż? To też zaatakowaliśmy bufet z boku atakiem skrzydłowym, usunęliśmy sprzeciwiających się szynkarzy i dorwaliśmy się do butelek.
Na boku odbijaliśmy flaszkom szyje, uderzając niemi o coś twardego, i piliśmy. Joe Goose i Nelson umieli zachować miarę, pijąc mocną wódkę w pewnej ilości. Ja nie umiałem. Podówczas żywiłem jeszcze to mylne przeświadczenie, że trzeba pić co pod rękę podpadnie, szczególnie gdy nie trzeba za to płacić. Zamienialiśmy wzajemnie butelki, pociągnąwszy tęgi łyk z każdej, ja zaś piłem najwięcej. Piłem jak ongiś piwo, mając lat pięć, a później, jako siedmioletni chłopak, wino. Przy każdem łyknięciu musiałem się przezwyciężać, a przełykałem to jak lekarstwo. Zapragnąwszy jeszcze trunków, skierowaliśmy się do innych szynków, gdzie strumień alkoholu przelewał się bezpłatnie, i raczyliśmy się.
Nie mam zielonego pojęcia wiele wypiłem, dwa, czy cztery litry. Wiem tylko, że rozpocząłem orgję ćwierć-litrowemi łykami, nie mając ani kropli wody, by spłukać obrzydliwy smak, względnie rozwodnić nieco wódkę.
Jednakowoż politycy byli zbyt roztropni aby pozostawić w mieście taką zgraję pijaków z wodnego frontu w Oakland. Gdy zbliżał się czas odejścia pociągu, zaczęło się opróżnianie szynków. Już wtedy poczułem uderzenie wódki do głowy. Nelsona wraz ze mną wyrzucono z szynku i znaleźliśmy się w ostatnich szeregach dziwacznego pochodu. Z wysiłkiem bohaterskim posuwałem się naprzód, zataczając się i tracąc resztę świadomości, nogi uginały się podemną, w głowie czułem kamień młyński, serce łomotało, a w piersiach straszliwy brak tchu.
Niemoc ogarniała mię tak błyskawicznie, że wirujący mój mózg pojął, iż runę lada chwila i nigdy nie dostanę się do pociągu, jeżeli pozostanę na tyłach pochodu. Opuściłem więc szeregi i puściłem się naprzód ścieżką biegnącą obok drogi pod rozłożystemi drzewami. Nelson ruszył za mną ze śmiechem. Tylko niektóre szczegóły pozostały mi w pamięci jak przez sen. Pamiętam, naprzykład, te drzewa i niby rozpaczliwy bieg pod niemi, i wybuchy głośnego śmiechu reszty pijanych, ilekroć przewracałem się. Zdawało im się, że jestem tylko potężnie urżnięty. Ani im przez myśl nie przeszło, że John Barleycorn chwycił mię śmiertelnie za gardło. Ale ja o tem wiedziałem. I przypominam sobie mój gorzki żal do świata, uprzytomniając sobie, że walczę ze śmiercią, a ci inni, tuż przy mnie, nawet o tem nie wiedzą. Zupełnie tak, jakbym tonął w obliczu całego tłumu widzów, którym zdawałoby się, że wyprawiam figle dla ich przyjemności.
Pędząc pod drzewami, padłem i straciłem przytomność. O wszystkiem co zaszło potem, z wyjątkiem jednego jedynego przebłysku, musiano mi opowiedzieć. Nelson który był bardzo silny, podniósł mnie z drogi i wepchnął do wagonu! Gdy mnie wreszcie usadowił, zacząłem się wyrywać, chwytać powietrze tak łapczywie, że nawet Nelson, chociaż zupełnie otumaniony, poznał iż źle ze mną. Czułem, że lada chwila mogę umrzeć. Niejednokrotnie przychodzi mi na myśl, że w owym momencie bliższy byłem śmierci, niż kiedykolwiek bądź. Stan mój ówczesny znam jedynie z opowiadań Nelsona. Usychałem z pragnienia, wnętrzności paliły mnie strasznie, a w tej agonji żarty ogniem i dusznością, potrzebowałem powietrza, by odetchnąć. Pożądałem straszliwie powietrza. Próby moje, by otworzyć okno spełzły na niczem, gdyż wszystkie okna były zaśrubowane. Nelson, przywykły do pijanych szaleńców, mniemał, że chcę wyskoczyć oknem. Starał się powstrzymać mnie, lecz walczyłem zajadle. Chwyciłem wreszcie czyjąś pochodnię i rozbiłem nią okno.
Otóż w wagonie utworzył się obóz, sprzyjający Nelsonowi, i anti-Nelsonowski, oraz ludzie sprzyjający obu obozom z Oakland, a wszyscy pijani więcej niż to było możliwe. Wybicie szyby przezemnie dało hasło anti-Nelsończykom do ofenzywy. Jeden z nich rzucił się na mnie, pochwycił mię za bary i rozpoczął bijatykę, o której wiem tylko tyle, ile mi później opowiedziano, i o ile mówiła mi opuchnięta szczęka od uderzenia, które oberwałem. Człowiek, który mnie uderzył, zwalił się na mnie całem ciałem, Nelson momentalnie na niego i powiadają, że niewiele okien pozostało całych w tym szkielecie wagonu po tej bójce, w której brali udział żywi i półżywi.
Omdlenie wskutek uderzenia i stan nieruchomy, były iście szczęśliwym dla mnie trafem. Moje dzikie rzucanie przyspieszało i tak już niebezpiecznie mocne bicie serca i zwiększało potrzebę tlenu w usychających płucach.
Po skończonej bójce wydobyto mię, nie odzyskałem jednak przytomności. To znaczy, miałem jej nie więcej, niż tonący, który rzuca się jeszcze w wodzie, w stanie nawpół przytomnym. Nie pamiętam zupełnie, co robiłem, krzyczałem jednak tak rozpaczliwie: „powietrza! powietrza!”, że Nelsonowi rozjaśniło w pałce, iż wcale nie chcę popełnić samobójstwa. Oczyścił więc ramę okna z odłamków szkła po rozbitej szybie, i pozwolił mi wychylić głowę i barki nazewnątrz. Stopniowo zrozumiał, że stan, w jakim się znajdowałem, był groźny i trzymał mię wpół, abym się nie przechylił. Przez resztę drogi do Oakland miałem głowę i barki wychylone, broniąc się z uporem, ilekroć spróbował wciągnąć mnie z powrotem.
W tym czasie odzyskałem na okamgnienie trochę przytomności. Jedyne wspomnienie, jakie zachowałem, od chwili upadku pod drzewami, a ocknięciem się następnego wieczoru, to był właśnie ten moment, gdy wychylony przez okno z głową na wiatr, spowodowany pędem pociągu, całą siłą płuc schwytałem powietrze podczas gdy iskry sypały się na mnie, piekły i oślepiały mnie. Cały wysiłek woli skoncentrowany był na oddychaniu i wciąganiu tak dużych łyków powietrza, jakie tylko zdołałem, wtłaczając jak najwięcej powietrza do płuc, w jaknajkrótszym czasie. Miałem do wyboru ten sposób ratunku albo śmierć, a będąc pływakiem i nurkiem, wiedziałem o tem dobrze; w ciągu straszliwej agonji, trawiony okropnym ogniem, zwracałem się ku wiatrowi i toczyłem z płucami walkę o życie przez tych kilka chwil przytomności.
Reszta szczegółów spowita we mgle zapomnienia. Odzyskałem przytomność następnego wieczoru, w jakiejś mieszkalnej norze nad wybrzeżem. Byłem sam. Żadnego lekarza nie wezwano do mnie. I nie wiele brakowało, żebym tam wyzionął ducha, gdyż Nelson i reszta kompanji, przypuszczając że zwyczajnie „zasnąłem po pijanemu”, zostawili mnie tu, pogrążonego w śpiączce przez siedmnaście godzin. Niejeden już umarł, o czem wie każdy lekarz, gdy mu litr wódki, lub więcej nagle uderzyło do głowy. Nieraz czytasz, że taki lub owaki nałogowy pijak zmarł nagle w ten sposób z powodu zakładu. Lecz ja o tem nie wiedziałem wówczas. Dowiedziałem się jednak i nie przez bohaterstwo lub odwagę, lecz poprostu dzięki szczęśliwemu przypadkowi i zdrowemu organizmowi. I znów mój organizm zatriumfował nad John’em Barleycorn. Po raz drugi wyrwałem się z otchłani śmierci, znów wygramoliłem się z bagna i dzięki niebezpieczeństwu posiadłem umiar w pijaństwie, a wskutek tego mogłem dalej roztropnie pić jeszcze niejeden roczek.
Było to wczesną zimą roku 1892; postanowiłem puścić się na morze. Moje doświadczenie ze straży pożarnej, w Hancock, nie przyczyniło się bynajmniej do tego. W dalszym ciągu piłem i włóczyłem się po szynkach, — żyłem nieomal w szynkach. W mojem pojęciu wódka była niebezpieczną, ale nie była złą. Była o tyle niebezpieczna, o ile niemi były inne niebezpieczeństwa tego świata. Umierali ludzie z wódki, ale umierali też rybacy, rozbijając się z łodziami i tonąc, włóczędzy ginęli pod kołami pociągów, rozszarpani na atomy. Można iść w zawody z wichrami i falami, z pociągami kolejowemi, wreszcie z szynkami, byle rozważnie. Upić się jak mężczyzna, to w porządku, lecz trzeba i w tem zachować umiar. Nie istnieją dla mnie odtąd całe litry wódki.
Właściwie, co mnie popchnęło na morze z powrotem, to było to, że poraz pierwszy zarysowała się przed moimi oczami wyraźna droga śmierci, którą John Barleycorn szykuje dla swoich poddanych. Nie był to, coprawda, zbyt jasny przebłysk, którego dwie fazy zlewały się w czasie. Uderzyło mnie jednak, gdy obserwowałem moje otoczenie, że życie, jakie prowadziliśmy, było bardziej niszczące, niż życie przeciętnego człowieka.
John Barleycorn odwodząc od moralności pcha do zbrodni. Wszędzie widziałem ludzi, popełniających po pijanemu czyny, o których by się im nie śniło po trzeźwemu. To jeszcze nie było najgorsze. Była to grzywna, którą musi się zapłacić. Zbrodnia niszczy. Towarzysze szynkowi, z którymi pijałem, byli w stanie trzeźwym dobrymi chłopcami, choć do rany przyłóż, gdy się jednak upili, popełniali najdziksze szaleństwa. Potem zabierała ich policja i znikali z naszego grona. Niekiedy odwiedzałem ich za kratkami, aby się z nimi pożegnać, zanim wywiozą ich na drugą stronę zatoki, i ubiorą w aresztancki strój. I raz w raz słyszałem jedno i to samo tłumaczenie: „Gdybym nie był pijany, nie byłbym tego uczynił.” Za podszeptem John’a Barleycorn dzieją się czasami rzeczy tak okropne, że drży nawet moje skamieniałe serce. A oto inny przejaw tej drogi: tacy nałogowi pijacy zwyczajnie wyciągali kopyta bez żadnego widocznego powodu. Gdy zachorowali, i to na lekką chorobę, na którą zwykły człowiek ledwie zwróci uwagę, ginęli jak muchy. Czasami znajdowano ich w łóżku zmarłych tak, że nawet nie zauważyli; zdarzało się, że wyciągano ich zwłoki z wody; niejednokrotnie czysty przypadek zrządził, że taki Billy Kelley, wyładowując po pijanemu okręt, rozwalił sobie palec, gdyż wśród tych samych okoliczności równie dobrze mogło mu rozwalić głowę.
Rozważając moje położenie, doszedłem do przekonania, że prowadzę zły tryb życia. Spychał on mnie zbyt szybko ku śmierci, a to się nie uśmiechało bynajmniej mej młodzieńczej ruchliwości. Jedna pozostawała droga do wydostania się z tej niebezpiecznej sytuacji, a mianowicie wyrwać się na morze. Flota poławiaczy fok zimowała w zatoce San-Francisco i spotykałem w szynkach szyprów, marynarzy, harpunników, sterników łodzi i wioślarzy. Zawarłem znajomość z harpunnikiem Pete Holtem i zgodziłem się zostać wioślarzem i zaciągnąć się z nimi na ten sam szkuner. Musiałem wypić z Pete Holtem, od czasu do czasu, pół tuzina kieliszków dla przypieczętowania naszej umowy.
Odrazu odżyła we mnie dawna awanturniczość, uśpiona przez John’a Barleycorn. Poczułem się nagle znużony życiem w szynkach nad Oaklandskim wybrzeżem, i dziwiłem się sam sobie, że mogło mnie to przedtem bawić. A gdy w mózgu moim wylęgła się owa wizja śmiertelnej drogi, począłem coraz bardziej obawiać się, że może mi się jeszcze coś przytrafić zanim wyruszą w podróż, która miała wypaść mniej więcej na styczeń. Żyłem zatem bardziej oględnie, nie piłem już do upadłego, natomiast częściej wymykałem się do domu. Gdy pijatyka zaczynała zamieniać się w orgję, wysuwałem się chyłkiem. Gdy pijany Nelson zaczynał szaleć, starałem się odłączyć od niego.
Na pokładzie „Sofji Sutherland” nie było żadnych trunków; mieliśmy pięćdziesiąt i jeden dni wspaniałej żeglugi, biorąc południowy kurs dróg północno-wschodnich do wysp Bonin. Grupa wysp, stercząca samotnie, należała do Japonji. Była ona miejscem spotkanie flot amerykańskich i kanadyjskich poławiaczy fok. Tu napełniano beczki wodą, naprawiano szkody przed wyruszeniem na studniowy połów fok wzdłuż północnych wybrzeży Japonji, aż do cieśniny Behringa.
Dzięki tej pięćdziesięciodniowej, pięknej żegludze i nieustannej trzeźwości czułem się znakomicie. Alkohol wyparował z mego organizmu, a od chwili gdyśmy wypłynęli na morze nie zaznałem pragnienia trunków. Wątpię, czy nawet choćby raz pomyślałem o wypiciu. Coprawda, w przednim kasztelu rozmowa często toczyła się o pijaństwie, ten i ów opowiadał jakieś szczególnie podniecające, czy wesołe epizody pijackie, wspominając je raczej z humorem, z przyjemnością może nieco większą, niż inne epizody ze swej awanturniczej przeszłości.
Najstarszym w przednim kasztelu był Louis, tęgi mężczyzna, lat pięćdziesięciu. Był on podupadłym szyprem. Złamał go John Barleycorn, kończył zatem swą smutną karjerę tam, gdzie ją był rozpoczął, to znaczy, w przednim kasztelu. Los jego wywarł na mnie silne wrażenie. John Barleycorn zatem nietylko zabijał ludzi. Louis’a wcale nie zabił. Uczynił coś z nim znacznie gorszego. Zniszczył jego siłę, odarł go z zaszczytów, ze stopnia oficerskiego, skalał jego honor, włożył nań ciężkie jarzmo zwyczajnego żeglarza, aby wlókł je do ostatniego tchu swego marnego żywota, który mógł potrwać jeszcze wiele lat.
Kończąc naszą żeglugę przez Pacyfik, okrążyliśmy dżungle wulkanicznego cyplu wysp Bonin, wjechaliśmy między rafami do portu w głębi lądu, i zarzuciliśmy kotwicę przy całej grupie takich samych, jak i my, włóczęgów morskich. Rozkoszny zapach obcej flory dolatywał z tropikalnego lądu. Krajowcy na jakichś dziwacznych pirogach, a Japończycy na jeszcze cudaczniejszych sampanach uwijali się po zatoce i przybijali do okrętu. Był to pierwszy obcy kraj, który zwiedziłem; dostałem się na przeciwległy kraniec świata i chciałem się naocznie przekonać, czy prawdą jest to wszystko, co czytałem w książkach. Drżałem z niecierpliwości by już raz wylądować.
Victor i Axel, Szwed i Norwegczyk, i ja postanowiliśmy trzymać się razem. (No, i dotrzymaliśmy słowa do tego stopnia, że przez przeciąg dalszej podróży nazywali nas „trzej sportowcy”.) Victor znalazł ścieżkę widoczną nad dzikiem urwiskiem, powstałem z wybuchu lawy; ścieżka ta znikała, to znów ukazywała, wijąc się wśród palm i kwiecia. Zaproponował, abyśmy puścili się tą ścieżką, na co zgodziliśmy się i cieszyli z oczekujących nas pięknych widoków, dziwnych wiosek krajowców i Bóg wie jakich niezwykłych przygód. Axel koniecznie chciał pójść na ryby. Zgodziliśmy się na to równie chętnie. Weźmiemy sampanę, kilku japońskich rybaków, znających najlepiej zarybione miejsca, i użyjemy sportu jak się patrzy. Co do mnie, rwałem się do wszystkiego.
Ułożywszy plan wycieczki, powiosłowaliśmy ponad ławicą żywego koralu ku wybrzeżu i wyciągnęliśmy łódź na bielutką plażę piasku koralowego. Idąc skrajem plaży, pod palmami kakaowemi, weszliśmy do miasteczka i natknęliśmy się na krocie rozhukanych żeglarzy z całego świata, pijących wyuzdanie, śpiewających wyuzdanie i tańczących wyuzdanie — a wszystko to odbywało się na ulicy pryncypalnej, ku zgorszeniu bezradnej garstki policji japońskiej.
Victor i Axel orzekli, że powinniśmy się napić przed wyruszeniem na tak długą wyprawę. Czyż miałem odmówić takim dzielnym towarzyszom? Tylko z kieliszkiem w ręku, trącając się za zdrowie, można utrwalić przyjaźń. Tak nakazywało życie. Kpiliśmy z właściciela i kapitana naszego statku, abstynenta, i przedrzeźnialiśmy go z powodu jego wstrzemięźliwości. Nie miałem najmniejszej ochoty pić, lecz chciałem okazać, iż jestem zuchem i dobrym kolegą. Perspektywa losu Louis’a nie przerażała mnie również, gdy przełykałem przez gardło ten gryzący i palący trunek. Wprawdzie John Barleycorn spowodował żałosny upadek Louis’a, lecz ja byłem jeszcze młody. Moja czerwona krew krążyła szybko w żyłach, i — no, poprostu, młodość odnosi się z pogardą do złamanej starości.
Alkohol, który piliśmy był dziwnie ognistym trunkiem. Nie powiedziano nam gdzie i jak go spreparowano, — zapewne była to jakaś krajowa mieszanina. Ale palił jak ogień, był czysty jak woda i uderzał do głowy jak piorun śmierci. Nalewali go do próżnych, kwadratowych butelek, które zawierały niegdyś holenderski „dżyn” i na których jeszcze do tej pory widniała etykieta „Wódka kotwiczna”. Rzeczywiście, „zakotwiczyła” nas. Nigdy bowiem nie wydostaliśmy się poza obrąb tego miasta. Nigdy nie udaliśmy się w sampanach na połów ryb. I mimo że przepędziliśmy tam dziesięć dni, ani razu nie dotknęliśmy nogą owej ścieżki na urwistej lawie, pośród palm i kwiatów.
Spotkaliśmy dawnych znajomych wśród załogi innych szkunerów, chłopów, których widywaliśmy w szynkach w San-Francisco przed wyruszeniem na morze. Każde spotkanie oznaczało nową kolejkę; tyle było do opowiadania sobie, więc znów kolejka, a trzeba było przecież zaśpiewać, pozbytkować, napleść głupstw, póki nie poczną działać mikroby fantasmagorji; wszystko to wydawało mi się wspaniałe i cudowne, szczególnie ci rozhukani, zahartowani piraci i ja wśród nich, zebrani razem na tej orgji wśród raf koralowych. Przypomniałem sobie podania o ucztach rycerskich w uroczystych halach, zabawy na morzu i pod jego powierzchnią, uczty Wikingów, którzy dopiero co wylądowali, gotując się do walki; widziałem teraz, że jeszcze nie zginęły dawne czasy i że my należymy do tych samych pokoleń starożytnych.
Przed wieczorem Victor ogarnięty pijackim szałem, zapragnął rozbijać wszystkich i wszystko. Widywałem później, w domach warjatów, szaleńców, zamkniętych w okropnych klatkach, których zachowanie bynajmniej nie różniło się od zachowania się Victora, chyba tylko o tyle, że on był jeszcze bardziej dziki. Axel i ja staraliśmy się uśmierzyć wzburzone umysły, przyczem oberwało nam się ze wszystkich stron w ogólnej zamieszce, aż w końcu, przy zachowaniu wszystkich środków ostrożności i używszy podstępów iście pijackich, udało nam się pod jakimś pozorem zaciągnąć naszego przyjaciela do łodzi, poczem powiosłowaliśmy do szkunera. Lecz Victor, zaledwie dotknął nogą pokładu, zaczął rozbijać co mu się nawinęło. Miał siłę kilku ludzi, a teraz szalał bez opamiętania. Szczególniej pamiętam, jak wtłoczył jednego marynarza między skrzynie z łańcuchami i jeżeli mu nie pogruchotał kości, to tylko dlatego, że nie mógł go dosięgnąć. Ofiara wymykała się i uchylała tak, że Victor potłukł sobie obie pięści o olbrzymie ogniwa łańcucha kotwicznego. Ledwie odwiedliśmy go od tego szaleństwa, gdy sobie ubrdał że jest wielkim pływakiem, i w mgnieniu oka znalazł się za burtą i nuże pokazywać nam swą sztukę, rzucając się, jak zwarjowana świnka morska, i łykając przytem niemało słonej wody.
Wydobyliśmy go, i gdy nareszcie zawlekliśmy do kasztelu, rozebrali i rzucili na jego barłóg, czuliśmy się jak rozbici. Lecz zapragnęliśmy z Axelem rozejrzeć się jeszcze trochę po wybrzeżu, zwialiśmy więc, zostawiając Victora chrapiącego. A teraz, ciekawa rzecz, jak osądzili Victora jego koledzy sami również pijacy. Potrząsali głowami z oburzeniem i mamrotali: „Taki, jak ten, nie powinien pić”. Przytem Victor był najzręczniejszym żeglarzem i najmilszym towarzyszem w kasztelu. Bywalec i wspaniały typ marynarza; towarzysze oceniali jego wartość, poważali go i lubili. John Barleycorn jednak przeistaczał go w niebezpiecznego furjata.
Tu, właśnie, pijacy utrafili w sedno. Wiedzieli, że pić, i to pić z żeglarzem, rzecz niebezpieczna, bo picie doprowadza ich do szału, ale zwykle szału niegroźnego. Lecz dzikie furje to już rzecz potępienia godna, gdyż psuje zabawę, a nieraz powoduje tragedję. Z ich punktu widzenia lekki szał nie był niczem szczególnie złem. Ale czyż z punktu widzenia dobra ludzkości nie jest potępienia godnem wszelkie szaleństwo? Czyż jest na świecie przyczyna większych szaleństw, jak działanie John’a Barleycorn? — Wróćmy do rzeczy. Siedzieliśmy z Axelem na brzegu, w japońskiej traktjerni, jeden przy drugim i oglądaliśmy wzajemnie swe siniaki; pijąc rozprawialiśmy nad wydarzeniami dnia. Zasmakowaliśmy w tem błogiem delektowaniu się trunkiem i kazaliśmy jeszcze podać. Wszedł jeden z naszej załogi, potem przyszło ich kilku i szły spokojnie kolejka za kolejką. Wreszcie, gdyśmy kazali zagrać jakiejś orkiestrze japońskiej, ledwie zabrzmiały pierwsze tony samisenów i taików, poprzez papierowe ścianki doleciał nas z ulicy dziki ryk. Poznaliśmy go. Rycząc ustawicznie, wzgardziwszy drogą przez drzwi, wymachując muskularnemi ramionami, jak szalony wpadł do nas Victor przez rozdartą ścianę. Opętany jeszcze poprzednią wściekłą furją, pragnął krwi, czyjejkolwiek krwi. Orkiestra ucichła, my też. Uciekaliśmy drzwiami, uciekaliśmy przez ściany, byle wydostać się nazewnątrz.
Ponieważ lokal był napół zniszczony, musieliśmy zapłacić za szkodę; pozostawiliśmy wyczerpanego Victora, okazującego wszelkie symptomy popadania w śpiączkę, i puściliśmy się z Axelem na poszukiwanie spokojniejszego lokalu do picia. Główna ulica szalała. Roiło się od rozhukanych marynarzy. Ponieważ naczelnik policji był bezsilny ze swą małą garstką, gubernator prowincji wydał nakaz kapitanom okrętów, aby z nadejściem zmroku zebrali całą załogę na statkach. „Co? Z nami w ten sposób postępować!” Skoro tylko wieść o tem rozeszła się po szkunerach, opróżniły się zupełnie. Wszystko co żyło udało się na brzeg. Nawet ci, którzy zgoła nie mieli zamiaru wylądować, rzucili się do łodzi. Nieszczęsny ukaz gubernatora przyspieszył ogólną orgję. Wiele godzin minęło od zachodu słońca, a marynarze chcieli zobaczyć tego który ich zmusił do powrotu na pokład. Włóczyli się i drwiąco proponowali władzom, aby spróbowały wsadzić ich do łodzi. Przed domem gubernatora ciżba była największa; wyli pieśni morskie, na twarzach zaciętość, z wrzaskiem tańczyli śmigę wirgińską i inne tańce narodowe. Policja wraz z nieznacznemi posiłkami stała w grupkach na uboczu, czekając komendy gubernatora, ale ten nie był głupi. Saturalje te wydawały mi się wspaniałe. Oto powracają dni świetnej potęgi hiszpańskiej. To była swoboda; to była przygoda. I ja brałem w tem udział, dumny korsarz, jeden z tych wielu dumnych korsarzy, pośród japońskich domków papierowych.
Gubernator nigdy nie wydał rozkazu opróżnienia ulic i wałęsałem się z Axelem od szynku do szynku. Płatając figle, po jakimś czasie straciłem go z oczu, byłem już wprawdzie trochę zamroczony. Zataczałem się, nawiązywałem znajomości, wlewając w siebie coraz więcej alkoholu i z każdą chwilą tracąc coraz więcej przytomność. Niejasno sobie przypominam, że siedziałem gdzieś wśród rybaków japońskich i sterników kanackich w jednej z łodzi naszego statku, oraz z młodym duńskim żeglarzem, który dopiero porzucił pastwiska argentyńskie, i z jakimś specjalistą od krajowych zwyczajów i ceremonji. Z zachowaniem całego, szczególnie zawiłego ceremonjału japońskiego, piliśmy saki, jasne, lekkie i letnie w malutkich filiżankach porcelanowych.
Następnie przypominam sobie chłopców okrętowych, którzy pouciekali z domów — chłopcy lat ośmnastu do dwudziestu, pochodzący z mieszczańskich rodzin angielskich, przechodzący z okrętu na okręt, którzy praktykę swą rozpoczynali już w niejednym porcie świata, a obecnie skończyli na kasztelu poławiaczy fok. Zdrowi, twarze gładkie, oczy jasne, młodzi — młodzi jak ja, uczący się stawiać pierwsze kroki w świecie mężczyzn. I byli oni już mężczyznami. Nie lekkie saki dla nich, świadczyły o tem szczere oblicza, na których malował się zakazany, żrący ogień, przejmujący ich żyły i parujący płomieniem z czupryny. Przypominam sobie jak śpiewali rzewną pieśń, której refren był taki:
„A gdy żegnam swoją lubą
„Złotą mi obrączkę daje:
„„Bądźże matki swojej chlubą,
„„Gdy zawitasz w obce kraje!””
Śpiewając pieśń tę zalewali się łzami, młode nicponie, wyzuci z uczuć, a ja śpiewałem wraz z nimi, płakałem wraz z nimi i rozkoszowałem się patosem tej tragedji, wysilając się, by stworzyć jakąś pijacką, zamgloną teorję życia i romantyczności. To był ostatni obraz który mi utkwił w pamięci, w tym okresie pomiędzy początkową przedsiębiorczością, a późniejszem zupełnem zamroczeniem. My — to znaczy, chłopcy okrętowi i ja ulatujemy pod gwiazdy związani nicią braterską. Śpiewamy hulaszcze pieśni żeglarskie, wszyscy z wyjątkiem jednego, który płacze skulony na ziemi, kiwamy rytmicznie głowami w takt melodji. Z obu stron ulicy dolatują dalekie chóry, śpiewające podobne pieśni morskie; życie jest wzniosłe i piękne, a szaleństwo romantyczne i wspaniałe.
Pierwsze co ujrzałem otwierając oczy, gdy już zamroczenie ustąpiło, była japonka, strwożona i zatroskana, pochylona nade mną. Była to żona pilota, a ja właśnie u niej leżałem w sieni zziębnięty, drżący i chory: oto skutki orgji. Czułem się zbyt lekko okryty. O, łotry, ci chłopcy okrętowi! Uciekanie weszło im, widocznie, w krew. Uciekli z mojemi rzeczami. Zegarek przepadł. Kilka dolarów przepadło. Ubranie przepadło. I mój pas. Aha, i buty też.
Powyższe jest przykładem, jak spędziłem te dziesięć dni na wyspach Bonin. Victor otrzeźwiał po napadzie furji, przyłączył się do nas, poczem piliśmy z nieco większą rozwagą. Nigdy jednak nie wspięliśmy się na ową ścieżkę na lawie, pośród kwiatów. Miasto i skośne twarze, oto wszystko cośmy widzieli.
Kto się poparzył na gorącem, dmucha na zimne. Może byłbym zobaczył więcej na wyspach Bonin, i zapewne wyszłoby mi to na zdrowie, gdybym był postąpił jak należało. Lecz jak się przekonałem, żadnego znaczenia niema, co kto powinien robić, lub czego nie powinien. Idzie o to, co kto w rzeczywistości robi. To tylko ma trwałe, monumentalne znaczenie. Robiłem to właśnie, co robiłem. Robiłem to, co inni robili na wyspach Bonin. Robiłem to, co miljony ludzi robiło w świecie i przy takich okazjach. Tak się wiła droga mojego życia; byłem dzieckiem rodu ludzkiego, jednem ze swego środowiska i ani bezkrwistym limfatykiem, ani też ideałem. Byłem tylko ludzkim, wybrałem tę drogę żywota, którą wybrali ludzi przezemnie ubóstwiani, jeżeli chcecie wiedzieć, mężczyźni z krwi i kości, namiętni, rasowi, pyszni ludzie, wolne duchy, trwoniący skarby życia szeroko, nie jak skąpcy.
Droga ta stała otworem dla wszystkich. Była ona jak otwarta studnia w podwórzu, gdzie bawią się dzieci. Na cóż się przyda prawić tym mężnym chłopakom, idącym omackiem w poszukiwaniu mądrości życiowej, że nie wolno im się zbliżać do otwartej studni. Niektórzy rodzice wiedzą o tem. I wiemy też, to, że pewien odsetek, i to najżywszych i najodważniejszych, wpadnie do studni. Wiemy wszyscy co należałoby uczynić — nakryć studnię. Tak samo ma się rzecz i z John’em Barleycorn. Żadne gadania, ani kazania nie odwiodą mężczyzn, ani dojrzewającej, młodzieży od John’a Barleycorn tak długo, jak długo John Barleycorn jest wszędzie dostępny, szczególnie tam, gdzie John Barleycorn jest synoninem
męskości, odwagi i wielkoduszności.
Z wysp Bonin skierowaliśmy się na północ, celem znalezienia stada fok, i polowaliśmy wciąż w kierunku północnym przez dni sto wśród ciężkich mrozów, wrzynając się w gęste mgły, które zakrywały nam słońce na przeciąg tygodnia i dłużej. Była to ciężka i dzika praca, i ani przez myśl wówczas nie przeszło aby wypić. W końcu pożeglowaliśmy na południe do Yokohamy z ogromnym łupem skór zasolonych i z grubo zalegającą zapłatą.
Drżałem z niecierpliwości, aby wylądować i ujrzyć Japonję, lecz pierwszy dzień zeszedł na pracach okrętowych i my, żeglarze, nie mogliśmy wysiąść na ląd aż do samego wieczora. I znów przez naturalny zbieg okoliczności, dzięki systemowi organizacji życia i sposobom załatwiania spraw przez mężczyzn, John Barleycorn wyciągnął po mnie łapę i uchwycił mnie w swe szpony. Kapitan wypłacił naszą gażę harpunnikom, ci zaś czekali na nas w jakimś japońskim domu publicznym by ją nam wręczyć. Udaliśmy się tam w rikszach. Nasi ludzie zajęli cały dom. I znów polały się trunki. Wszyscy mieli pieniądze, więc każdy stawiał. Po stu dniach żmudnej pracy i zupełnej abstynencji, w doskonałym stanie zdrowia, które tryskało z nas poprostu, o temperamentach wybujałych, hamowanych dotąd dyscypliną i warunkami, cóż dziwnego, że zapragnęliśmy kieliszka a nawet dwóch. Potem bezzwłocznie mieliśmy się puścić na miasto.
Stara bajka. Tyle kolejek trzeba było wypić a gdy do żył przeniknął błogi czar, a głowy nasze i uczucia zmiękły, miało się przeświadczenie, że nie jest to pora na robienie niemiłych różnic w odnoszeniu się do ludzi — pić z tym towarzyszem, a temu odmówić. Byliśmy towarzyszami, których zbliżyły burze, którzy wspinali się na te same reje i zwijali te same maszty, pełnili służbę przy tym samym sterze, wściągaliśmy wspólnie żagiel, gdy ten się obluźnił i gorączkowo sprawdzaliśmy, czy któryś nas nie wypadł przy tem za burtę. Trzeba więc było pić ze wszystkimi, każdy częstował; podnosiliśmy głosy, przypominaliśmy sobie niezliczone przysługi koleżeńskie, puszczaliśmy w niepamięć bajki, lub utarczki słowne i uważaliśmy się wzajemnie za najlepszych towarzyszy na świecie.
A więc, było to wczesnym wieczorem, gdyśmy przybyli do owego domu publicznego, i prócz tego lokalu nie ujrzałem tej nocy nic więcej w Japonji; a ów dom publiczny była to sobie traktjernia bardzo podobna do innych tego rodzaju zakładów w ojczyźnie, czy gdziekolwiek bądź na kuli ziemskiej.
Przez dwa tygodnie staliśmy na kotwicy w porcie Yokohama, i nie zwiedziliśmy tam nic prócz szynków, w których zbierali się marynarze. Od czasu do czasu któryś z nas dla urozmaicenia urżnął się dokumentnie. W podobnym stanie zdobyłem się na czyn iście bohaterski, podpłynąłem bowiem do szkunera o północy i położyłem się spokojnie spać, a tym czasem policja portowa szukała mego ciała i wreszcie przywiozła z brzegu moje ubranie celem zbadania identyczności.
Być może, iż wyobrażałem sobie, że ludzie upijali się dla popełniania podobnych czynów. W naszym maleńkim światku czyn mój należał do wiekopomnych. Cały port o niczem innem nie mówił. Kilka dni zażywałem sławy wśród wioślarzy japońskich i w szynkowniach. Zdarzenie godne wypisania złotemi literami. Zdarzenie godne wieczystej pamięci i można je było z dumą opowiadać. Cudowna chwila w życiu, tak samo jak przedarcie się Victora przez papierowe ściany herbaciarni na wyspach Bonin, a nawet ograbienie mnie przez owych zbiegłych chłopców okrętowych.
Jądrem sprawy było to, że czar John’a Barleycorn był dla mnie nadal tajemnicą. Organizm mój był tak dalece normalny, że sam alkohol wcale mnie nie nęcił; przemiany chemiczne które wywoływał w mym ustroju nie zadawalały mnie, gdyż nie czułem potrzeby podobnych przemian. Piłem, gdyż środowisko, w którem przebywałem piło również, a w usposobieniu mojem leżało to, że nie chciałem uchodzić za coś gorszego od innych, gdy zabawiali się w chwilach wolnych od zajęć. W owym czasie byłem wciąż jeszcze łakomczuchem, i w chwilach, gdy byłem sam i nikt mnie nie podglądał, kupowałem słodycze i zajadałem je z rozkoszą.
Podnieśliśmy kotwicę przy wesołych śpiewach i wypłynęliśmy z portu Yokohama do San-Francisco. Wzięliśmy kierunek północny i przy stałym wietrze od tyłu przebyliśmy przez Pacyfik po trzydziestu siedmiu dniach dzielnej żeglugi. W dniu wypłaty należało nam się moc pieniędzy, a przez trzydzieści siedm ani jeden łyk alkoholu nie zamącił naszych umysłów, snuliśmy więc bez przerwy plany zużycia naszych pieniędzy.
Pierwszem naszem postanowieniem (było to, zapewne odwieczne zresztą marzenie istot związanych z kasztelem): „Precz z hienami pokoi umeblowanych”. Następnie — mimochodem — przychodził żal lekkomyślnie przetrwonionych sum w Yokohamie. Poczem, każdy z nas oddawał się swym wymarzonym wizjom przyszłości. Victor, naprzykład, oświadczył iż bespośrednio po wylądowaniu w San-Francisco minie front wodny, nie zatrzymując się na Wybrzeżu Barbary, i da ogłoszenie do gazet, że poszukuje mieszkania przy skromnej rodzinie robotniczej. „Następnie” — prawił Victor — „pójdę na tydzień dwa do jakiej szkoły tańców, żeby się poprostu zapoznać tam z dziewczętami i chłopcami. Będę chodził na rozmaite zebrania taneczne, zaproszą mnie do siebie do domów, na wycieczki i tem podobne zabawy; mając tyle pieniędzy, dam sobie radę do następnego stycznia kiedy ponowne wyruszą na połów fok”.
Nie; nie ma zamiaru pić. Wiedział już, czem to pachnie, szczególnie czem to pachnie dla niego; — wino do głowy, rozum z głowy — a grosze stopnieją w mgnieniu oka. Z doświadczenia, gorzko nabytego wiedział, że ma do wyboru: trzy dni wyuzdanej hulanki wśród hien i harpij Wybrzeża Barbary, a mile, w towarzystwie spędzoną całą zimę, czyż można było wątpić, które z tych dwóch wybierze? —
Axel Gunderson zaś, który o tańce i o towarzystwo nie dbał, tak mówił: „Należy mi się spory grosz. Mam z czem wracać do domu. Piętnaście lat minęło, odkąd po raz ostatni widziałem matkę i resztę rodziny. Gdy mi wypłacą pieniądze, wyślę je do domu, aby mnie oczekiwali. Następnie znajdę sobie okręt, wyruszający do Europy, i znów zarobię po drodze. Jedno z drugiem i będę miał więcej pieniędzy niż kiedykolwiek w życiu. W domu będę istnym księciem. Nie macie pojęcia, jak tanio jest w Norwegji. Wszystkim kupię upominki, będę rzucał pieniędzmi tak, iż w oczach ich uchodzić będę za miljonera, a będę mógł siedzieć tak cały rok, nim będę zmuszony wyruszyć znów na morze”.
„I ja tak samo” — zakonkludował Czerwony John — „od trzech lat nie miałem listu z domu, a już dziesięć lat tam nie byłem. W Szwecji również tak tanio, jak w Norwegji, Axelu, a w dodatku moja rodzina to wieśniacy, farmerzy. Poślę mój żołd i opłynę Przylądek Dobrej Nadziei razem z tobą, na jednym statku, a wybierzemy sobie statek jak się patrzy”.
Gdy Axel Gunderson i Czerwony John, zaczęli sobie wzajemnie opowiadać o rozkoszach ojczystej wsi, o zwyczajach świątecznych i narodowych, jeden pokochał strony drugiego. Poprzysięgli żeglować jednym statkiem i spędzić cały rok razem; u jednego w Szwecji sześć miesięcy, a drugie sześć miesięcy u drugiego, w Norwegji. Nie można ich było wprost rozłączyć przez czas trwania reszty podróży, tak przylgnęli do siebie, omawiając swe plany na przyszłość.
Długi John nie należał do tych, co to wygrzewają się przy kominie. Sprzykrzył mu się jednak kasztel. Precz z hienami mieszkaniowemi. I on zamierzał wziąć pokój przy spokojnej rodzinie, wstąpić do szkoły nawigacyjnej, aby kiedyś zostać kapitanem. Taka była jednomyślność postanowień. Przysięgaliśmy wszyscy, iż tym razem okażemy rozsądek i nie roztrwonimy pieniędzy. Precz z hienami mieszkaniowemi, precz z dzielnicami żeglarskiemi, precz z alkoholem, oto hasła, które rozbrzmiewały w naszym kasztelu.
Ludzie nasi zrobili się sknerami. Zapanowała niesłychana oszczędność. Uchwalono nie kupować nic więcej w składnicy ubiorów. Wystarczą stare szmaty; kładliśmy łatę na łacie, tak zwane: „łaty na zapas”, potwornych wprost wymiarów. Oszczędzaliśmy nawet zapałki, czekając dopóki zbierze się dwóch, lub trzech, aby od jednej zapalić fajki.
Przybyliśmy do San Francisco i, gdy tylko przeszliśmy przez oględziny lekarskie, opadły nas szakale i harpje wybrzeża, przypłynąwszy łodziami aż do szkunera. Rzucili się na pokład, wychwalając każdy swoje nory mieszkalne, każdy z butelką wódki za pazuchą i częstując darmo. Z pompą i lekceważeniem skinęliśmy na nich, by poszli sobie precz. Nie potrzebowaliśmy ani ich pokoi umeblowanych ani też ich wódki. Byliśmy wzorem trzeźwych i oszczędnych żeglarzy, umiejących lepiej zużyć pieniądze.
Wreszcie agent wypłacił nam należność. Wychodziliśmy kolejką, każdy z nabitym trzosem; jak natrętne komary uwijały się koło nas szakale i hieny portowe. Spojrzeliśmy jeden na drugiego. Przez siedem miesięcy nie rozłączaliśmy się, a teraz drogi nasze mają się rozejść. Pozostawał do spełnienia jeszcze jeden obrządek towarzyski. (Taki był już zwyczaj tradycyjny.) „Chodźcie chłopcy” — rzekł nasz przełożony. Obok były nieuniknione szynki. Dwanaście szynków w obrębie przystani. A gdy weszliśmy do jednego z nich zaroiło się na chodniku, przed szynkiem, od rekinów portowych. Kilku weszło nawet do wnętrza, lecz nie chcieliśmy mieć z nimi nic wspólnego. —
Staliśmy więc przed długim bufetem; bosman, starszy marynarz, sześciu harpunników, sześciu sterników łodziowych i pięciu wioślarzy. Zostało tylko pięciu, gdyż jednego z nas spuściliśmy za pokład z worem węgli przywiązanym do nóg — pomiędzy jedną zamiecią śnieżną, a drugą, wśród szalonej burzy, pędzącej nas od przylądka Jerimo. Było nas zatem dziewiętnastu i to miała być nasza ostatnia kolejka. Na szerokim świecie pozostawało po nas siedem miesięcy prawdziwie męskiej pracy; wiały wichry wysoko, wiały wichry nisko, wszystko to już było poza nami, a teraz spoglądamy po sobie raz ostatni. Każdy z nas wie, że daleko rozchodzą się drogi żeglarzy. Dziewiętnastu nas piło poczęstunek bosmana. Poczem starszy spojrzał na nas wymownie i postawił drugą kolejkę. Lubiliśmy starszego nie mniej od bosmana, a lubiliśmy ich obu szczerze. Czyż można było pić z jednym, a z drugim nie?
I Peter Holt, mój własny harpunnik (zatonął w następnym roku na Mary Tomas z całą załogą) postawił kolejkę. Czas upływał, kolejka po kolejce zjawiała się na bufecie; poczęliśmy podnosić głosy, mikroby zaczęły uwijać się po mózgu. Sześciu było harpunników i każdy zaklinał nas w imię świętego koleżeństwa, abyśmy wszyscy z nim wypili, choć jeden raz tylko. Prócz tego, sześciu sterników, no i pięciu wioślarzy, a każdy rozumował podobnie. Pieniędzy było wbród, a czem grosz nasz był gorszy od innych? serca wolne i wspaniałomyślne, jak niczyje pod słońcem.
Dziewiętnaście kolejek. Czyż potrzeba dla John’a Barleycorn więcej, aby zawładnąć człowiekiem. Wszyscy doszli do stanu, w którym zapomina się o najdroższych marzeniach, które snuło się z taką rozkoszną nadzieją. Wytoczyliśmy się z szyku wpadając w ramiona rekinów i harpij portowych. Niedługo trwała nasza świetna sytuacja. W przeciągu dwuch dni do tygodnia pieniądze znikły, a chłopcy, wyssani przez gospodarzy pokoi umeblowanych, zmuszeni byli zaciągnąć się na nowo. Victor, wspaniale zbudowany, szczęśliwym zbiegiem okoliczności poparty przez przyjaciela, wstąpił do oddziału ratowniczego. Nie ujrzał nigdy szkoły tańców, ani nie dał swego ogłoszenia o poszukiwaniu pokoju przy skromnej rodzinie robotniczej. Długi John też nie dostał się do szkoły nawigacyjnej. Z końcem tygodnia już był prowizorycznym palaczem na parowcu rzecznym. Ani Czerwony John ani Axel nie wysłali swych zarobionych pieniędzy do ojczyzny. Zostali natomiast rozdzieleni i umieszczeni na różnych statkach, objeżdżających trzy ćwierci globu, a zostali umieszczeni tam przez gospodarzy pokoi umeblowanych i odrabiali zaliczki, których nigdy nie otrzymali, ani nie wydali.
Przywiązanie moje do wybrzeża morskiego w Oakland znikło zupełnie. Nie lubiłem ani jego widoków, ani też trybu życia. Straciłem ochotę do hulanek i do włóczęgi; wróciłem więc do bezpłatnej czytelni w Oakland i rozczytywałem się znów w książkach, tym razem z większym zrozumieniem. Po pewnym czasie matka moja orzekła, iż dosyć już wyszumiałem się, i że powinienem obejrzeć się wreszcie za stałem zajęciem. Rodzina moja potrzebowała bardzo pieniędzy. Znalazłem więc pracę w fabryce worków — dziesięć godzin dziennej pracy z płacą dziesięciu centów za godzinę. Pomimo wzrostu zarówno moich sił, jak i wydajności mej pracy, nie otrzymałem więcej niż w owej fabryce konserw klika lat temu. Przyrzeczono mi jednak podniesienie płacy do dolara i ćwierć dziennie po kilku miesiącach.
O ile chodzi o John’a Barleycorn, to rozpoczął się dla mnie okres prawdziwej wstrzemięźliwości. Przez calusieńki miesiąc nie wiedziałem, co to znaczy alkohol. Mając ośmnaście lat, zdrów, z muskułami stalowymi, wyrobionymi przez pracę, silny jak młodę zwierzę, potrzebowałem urozmaicenia, podniety, czegoś poza książkami i pracą mechaniczną. Zaglądałem do Y. M. C. A. (Young Men’s Christian Associations). Tryb życia, jaki tam prowadzono, był korzystny dla zdrowia przez uprawianie lekkiej atletyki, lecz odpowiedni raczej dla wyrostków. Ja jednakże nie byłem już ani chłopcem, ani młodzieniaszkiem, pomimo niewielkiej ilości lat! Używałem już na wielką skalę z mężczyznami. Znałem tajniki szalonego wyuzdania. W stosunku do młodzieży zgrupowanej w Y. M. C. A. stałem na drugim biegunie życia. Mój język był inny i posiadałem już mądrość smutną i straszną. (Gdy zastanawiam się nad tem obecnie, dochodzę do przekonania, że nie miałem właściwie młodości.) W każdym razie młodzież z Y. M. C. A. była dla mnie zbyt młodą i za mało doświadczoną. Lecz nie zwracałbym na to uwagi, gdybym mógł od nich korzystać umysłowo. Jednakże z książek zdobywałem więcej wiadomości niż w ich towarzystwie. Ich ciasne poglądy wraz z nikłym dorobkiem umysłowym czyniły w rezultacie korzyść, jaką mogłem odnieść z ich wyższości moralnej lub tężyzny fizycznej, wręcz nieznaczną.
Krótko mówiąc, nie mogłem obcować z uczniami z niższej klasy. Dzięki opiece, którą dotychczas roztaczał nade mną John Barleycorn, nie było mi danem cieszyć się młodością sielską i anielską. Zbyt wiele poznałem w swej wczesnej młodości. A jednak, w lepszej przyszłości, gdy alkohol przestanie być dla ludzi nieuniknioną koniecznością, Y. M. C. A. i podobne, dziś nieznane jeszcze, mądre i bardziej racjonalne instytucje staną się punktem zbornym dla tych, którzy obecnie zmuszeni są do spotykania się w szynkach. Tymczasem jednak zbywamy to życie byle jak, i rozprawiamy o byle czem, byle gdzie.
Pracowałem po dziesięć godzin dziennie w fabryce worków. Była to nudna, mechaniczna praca. Marzyłem o innem życiu. Pragnąłem inaczej ułożyć je sobie, nie przy maszynie, po dziesięć centów za godzinę. Do szynków czułem już obrzydzenie. Chciałem czegoś nowego. Dojrzewałem. Zacząłem odkrywać w sobie zdolności i zamiłowania, o których mi się dotąd nie śniło. Na szczęście, w tym okresie spotkałem Louis’a Shattuck, z którym się zaprzyjaźniłem.
Louis Shattuck, nawskroś uczciwy, djablo jeszcze młody chłopak, był głęboko przekonany, iż jest nad wyraz przebiegłym mieszczuchem. Ja znów nie miałem w sobie nic z miejskiego chłopaka. Louis był ładny, miły i w zupełności zaabsorbowany dziewczętami. Obcowanie z nim podniecało mnie i wywarło wielki wpływ na moje usposobienie. Dotąd nie wiedziałem nic o dziewczętach. Starałem się zbyt gorliwie o to tylko, aby uchodzić za mężczyznę. Wchodziłem tedy w zupełnie nowy, nieznany mi dotąd okres życia. Ilekroć Louis, żegnając się ze mną, uchylał kapelusza na powitanie znajomej dziewczyny i począł przechadzać się z nią pod ramię na promenadzie, byłem pełen zawiści i podniecenia. Ja także pragnąłbym wziąć udział w takiej zabawie.
„Wiesz, coś powinien uczynić” — powiedział raz Louis, — „powinieneś znaleźć sobie dziewczynę”. —
Łatwiej powiedzieć, aniżeli to uczynić. Ażeby to udowodnić, muszę nieco odbiec od rzeczy. Louis nie znał dziewcząt w ich życiu domowem, gdyż do rodzin tych dziewcząt nie miał przystępu. Oczywiście ja, obcy w tym nowym świecie, byłem w podobnem położeniu. Przytem, zarówno Louis, jak i ja nie mieliśmy możności uczęszczania do szkoły tańców, lub na zabawy publiczne, gdzie najłatwiej zawierać znajomość z dziewczętami. Nie mieliśmy na to pieniędzy. On był pomocnikiem kowala i nie zarabiał więcej ode mnie. Obaj żyliśmy przy naszych rodzinach, płacąc za utrzymanie. Po opłaceniu tegoż, zakupieniu papierosów — nabyciu niezbędnej odzieży i obuwia, pozostawała każdemu z nas, na osobiste wydatki, sumka, wahająca się pomiędzy siedmdziesięcioma centami a dolarem tygodniowo. Oszczędzaliśmy skrzętnie te okruchy, pomagając sobie wzajemnie temi centami, gdy który z nas puszczał się na jakąś niesłychaną przygodę z dziewczyną, naprzykład: dorożką do parku Blair’a i z powrotem — już dwadzieścia centów, jak uciął; lody dla obojga — trzydzieści centów; albo kwas w budce, co było znacznie tańsze, bo tylko dwadzieścia centów dla dwojga.
Nie robiłem sobie wiele z tego braku pieniędzy. Pogarda dla pieniędzy, której się nauczyłem wśród piratów ostryg, pozostała mi nazawsze. Nie myślałem o zdobyciu ich dla własnego zadowolenia; mój system filozoficzny rozwiązał tą kwestję i nie widziałem zasadniczej różnicy między stanem, kiedy brakło mi dziesięciu centów, a rozrzucaniem dolarów garściami, ciągnąc do bufetu każdego, kto się nawinie, i częstując na prawo i na lewo.
Ale jak zdobyć dziewczynę? Do rodzin w których były dziewczęta Louis nie mógł mnie wprowadzić ani przedstawić. Ja również nie miałem takich znajomości. Dziewczęta, które Louis znał poprzednio, wolał zachować dla siebie; zresztą, byłoby to wbrew ludzkiej naturze, gdyby poprostu zrzekł się swoich sympatyj na moją korzyść. Namawiał je tylko, aby przyprowadziły dla mnie swe koleżanki; nie podobały mi się jednak, wydały mi się chuderlawe i blade, istne kopciuszki w porównaniu z galerją jego przyjaciółek.
„Zrób jak ja,” rzekł w końcu. „Zdobyłem je sobie. Musisz także zdobyć je w ten sam sposób.”
Zacząłem praktykę pod jego kierownictwem. Nie należy zapominać, iż zarówno Louis, jak i ja żyliśmy w ciężkich warunkach. Musieliśmy poprostu borykać się, aby zdobyć na utrzymanie i jaki taki wygląd zewnętrzny zachować. Spotykaliśmy się wieczorem, po całodziennej pracy, na rogu ulicy, albo w małej cukierence w bocznej uliczce, jedynym lokalu, do którego uczęszczaliśmy. Tu kupowaliśmy papierosy i niekiedy cukierki za nikla. (Tak, tak, — Louis i ja jedliśmy słodycze bez zarumienienia, ile tylko się dało. Żaden z nas nie pił. Żaden z nas nie przestąpił progu szynku.)
Ale jak zdobyć dziewczynę. Według prostych sposobów Louis’a należy wybrać sobie którąkolwiek i zapoznać się z nią. Wczesnemi wieczorami włóczyliśmy po ulicach. Dziewczęta, tak jak i my, przechadzały się parami. A przecież dziewczęta spacerują jedynie po to, aby oglądać się za jakimiś włóczączymi się chłopcami. (I do dzisiejszego dnia, chociaż jestem już w średnim wieku, znalazłszy się w jakiemkolwiek mieście, miasteczku, lub wsi spoglądam doświadczonem okiem na ten słodki i niewinny flirt spacerujących chłopców i dziewcząt, którzy muszą to czynić, gdy tylko posłyszą tajemne wołanie ciepłych wieczorów wiosennych i letnich.)
Największym kłopotem tego arkadyjskiego okresu mojej przeszłości było to, że ja, który wróciłem z tamtej strony życia, twardy jak skała, byłem wstydliwy i nieśmiały. Louis od czasu do czasu dodawał mi otuchy. Cóż, kiedy dziewczęta były dla mnie światem nieznanym. Wydawały mi się dziwne i cudowne po moich ponurych, męskich przeżyciach. Jednakże, w chwili stanowczej, gdy należało śmiało postąpić naprzód, tchórzyłem w obliczu nieprzyjaciela.
Znów Louis pouczał mię o sposobach — owe wymowne mrugnięcie, uśmiech, chwilka odwagi, uchylenie kapelusza, słówko, ociąganie się, chichotanie, ukryte podniecenie, — i w końcu Louis sam zawierał znajomości, a mnie przywoływał łaskawie skinieniem i przedstawiał. Gdyśmy się jednak podzielili na dwie pary, spostrzegałem, że Louis stale zabierał sobie tę z gładkiem liczkiem, a mnie zostawiał pokrakę.
Wreszcie i ja dopiąłem tego, iż często mogłem uchylać kapelusza, a ilość dziewcząt z któremi mogłem spacerować pod ramię, wczesnemi wieczorami, nieustannie wzrastała. Lecz miłości dziewczęcej nie zaznałem odrazu. Byłem podniecony, zaciekawiony i poszukiwałem w dalszym ciągu. O kieliszku nie pomyślałem ani razu. Niejednokrotnie przychodzą mi na myśl moje i Louis’a przygody, ilekroć snuję jaką społeczną teorję. Były to przeżycia czystej, naiwnej młodości, z których wyniosłem jedną prawdę, raczej biologiczną niż społeczną, a mianowicie:
Czy w chłopskiej chacie, czy, w pańskiej komnacie
Kobieta kobietą jest, miły bracie.
W niedługim czasie poznałem miłość dziewczęcą, jej słodką bezgraniczną rozkosz w pełnej chwale i tak cudną. Imię jej było: Haydee. Miała lat piętnaście czy szesnaście. Z pod jej króciutkiej spódniczki widać było wysokie trzewiczki. Siedzieliśmy ramię przy ramieniu, na zebraniu Armji Zbawienia. Ani ona ani jej ciotka, siedząca przy niej po drugiej stronie nie były „nawrócone”, ale ciotka przybyła z prowincji, gdzie nie było Armji Zbawienia, wstąpiła więc na pół godzinki wiedziona ciekawością. Louis siedział obok mnie i spoglądał na Haydee — przekonany jestem iż czynił to bez żadnych zamiarów, gdyż to nie był typ dziewczyny w jego guście.
Nie przemówiliśmy do siebie, ale w ciągu tej pamiętnej pół godziny rzucaliśmy ukradkiem spojrzenia, bojaźliwie spuszczaliśmy oczy, to znowu spoglądaliśmy na siebie wymownie. Haydee miała delikatny owal twarzy, nad oczami śliczne brwi. Nos jej był istnem marzeniem, słodkie usteczka, skarbnica setek kaprysów. Na głowie miała słomiany kapelusik i nigdy nie widziałem piękniejszego bronzu, nad bronz jej włosów. W ciągu tej pół godziny nauczyłem się, raz na zawsze, wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia.
Niestety rychło, nazbyt rychło, Haydee wyszła wraz ze swą ciotką. (Na zebraniach Armji Zbawienia jest to w każdej chwili dopuszczalne.) Z tą chwilą mityng przestał mnie zajmować, i mniej więcej w parę minut potem wyszliśmy za niemi z Louisem. Gdyśmy wychodzili, jedna z kobiet poznała mnie, wstała, podeszła do mnie. Nie będę jej opisywał. Była to jedna z mego towarzystwa, z owych czasów hulanek i pracy na wybrzeżu. Gdy Nelson został zastrzelony, umarł na jej rękach. Ponieważ znała mnie, jako jego towarzysza, czuła się zobowiązaną opowiedzieć mi szczegóły śmierci Nelsona, ja zaś pragnąłem o tem usłyszeć. Tak więc zawróciłem nagle, poprzez przepaście życia, od budzącej się miłości chłopca do dziewczęcia o brunatnych włosach w słomianym kapelusiku, aż do dawnych swawolnych dni.
Wysłuchawszy opowiadania, pobiegłem spiesznie za Louisem, w obawie, bym nie stracił mej pierwszej miłości, zanim jeszcze zdołałem jej się przyjrzyć. Lecz Louis był godnym zaufania. Imię jej było — Haydee; Louis wiedział, gdzie mieszkała. Codziennie przechodziła obok jego kuźni idąc do szkoły Lafayett’a i powracając do domu. Prócz tego widział ją raz przypadkowo z Ruth, inną uczenicą, a Nita, u której w cukierence kupowaliśmy słodycze, była koleżanką Ruth. Należało zatem pójść do Nity i wybadać, czy zechce oddać bilecik Ruth, ażeby tamta z kolei wręczyła go Haydee. Gdyby udało się to zapewnić, pozostawałoby mi tylko napisać bilecik.
I tak się też stało. Podczas kradzionych schadzek półgodzinnych poznałem słodkie upojenie miłości młodej pary. Być może, iż pierwsza miłość nie jest największą w życiu, lecz śmiało mogę zapewnić, iż jest najsłodszą. Jakże miło ją wspominać. Żadna dziewczyna nie miała jeszcze tak niewinnego kochanka, jakim ja byłem, a równocześnie z takiem doświadczeniem i gwałtownością nad mój wiek. Ja, przezwany niegdyś Księciem piratów ostryg, który zmierzyłem świat wzdłuż i wszerz w towarzystwie dojrzałych mężów; ja, który umiałem żeglować, utrzymać się na reji wśród burz i wiatrów; ja, który odważnie wchodziłem między najgorszych wisielców portowych i wdawałem się w najsroższe bijatyki; ja, który częstowałem całą załogę — nie miałem teraz pojęcia, o czem rozpocząć rozmowę, co robić z tem dzieckiem, z tą kobietką, której spódniczka ledwie sięgała buciczków, dla której życie było równie ciemną tajemnicą, jak dla mnie, chociaż w jej oczach uchodziłem za wielkiego mędrca.
Pamiętam, siedzieliśmy na ławce przy świetle gwiazd. Dzieliła nas od siebie stopa odległości. Zaledwie śmieliśmy spoglądać na siebie; łokcie nasze stykały się lekko na poręczy ławki. Przez cały ten czas, oszalały ze szczęścia, wyszukując jak najpiękniejszych słów, aby nie urazić jej delikatnych uszu, łamałem sobie przy tem głowę, by odgadnąć czego ona w owym momencie oczekuje ode mnie. Czego spodziewa się dziewczyna, siedząc z chłopcem na ławce, z chłopcem, który o niczem innem nie myśli, jak tylko o tem, co to jest właściwie miłość? Czego ona oczekiwała ode mnie? Może chciała, bym ją ucałował? Czy myślała, że się odważę na to? A jeżeli czekała na to, a ja tego nie zrobiłem, co wtedy pomyślała o mnie.
Ach, ona była mądrzejsza ode mnie — dziś to widzę — ta maleńka kobietka w króciutkiej spódniczce. Chłopców znała oddawna. O ile więc skromność dziewicza na to pozwalała, dodała mi odwagi. Zdjęła rękawiczki, trzymała je w jednej ręce i, pamiętam, jak leciutko ledwie zdobywając się na śmiałość, uderzyła mię niemi w usta, z subtelną kokieterją, niby z oburzenia o coś, co właśnie powiedziałem. Byłem bliski omdlenia z rozkoszy. Był to najwspanialszy cud, jaki mi się kiedykolwiek objawił. Pamiętam jeszcze zapach, unoszący się od tych rękawiczek, i jak go wciągałem z upojeniem, gdy dotknęła niemi moich warg.
Znów zwątpienie zabiło moją odwagę. Czy mogę zatrzymać w mej dłoni tę drobną rączkę, trzymającą pachnące rękawiczki, które przed chwilą musnęły moje usta? Czy mam się odważyć i pocałować ją raz i drugi, albo objąć wpół? Albo przysunąć się bliżej?
Gdy byłem z ludźmi, którzy nie pili, nie pomyślałem nawet o alkoholu. Louis nie pił. Zresztą ani on ani ja nie mogliśmy sobie na to pozwolić; a co ważniejsze, nie czuliśmy potrzeby picia. Byliśmy zdrowi, normalni i niealkoholicy. Gdybyśmy byli alkoholikami, bylibyśmy pili bez względu na to, czybyśmy sobie na to mogli pozwolić, czy nie.
Co wieczór, po skończonej pracy dziennej, po umyciu się, zmianie ubrania i zjedzeniu kolacji, spotykaliśmy się na rogu lub w maleńkiej cukierence. Lecz wkrótce minęły ciepłe wieczory jesienne i nastały mrozy, a wieczór mglisty i dżdżysty niezbyt zachęca do schadzek. Cukierenka nasza była nieopalona. Nita, czy ktokolwiek inny za bufetem, ilekroć nie trzeba było podawać, wybiegali do tylnego pokoju, mieszkania prywatnego, aby się ogrzać. Nam nie wolno było tam wchodzić, a w lokalu nie było cieplej niż na dworze.
Omówiliśmy z Louisem sytuację, z której jedno tylko było wyjście: szynk, punkt zborny dla mężczyzn, gdzie raczono się John’em Barleycorn. Dziś jeszcze stoi mi żywo w pamięci ów mglisty i dżdżysty wieczór. My z Louisem, trzęsąc się z zimna, bez zarzutek, na które nie mieliśmy pieniędzy, wybieramy się na poszukiwanie odpowiedniego szynku. W szynkach zawsze ciepło i wygodnie. Szliśmy zaś tam z Louisem, nie poto aby pić. Wiadomo nam jednak było, że taki szynk nie jest instytucją dobroczynną. Nie można było robić z szynku schroniska i nie brać czegoś od czasu do czasu z bufetu.
Mieliśmy niewiele dziesiątek i miedziaków. Trudno było rozstawać się z nimi, albowiem posiadały cudowną moc wyczarowania dorożki z dziewczynką. (Dla siebie samych nie braliśmy nigdy dorożek, zadowalając się pieszą przechadzką.) Otóż zamierzaliśmy wykorzystać nasz szynk jak najtańszym kosztem. Kazaliśmy sobie podać talię kart, usiedliśmy do stolika i graliśmy z godzinę euchre; w tym czasie stawiał raz Louis, raz ja, naturalnie piwo, najtańszy trunek, dwie szklanki za dziesięć centów. Co za rozrzutność! a jak ciężko nam było wydawać!
Przyglądaliśmy się mężczyznom tam przychodzącym. Wyglądali na robotników w średnim i podeszłym wieku, przeważnie Niemców, którzy trzymali się razem, zapewne od dawna, z którymi niepodobna było zawrzeć znajomość. Wypowiedzieliśmy się zatem przeciw temu lokalowi i wyszliśmy przygnębieni, z przeświadczeniem, że straciliśmy wieczór i dwadzieścia centów na piwo, którego nie pożądaliśmy.
Następnych wieczorów próbowaliśmy na nowo, i znaleźliśmy w końcu odpowiedni lokal, na rogu ulic Dziesiątej i Franklina. Tu schodziło się nieco inteligentniejsze towarzystwo. Louis spotkał tu paru znajomych, i ja znalazłem również paru kolegów ze szkoły, do której chodziłem, nosząc jeszcze króciutkie spodenki. Rozmawiało się o dawnych czasach, o tem, co robi ten kolega, a co się stało z owym. Oczywiście mówiło się przy szklance. Oni częstowali, a my piliśmy. Potem, stosownie do kodeksu picia, przyszła kolej stawiania na nas. Była to bolesna strata, od czterdziestu do pięćdziesięciu centów kolejka.
Gdy wieczór przeszedł, byliśmy bardzo ożywieni, lecz równocześnie byliśmy bankrutami. Odrazu poszły oszczędności przeznaczone na cały tydzień. Zadecydowaliśmy jednak uczęszczać do tego szynku, a swoją drogą być nieco oględniejszymi w częstowaniu. Tymczasem trzeba było ograniczyć wydatki w ciągu reszty tygodnia. Nie mieliśmy nawet na dorożkę. Musieliśmy zrezygnować z randki z dwiema dziewczynkami z zachodniej dzielnicy Oaklandu z któremi mieliśmy zamiar nawiązać stosunek miłosny. Umówione było, że będą nas oczekiwały następnego wieczoru za miastem, a my nie mieliśmy nawet pieniędzy na odwiezienie ich do domu dorożką. Nie pozostawało nic innego, jak to, co pozostaje innym ludziom w kłopotach finansowych, a mianowicie, zniknąć na jakiś czas z horyzontu — przynajmniej do następnej wypłaty sobotniej. Tak to schodziliśmy się z Louisem w stajni publicznej, gdzieśmy grali w euchre i kasyno, w zapiętych marynarkach, szczękając zębami, dopóki nie skończył się czas naszego wygnania. Wróciliśmy potem do szynku National gdzieśmy wydawali tyle, ile było konieczne, aby zapewnić sobie ciepło i wygodę. Czasem mieliśmy pecha. I tak dwa razy jeden z nas wdał się w grę Sanche Pedro, grywaną pięć osób, co powodowało wydatek od dwudziestu pięciu do osiemdziesięciu centów zależnie od tego, ilu z partnerów stawiało kolejki po dziesięć centów. Od czasu do czasu unikaliśmy chwilowo biedy dzięki rachunkowi otwartemu, który mieliśmy w szynku. Powiadam „chwilowo”, gdyż odroczenie trwało tylko parę dni, a kredyt kusił nas do wydatków znaczniejszych, niż przy płaceniu gotówką. (Gdy następnej wiosny opuściłem nagle Oakland, ruszając znów na przygody, pamiętam doskonale, że winienem był szynkarzowi dolara i siedemdziesiąt centów. Gdy wróciłem po długiej nieobecności, już go nie zastałem. Dotąd jestem mu dłużny owego dolara i siedemdziesiąt centów, a gdyby przypadkiem książka ta wpadła mu do rąk, to oświadczam, iż zapłacę na żądanie.)
Fakty powyższe opisałem w tym celu, aby wykazać ponownie ów nęcący pociąg czy też przymus, który odczuwa w stosunku do John’a Barleycorn dzisiejsze społeczeństwo, którego podstawową organizacją są szynki na każdym rogu. Louis i ja byliśmy dwoma zdrowymi młodzieńcami. Nie czuliśmy potrzeby alkoholu; nie mieliśmy pieniędzy na alkohol. A jednak zimno i deszcz zmuszały nas do szukania schronienia w szynkach, gdzie część naszej krwawicy musieliśmy utopić w trunkach. Niejeden krytyk mógłby uczynić zarzut, iż równie dobrze moglibyśmy pójść do Y. M. C. A. i na kursy wieczorne, do kółek społecznych, do domów dla młodzieży. Jedyna odpowiedź: nie szliśmy tam. Jest to fakt niezaprzeczony. Nie szliśmy. I dziś w tej właśnie chwili, setki tysięcy takich chłopców jak ja i Louis czynią to samo. John Barleycorn wabi ich do swych ciepłych i wygodnych przybytków, przyjmuje ich w szeroko rozwarte ramiona i uczy ich stawiać pierwsze kroki na owej drodze, prowadzącej do zguby.
Fabryka worków nie dotrzymała przyrzeczenia i nie podwyższyła mi płacy na dolara i ćwierć dziennie. Zatem, jako wolny Amerykanin, którego przodkowie w prostej linji uczestniczyli we wszystkich walkach, począwszy od wojen z Indjanami przed rewolucją, zrobiłem użytek z prawa wolnej umowy, i opuściłem pracę.
Nie zmieniłem jeszcze zamiaru wyboru stałego zawodu, jąłem tedy rozglądać się za nową pracą. Zrozumiałem jednak, że praca niekwalifikowana nie popłaca. Należy wyuczyć się rzemiosła, i wybór mój padł na elektrotechnikę. Zapotrzebowanie elektrotechników rosło bezustannie. Lecz jak nim zostać? Pieniędzy na uczęszczanie do szkoły technicznej lub na uniwersytet nie miałem; zresztą nie miałem o szkołach dobrego mniemania. Byłem człowiekiem praktycznym, w świecie praktycznym. Prócz tego wierzyłem jeszcze w dawne mity, spadek odziedziczony przez chłopców amerykańskich, zatem i przeze mnie.
Kominiarczyk mógł zostać prezydentem, każdy chłopiec, wstępując do pracy w jakimkolwiek przedsiębiorstwie mógł przy oszczędności, energji i oszczędności, poznawszy zawód, przechodzić na coraz to wyższe stanowiska i zostać wreszcie młodszym spólnikiem. Zostanie starszym spólnikiem było już tylko kwestją czasu. Bardzo często — tak głosił mit — chłopiec taki, dzięki swej wytrwałości i pilności, poślubiał córkę swego szefa. W owym czasie pokusę podsycała wiara w moją obrotność w aferach z dziewczętami, i byłem pewny, iż ożenię się z córką szefa. W mitach czynili tak wszyscy chłopcy, dochodząc do odpowiedniego wieku.
Pożegnałem więc na zawsze ścieżkę przygód i udałem się do warsztatów tramwajów oaklandzkich. Udałem się do samego nadintendenta, urzędującego w prywatnem biurze, wśród przepychu, który mnie wprost oszołomił. Wyłożyłem jednak śmiało moje zamiary. Powiedziałem mu, że chcę odbyć praktykę na elektrotechnika, że nie obawiam się pracy, że przywykłem do ciężkich trudów. Niech tylko spojrzy na mnie, a przekona się, że jestem zręczny i silny. Powiedziałem mu, że chcę rozpocząć od podstaw, że pragnę poświęcić życie temu jedynemu zawodowi, i to właśnie w tem przedsiębiorstwie.
Superintendent przysłuchiwał się rozpromieniony. Twierdził, że mam w sobie coś, zapewniającego mi powodzenie, i że jego dewizą jest zachęcanie młodzieży amerykańskiej, pragnącej się wybić. Wszak przedsiębiorcy szukają właśnie takich młodzieńców jak ja, lecz tylko rzadko ich znajdują, niestety. Ambicja moja jest piękną i godną, a on postara się o to, by mi dać sposobność. (Słuchając go z biciem serca, myślałem o tem, czy też czasem nie ożenię się właśnie z jego córką.)
„Zanim wyjedziesz jako motorniczy, i poznasz głębiej tajniki zawodu” — rzekł — „będziesz pracował w wozowni, i pomagał przy instalacji i naprawie motorów”. (Teraz byłem już pewny, że to będzie jego córka, i zastanawiałem się jedynie nad tem, jaki też może być jego udział w firmie.)
„Ale” — ciągnął dalej — „pojmujesz chyba, że nie możesz rozpocząć jako pomocnik elektrotechnika w wozowni. Musisz zacząć naprawę od podstaw. Pierwszem twem zajęciem w wozowni będzie zamiatanie, mycie okien, wogóle utrzymywanie czystości. Dopiero gdy w tem okażesz swą sprawność, zostaniesz pomocnikiem elektrotechnika w wozowni“.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mycie i szorowanie jest stopniem przygotowawczym do zawodu elektrotechnika; lecz z książek wiedziałem, że chłopcy rozpoczynali od najniższych posług, by jednak w końcu zostać szczęśliwie właścicielami koncernu.
„Kiedy mam stanąć do pracy” — zapytałem niecierpliwie, chcąc jaknajprędzej rozpocząć tę świetną karjerę.
„Jednakowoż” — rzekł superintendent — „zgodziliśmy się obaj na to, iż musisz rozpocząć od podstaw. Odrazu nie możesz rozpocząć funkcji w wozowni. Przedtem musisz jakiś czas pracować w oddziale maszyn przy oliwieniu”.
Przez chwilę ogarnęło mnie zwątpienie, gdyż odległość między mną a jego córką zaczęła rosnąć; lecz znów nabrałem otuchy. Będę lepszym elektrotechnikiem, poznawszy maszynerję. Byłem przekonany, iż nic nie ujdzie mej uwadze w dziale maszyn, gdy będę tam zajęty przy oliwieniu. Nieba! Karjera moja wydawała mi się świetniejszą w tej chwili, niż kiedykolwiek.
„Kiedy mam stanąć do pracy?” — zapytałem z uczuciem wdzięczności.
„Lecz” — prawił znów superintendent — „nie spodziewasz się chyba dostać się odrazu do działu maszyn. Musisz się przygotować wprzód, oczywiście, w kotłowni. Jestem przekonany, że zdajesz sobie z tego jasno sprawę, nieprawdaż? Przekonasz się, że nawet sypanie węgla jest sprawą naukową i nie można na to machnąć ręką. Czy wiesz o tem, że ważymy każdy funt węgla, który spalamy? W ten sposób poznajemy wartość węgla, który kupujemy; obliczamy z największą dokładnością koszta produkcji i najmniejszego drobiazgu, wiemy, który palacz marnuje opał, a który wykorzystuje każdą szczyptę węgla dzięki rozwadze i skrupulatności. Superintendent promieniał jeszcze bardziej. „Widzisz jak ważną jest ta pozornie błaha sprawa węgla. Im głębiej się zatem wtajemniczysz w drobiazgi, tem doskonalszym będziesz rzemieślnikiem, przedstawiając zarówno dla nas, jak i dla siebie samego tem większą wartość. Czy masz zatem jeszcze ochotę rozpocząć?”
„Choćby zaraz” — zawołałem odważnie — „im prędzej, tem lepiej.”
„Doskonale” — odrzekł — „przyjdziesz jutro o siódmej zrana.”
Wyprowadzono mnie i objaśniono mi moje obowiązki. Zapoznałem się też z warunkami pracy — dziesięć godzin dziennie, nie wyłączając niedziel i świąt, z jednym dniem wolnym raz na miesiąc, z płacą trzydziestu dolarów miesięcznie. Niebardzo to było zachwycające. Przed laty zarabiałem tyleż w fabryce konserw przy dziesięciogodzinnej pracy. Pocieszałem się jednak myślą, że przyczyną tego, iż wydajność mej pracy nie podniosła się z wiekiem, ze wzrostem sił, było to, że pozostałem nadal robotnikiem niekwalifikowanym. Obecnie sprawa przedstawiała się inaczej. Teraz rozpoczynałem pracę celem wykwalifikowania się, dla zawodu, dla karjery, dla przyszłości, dla córki superintendenta.
A rozpoczynałem w sposób właściwy, od podstaw. W tem rzecz. Podawałem węgiel palaczowi, który wrzucał go do pieca, gdzie energja węgla zamieniała się w siłę, która w maszynowym dziale zamieniała się w elektryczność, — podstawę pracy elektrotechnika. To podawanie węgla było naprawdę podstawą — w przeciwnym bowiem razie superintendent byłby napewno wpadł na myśl posłania mnie do kopalń, skąd wydobywają węgiel, abym tem dokładniej zdobył znajomość źródła elektryczności, pędzącej tramwaje miejskie.
Praca! Ja, pracujący dotąd narówni z mężczyznami, poznałem, że nie miałem dotąd najmniejszego pojęcia o prawdziwej pracy. Dziesięciogodzinny dzień! Zadaniem mojem było nagromadzić węgla na obie zmiany, dzienną i nocną, i mimo, iż nie przerywałem pracy nawet w godzinie obiadowej, nigdy nie kończyłem przed ósmą wieczorem. Pracowałem dwanaście do trzynastu godzin dziennie, przyczem nie płacono mi nawet za godziny nadliczbowe, tak jak w fabryce konserw.
Ostatecznie zdradzę tu tajemnicę. Spełniałem pracę dwóch ludzi. Przede mną spełniał jeden dojrzały, dobrze zbudowany robotnik pracę sypania węgla dla zmiany dziennej, a drugi równie dojrzały i dobrze zbudowany dla nocnej. Każdy z nich otrzymywał po czterdzieści dolarów miesięcznie. Superintendent, zamierzając wprowadzić oszczędności w wydatkach, skłonił mnie do pracy za dwóch, za trzydzieści dolarów miesięcznie. Byłem przekonany, że robi ze mnie elektrotechnika. W rzeczywistości oszczędzał on pięćdziesiąt dolarów dla towarzystwa.
Nie wiedziałem jednak, że pozbawiam pracy dwóch ludzi. Nikt mi o tem nie mówił. Przeciwnie, superintendent surowo zabronił, by mi o tem nie powiedziano. Z jakim rozmachem wziąłem się do pracy pierwszego dnia. Pracowałem z największą szybkością. Napełniałem żelazną taczką węglem, podwoziłem do wagi, ważyłem ładunek, wtaczałem go do kotłowni, wyrzucając na platformą przed paleniskami.
Praca! Robiłem więcej niż tych dwóch, których pozbawiłem zajęcia. Oni przywozili jedynie węgiel i zrzucali go na platformy. Ale ja, robiąc to dla zmiany dziennej, musiałem równocześnie gromadzić stos pod ścianą palarni dla zmiany nocnej. Palarnia zaś była zbyt ciasną, gdyż obliczona było dla oddzielnego węglarza w nocy. Musiałem zatem układać węgiel wysoko w górę, podpierając stos grubemi dylami. U szczytu stosu musiałem podrzucać węgiel poraz drugi, zgarniając go łopatą.
Pot lał się ze mnie strumieniami; nie ustawałem jednak ani na chwilę, mimo, iż nieraz czułem się zupełnie wyczerpany. O godzinie dziesiątej zrana tyle energji już zużyłem, że musiałem posilić się podwójną kromką chleba z masłem z porcji obiadowej. Pożerałem to osmolony węglem, a kolana drżały pode mną. W ten sposób o godzinie jedenastej byłem gotów z całym zapasem na obiad. Lecz cóż z tego? Stwierdziłem iż da mi to możność pracowania przez godzinę obiadową. Tak pracowałem przez całe popołudnie. Ściemniało się, a ja pracowałem przy świetle elektrycznem. Dzienny palacz odchodził i przychodził palacz nocny. Ja harowałem dalej. Pół do dziewiątej, zgłodniały drżący, myłem się, przebierałem się i wlokłem złamany do tramwaju. Do domu miałem trzy mile. Otrzymałem wolny bilet, z warunkiem, że mogę zająć siedzenie, dopóki ich nie zbraknie dla pasażerów płacących. Opadając na kraj ławki na platformie, modliłem się, aby dla jakiego pasażera nie było potrzebnem moje miejsce. Ale wóz się zapełniał, a w pół drogi wsiadła kobieta, i nie było dla niej miejsca. Chciałem się podnieść lecz ku memu zdziwieniu nie mogłem. Na chłodnym wietrze, wyczerpane moje ciało zesztywniało. Musiało użyć największego wysiłku woli aby rozluźnić ścięgna i mięśnie, by powstać i zwlec się na niższy stopień. Gdy wóz stanął na rogu gdzie miałem wysiąść, omal nie stoczyłem się na bruk.
Kulejąc powlokłem się przez dwie uliczki, i zataczając się, wszedłem do kuchni. Gdy matka zabrała się do gotowania, ja rzuciłem się na chleb i masło, lecz zanim głód zaspokoiłem, i zanim mięso dla mnie było gotowe, usnąłem jak zabity. Napróżno potrząsała mną matka, starając się obudzić mnie na chwilę, abym zjadł mięso. Po daremnych próbach, wciągnęła mnie przy pomocy ojca do mego pokoju i twardo śpiącego położyła do łóżka. Rozebrano mnie i okryto. Rano była przeprawa z wstawaniem. Byłem śmiertelnie znużony, a co gorsza, przeguby zaczęły puchnąć. Powetowałem sobie straconą kolację, zjadając olbrzymie śniadanie, i niosąc ze sobą porcję obiadową dwa razy większą niż wczoraj, powlokłem się w stronę tramwaju.
Praca! Niech który osiemnastoletni spróbuje prześcignąć dwóch dorosłych węglarzy. Praca! Na długo przed południem spożyłem ostatni kęs mego olbrzymiego obiadu. Postanowiłem jednak pokazać im, czego potrafi dokonać jurny chłop, zdecydowany by się wybić. Najgorsza jednak, że puchnące przeguby zaczęły mi się dawać we znaki. Mało kto chyba nie wie, jaki ból sprawia zwichnięta kostka podczas chodzenia. Możecie sobie zatem wyobrazić ból przy zgarnianiu węgla i przeważeniu naładowanej taczki, gdy oba przeguby zwichnięte.
Praca! Niejeden raz padałem na węgiel, gdy mnie nikt nie mógł spostrzedz, i płakałem z wściekłości, ze zdrętwienia, z wyczerpania i rozpaczy. Ten drugi dzień był dla mnie najcięższym, i nie byłbym go przetrzymał, i zwiózł reszty węgla dla zmiany nocnej w trzynastej godzinie pracy, gdyby mi palacz dzienny nie przewiązał obu przegubów szerokiemi rzemieniami. Były one tak szczelnie owinięte, że przypominały nieruchome formy gipsowe. Dotychczasowy ból minął narazie. Rzemienie tak silnie przylegały, że zapalenie od zwichnięcia nie mogło się rozwinąć.
W takim stanie odbywałem naukę na elektrotechnika. Jeden wieczór za drugim wlokłem się, kulejąc, do domu, popadałem w sen, nie zdążywszy zjeść kolacji. Musiano mnie rozbierać i kłaść do łóżka. Rankiem szedłem do pracy, wlekąc za sobą nogi, z coraz to większym obiadem w koszyku.
Nie rzucałem nawet okiem na książkę z czytelni. Minęły schadzki z dziewczętami. Stałem się prawdziwem bydlęciem roboczem. Pracowałem, jadłem, spałem, a umysł mój spał również przez ten czas. Była to istna zmora. Pracowałem dzień w dzień, nie wyłączając niedziel, wyczekując owego odległego dnia wolnego w końcu miesiąca, który postanowiłem spędzić w łóżku. Spać dzień cały i odpocząć.
Co najdziwniejsze, że przez ten cały czas nie wziąłem do ust ani kropli i na myśl mi nie przyszło, aby się napić. A wiedziałem przecież, że ludzie w tak ciężkich warunkach piją niemal bez wyjątku. Widziałem jak pili, i sam w przeszłości czyniłem to samo.
Tak dalece byłem jednak niealkoholikiem, że nawet nie pomyślałem o tem, że trunek może mi dobrze zrobić. Umyślnie to podkreślam, jak dalece w rozwoju moim brak było skłonności do picia, a dopiero po latach obudziło we mnie pragnienie alkoholu przez ciągłe obcowanie z John’em Barleycorn.
Zauważyłem kilka razy, że palacz dzienny dziwnie mi się przyglądał. Wreszcie pewnego dnia przemówił. Wpierw musiałem przysiąc, że go nie wydam. Superintendent surowo wzbronił, by mi ani słówka o tem nie piśnięto. Palacz zatem, zdradzając mi tajemnicę, narażał się na stratę zajęcia. Opowiedział mi więc o węglarzu dziennym i o węglarzu nocnym, jako też o ich płacach. Za trzydzieści dolarów miesięcznie spełniałem pracę, za którą oni pobierali osiemdziesiąt. Byłby mi o tem jeszcze wpierw powiedział, gdyby nie to, że był pewnym, iż upadnę pod brzemieniem trudu i sam odejdę. Jednakże obecnie widzi, że popełniam oczywiste samobójstwo, i to w imię jakiej sprawy? Obniżam jedynie wartość pracy, twierdził, i zabieram pracę dwum robotnikom.
Jako chłopiec amerykański, w dodatku dumny chłopiec amerykański, nie odrazu podziękowałem za służbę. Wiedziałem, iż jest to głupotą z mej strony, a jednak postanowiłem wytrwać na stanowisku tak długo, aż pokażę superintendentowi, że nie ugiąłem się pod ciężarem pracy. Potem dopiero podziękuję, a wtedy przekona się, jak dzielnego młodzieńca traci.
Na szczęście nie pozostałem przy tem zajęciu tak długi czas, abym mógł nabawić się większych obrażeń cielesnych, aczkolwiek rzemienie musiałem jeszcze nosić na przegubach cały rok potem. Ta istna orgja pracy miała przynajmniej ten skutek, że obrzydziłem sobie odtąd pracę wogóle. Sama myśl o niej wydawała mi się wstrętną. Przestało mi już zależeć na znalezieniu stałego zajęcia. Po jakiego diabła mam się wyuczyć zawodu? O ileż wyżej stało me dotychczasowe huczne i wesołe życie! Powróciłem zatem na ścieżkę przygód, udając się na włóczęgę na Wschód, jako tramp kolejowy.
Uwaga! Gdy tylko wstąpiłem na ścieżkę przygód, spotkałem się natychmiast z John’em Barleycorn. Znalazłem się wśród obcych, gdzie do zawarcia znajomości prowadził obrządek przepijania do siebie, który również na oścież otwierał bramę krainy przygód. Wszędzie John Barleycorn. Spotykałem go zarówno w szynkach, pełnych pijanych mieszczuchów, jak i wśród wesołych trampów kolejowych, z butelkami po kieszeniach, lub też wśród włóczącej się zgrai rozpróżniaczonych „trucicieli”. Spotkałem go nawet w takim stanie prohibicyjnym, jakim podówczas był stan „Jova” w roku 1894. Przechodząc główną ulicą w Des Moines, niejednokrotnie bywałem proszony przez obcych do tajnych wyszynków; i tak, pamiętam, piliśmy w golarni, w odlewni rur, w składach mebli.
Wszędzie John Barleycorn. W czasach ogólnego zastoju, bezrobocia, włóczęga, nie zarabiający ani grosza, mógł też się upić. Pamiętam jak kilku z nas niezgorzej sobie podpiło w więzieniu w Buffallo, i jak później, po zwolnieniu, urządziliśmy sobie bibkę w biały dzień na ulicach Buffallo, za pieniądze na ten cel wyżebrane. Ach, oni byli najlepszymi towarzyszami, jakich znałem, największymi zawadjakami, najwybitniejszemi jednostkami. Może właśnie ten nadmiar temperamentu obrzydził im szarzyznę życia codziennego i nudy i kazał szukać upojenia w złudzie, którą dawał John Barleycorn. Bądź co bądź, ludzi, którzy mi najbardziej przypadli do gustu, których towarzystwa pragnąłem przedewszystkiem, mogłem znaleźć jedynie w towarzystwie John’a Barleycorn.
W czasie wędrówki po Stanach Zjednoczonych wzbogaciłem się o jedno doświadczenie. Jako włóczęga znalazłem się poza kulisami społeczeństwa, a zstąpiwszy w jego podziemia, zbadałem jego podstawy. Teraz mogłem przyglądnąć się dokładnie, jak funkcjonuje jego maszynerja. I oto widziałem, jak obracają się koła machiny społecznej, i przekonałem się, że niemasz w pracy rąk ludzkich tej godności, którą widzą, i o której głoszą nasi nauczyciele, kaznodzieje i politycy. Człowiek bez fachu jest bezsilny jak zwierzę w klatce. Ten zaś, który już wyuczył się jakiego zawodu, musi się starać o przyjęcie do cechu, aby zawód ten mógł wykonywać. Związek taki wiecznie ujada się ze związkami pracodawców o podniesienie płacy i obniżenie godzin pracy, a zjednoczenia pracodawców ze swej strony użerają się, by uzyskać coś wręcz przeciwnego. Nie mogłem doszukać się w tem jakiejś godności. Gdy który robotnik zestarzał się, lub gdy przytrafił mu się jaki wypadek nieszczęśliwy, wyrzucano go na śmietnik, jak zużyte narzędzie. Widziałem tych ludzi, których koniec życia nic nie miał wspólnego z godnością. Doświadczenie moje zatem streszczało się w tem, że praca rąk zgoła nie jest zaszczytną i że bynajmniej nie popłaca. Nie potrzeba mi żadnego zawodu, zdecydowałem, i rezygnuję z córek superintendentów. Postanowiłem unikać zbrodni. Popełnianie jej sprawiało niemniej kłopotu co praca. Mózg popłaca, nie muskuły, postanowiłem więc nigdy odtąd nie wystawić mych mięśni na sprzedaż. Mózg i tylko mózg, oto co sprzedam.
Wróciłem do Kalifornji z silnem postanowieniem rozwinięcia swych zdolności umysłowych. Trzeba było na to edukacji szkolnej. Szkołę niższą ukończyłem dawno, wstąpiłem zatem do szkoły średniej w Oakland. Pieniądze na opłatę jej zarabiałem jako odźwierny, prócz tego wspomagała mnie siostra. Kosiłem trawę, wynosiłem dywany i trzepałem je, byle tylko mieć pół dnia dla siebie samego. Aby zwolnić się raz na zawsze od przymusu pracy, nurzałem się w pracy, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego dziwacznego paradoksu.
Minęła miłość młodzieńcza, w niepamięć poszła Haydee, i Shattuck, i przechadzki w wieczory wiosenne. Niemiałem na to czasu. Wstąpiłem do związku dyskusyjnego Henry Clay. Zaczęto mnie przyjmować w domach niektórych członków, gdzie spotykałem już dziewczęta w spódniczkach do samych obcasów. Spędzałem czas wolny w kółkach domowych, gdzie dyskutowano o poezji, sztuce i gramatyce. Zapisałem się do organizacji socjalistycznej, gdzie wykładano i objaśniano ekonomję polityczną, filozofję i politykę. Posiadałem legitymacje członkowskie pół tuzina związków, pracowałem w wolnej czytelni i przeczytałem moc książek z rozmaitych dziedzin.
Przez cale półtora roku nie piłem ani kropli i nawet o piciu nie pomyślałem. Nie miałem na to czasu i zapewne nie miałem też skłonności ku temu. Przy zajęciu jako odźwierny i przy studjach, mało pozostawało mi czasu wolnego, nawet na tak niewinną rozrywkę, jak gra w szachy. Odkryłem nowy świat, i ogarnęła mnie tak silna namiętność zbadania go, że zupełnie przestał mnie nęcić świat dawny z królestwa Johna Barleycorn.
W szynku jednakże byłem. Poszedłem tam, by zobaczyć się z Johnny’m Heinhold w Last Chance i pożyczyć od niego pieniędzy. John Barleycorn ukazuje się z nowej strony. Szynkarze słyną z dobrego serca. Naogół spełniają oni bez porównania więcej szlachetnych uczynków, niż inni ludzie bussinesu. Kiedy potrzeba mi było na gwałt pieniędzy, i nie miałem już żadnych widoków otrzymania ich, szedłem do Johnny’a Heinhold. Choć lata minęły odkąd ostatni raz piłem przy jego bufecie, i choć wszedłszy teraz, nie kazałem sobie nawet podać kieliszka, dał mi bez wahania dziesięć dolarów, nie żądając żadnego zastawu ani procentów.
Nieraz przychodziłem do Johnny’a Heinhold w tym krótkim okresie mej walki o wykształcenie, by pożyczyć od niego pieniędzy. Gdy wstępowałem na uniwersytet, pożyczyłem od niego czterdzieści dolarów bez zastawu, bez procentu, nie wypiwszy przy jego bufecie ani kieliszka. Lecz posłuchajcie, co znaczy siła kodeksu! Gdy po kilku latach szczęście uśmiechnęło się do mnie, nakładałem nieraz drogi, by zajść do jego szynku i wydając pieniądze przy jego bufecie, zwrócić mu niejako zaległe procenty od pożyczek, których mi niegdyś udzielił. Nie dlatego, aby Johnny Heinhold miał oczekiwać tego ode mnie, lub żądać czegoś podobnego! Czyniłem tak, albowiem tak nakazywał kodeks, który poznałem za dawnych lat poniewierki, kodeks krainy John‘a Barleycorn. Skoro jesteś w potrzebie i nie wiesz skąd wziąć pieniędzy, a nie masz niczego, cobyś mógł zastawić u lichwiarza, pójdź do którego ze znajomych szynkarzy. Wdzięczność jest jednym z prainstynktów ludzkich. Można polegać na tem, że skoro znów dojdziesz do pieniędzy, część ich wydasz u tego szynkarza, który ci wyrządził wówczas przysługę.
Pamiętam, jak w początkach mojej karjery literackiej, drobne wynagrodzenia nadchodziły z tragiczną nieregularnością, gdy tymczasem na barkach dźwigałem losy coraz to liczniejszej rodziny — żona, dzieci, matka, siostrzeniec, moja niania Jonnie ze swym starym mężem, dla których los nie był łaskawym na starość. Miałem dwa źródła pożyczania pieniędzy: fryzjera i szynkarza. Fryzjer liczył mi pięć od sta miesięcznie, potrącane z góry. To znaczy, gdy pożyczałem od niego sto dolarów, dawał mi tylko dziewiędziesiąt pięć. Pięć dolarów potrącał jako procent za pierwszy miesiąc. W następnym miesiącu dawałem mu pięć dolarów, i tak co miesiąc, dopóki nie ubiłem jakiegoś świetnego interesu z nakładcą, i nie umorzyłem całego długu.
Drugie miejsce, dokąd udawałem się w potrzebie, był szynk. Szynkarza tego znałem od wielu lat z widzenia, nigdy jednak nie wydałem przy jego bufecie ani centa; nawet wtedy gdy od niego pożyczałem pieniędzy. Mimo to nie odmówił mi nigdy, bez względu na zażądaną sumę. Niestety przeniósł się do innego miasta, zanim zaczęło mi się lepiej powodzić. Do dnia dzisiejszego nie mogę odżałować, że się wyprowadził, a powodem tego jest ów kodeks, którego nauczyłem się szanować. Chętnie uczyniłbym jak nakazuje ten kodeks; gdybym wiedział gdzie się ów szynkarz znajduje, wpadłbym przy okazji do niego i wydał kilka dolarów przy jego bufecie, z wdzięczności za wyrządzone mi niegdyś przysługi. Nie piszę hymnów na cześć szynkarzy, lecz raczej na chwałę Johna Barleycorn i jego potęgi, a właściwie dla pokazania jeszcze jednej z owych tysiąców dróg, na których człowiek Johna Barleycorn tak długo stale spotyka, aż pozna ze strachem, iż bez niego więcej obejść się nie może.
W całem tem opowiadaniu chodzi mi właściwie o podkreślenie tego, że nie było wówczas we mnie pożądania alkoholu, mimo długiego okresu zależności od Johna Barleycorn. Powróciłem z bezdennych przepaści i brudów życia, a jednak zdołałem znaleźć upodobanie w arkadyjskiej prostocie tych młodzieńców i dziewic, oddających się nauce. Prócz tego znalazłem drogę w krainę umysłu i byłem przepojony intelektualizmem. (Ach, później niestety poznałem, że i upojenie duchowe powoduje również kociokwik).
Potrzeba było trzech lat na ukończenie szkoły średniej. Stałem się więc niecierpliwy. Uczęszczanie do szkoły średniej było dla mnie równoznaczne z trudnościami natury finansowej. Nie byłem w stanie wytrwać dłużej, i pragnąłem dostać się za wszelką cenę na uniwersytet. Postanowiłem zatem krótko się załatwić ze szkołą średnią i, pożyczywszy sobie pieniędzy, wstąpiłem na kursy maturalne. Według planu miałem przejść na uniwersytet za cztery miesiące, oszczędzając w ten sposób dwa lata.
Bogowie, jak ja się zakuwałem! Dwuletni materjał z obcej mi zupełnie dziedziny miałem ukończyć w ćwierć roku. Po pięciotygodniowem wkuwaniu napchałem głowę równaniami drugiego stopnia i mnóstwem regułek chemicznych, gdy pewnego razu dyrektor zakładu, wziąwszy mnie na stronę, oświadczył, że, aczkolwiek z największą przykrością, zmuszony jest zwrócić mi czesne, i prosić, bym zakład jego zechciał opuścić. Niema on, broń Boże, nic przeciw mnie, jako uczniowi. Przeciwnie zrobiłem zadowalające postępy i nie ulega wątpliwości, że zakwalifikowany do przyjęcia na uniwersytet, poczyniłbym tam postępy niemniej zadawalające, ale z tem bieda, że mój wypadek stał się już w całem mieście głośnym. Jakto, mówiono, wystarcza praca czteromiesięczna do opanowania materjału dwuletniego? Mogłoby to doprowadzić do skandalu, a nawet uniwersytet zacząłby się odnosić z nieufnością do tych kursów przygotowawczych. Muszę zatem ustąpić, jeżeli nie chcę narazić go na podobne nieprzyjemności.
Ustąpiłem. Pieniądze pożyczone zwróciłem, i zacisnąwszy zęby, zabrałem się do pracy sam. Egzamin wstępny na uniwersytet miał się odbyć za trzy miesiące. Bez pomocy nauczycielskiej, bez praktyki laboratoryjnej, siedziałem zamknięty w swym pokoiku, i wszelkiemi siłami wtłaczałem w mózg materjał dwu lat nauki w ciągu tych krótkich trzech miesięcy, musząc powtarzać jeszcze materjał z roku poprzedniego.
Kułem godzin dziewiętnaście na dobę. Spędziłem tak trzy miesiące, pozwoliwszy sobie tylko parę razy na urozmaicenie. Zarówno mózg jak i organizm poczęły się wycieńczać, a jednak wytrwałem. Doznawałem silnego kłucia w zmęczonych oczach. Wzroku nie utraciłem, ale widziałem czarne plamy i punkty, latające mi przed oczami. Miałem tak silne samopoczucie i taką wiarę w samego siebie, że czułem się zdolnym do rozwiązania kwadratury koła. Odkładałem to jednak na później, po egzaminach. Potem dopiero im pokażę!
Zbliżyły się egzaminy. W czasie tym nie zmrużyłem prawie oka, poświęcając każdą chwilkę na powtarzanie i kucie. Gdy miałem w kieszeni świadectwo z ostatniego przedmiotu, poczułem, że mam klasyczny wypadek wyczerpania mózgu. Pragnąłem nie widzieć książek, nie myśleć, nie patrzyć na nikogo, kto tylko mógł mieć zdolność myślenia.
Jedno tylko lekarstwo znałem na taki stan — ścieżkę przygód. Nie czekając tedy nawet ogłoszenia wyniku egzaminów, wynająłem łódź żaglową, wrzuciłem do niej parę zwiniętych koców i trochę żywności, i wypłynąłem. Wydostawszy się z przystani Oaklandzkiej na ostatnich falach wczesnego porannego odpływu, chwyciłem prąd w górze zatoki. Silny bryz poniósł mnie wzdłuż brzegu. Nad zatoką San Pablo i nad cieśniną Carquinez unosiły się dymy z Hut Selby. Wyszedłem pod wiatr, odwracając się od tych stron, które niegdyś poznałem jeszcze na kutterze Reindeer ze starym Nelsonem.
Przede mną ukazała się Benicja. Wpłynąłem do zatoczki Turner’s Shipyard, okrążyłem Solano, i kołysałem się na falach wzdłuż wybrzeża, rojącego się od osad rybackich, wśród których niegdyś żyłem, i upijałem się do nieprzytomności.
I oto teraz nastąpił wypadek niezmiernie doniosły, którego możliwości nigdybym nie był przypuścił. Nie miałem zamiaru zatrzymać się w Benicji. Prąd sprzyjał, wiatr dął łagodny, słowem idealne warunki żeglugi. Przede mną ukazały się Bull Head i Army Points, znacząc wejście do zatoki Suisun, nad którą unosiła się leciuchna mgła. A jednak, rzuciwszy ledwie okiem na chaty rybackie, sterczące na palach wzdłuż wybrzeży, w jednej chwili, bez namysłu spuściłem żagiel, chwyciłem za wiosła i skierowałem statek ku brzegom. W okamgnieniu, zdałem sobie poprzez mgłę, w którą mózg mój był spowity, sprawę z mego pragnienia. Pragnąłem się mianowicie urżnąć.
Pożądanie to było nagłe i kategoryczne, jak rozkaz. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Wyczerpany mózg pragnął orzeźwienia, a długoletnie doświadczenie wskazywało mu sposób. Była to chwila przełomowa. Po raz pierwszy w życiu pragnąłem świadomie i celowo upić się. Nowy, nieznany objaw potęgi Johna Barleycorn. To pożądanie alkoholu nie było wcale cielesne, była to wyraźnie duchowa potrzeba. Przepracowany i zatruty mózg szukał zapomnienia.
Kwestja ta wystąpiła obecnie zupełnie jaskrawo. Pomimo strasznego wyczerpania umysłowego, nawet na myśl nie przyszedłby mi alkohol, gdybym go do tej pory nigdy nie był zaznał. Od samego początku nieprzeparty wstręt do niego, potem picie jedynie dla utrzymania stosunków towarzyskich, głównie dlatego, bo bez alkoholu zamknięta jest droga przygód, a dziś doszło do tego, że mózg mój nie tylko wołał o alkohol, lecz nawet pragnął upić się do nieprzytomności. Gdybym nie był zdawna przywykł do alkoholu mózg mój nie mógłby się dopominać. Byłbym pożeglował do zatoki Bull Head i zapomniał o znużeniu wśród mgły na zatoce Suisun. Wiatr szumiący w moim żaglu byłby mnie upoił jak wino i orzeźwił zmęczonego.
Teraz jednak przybiłem do brzegu, przywiązałem łódź i pobiegłem czemprędzej pomiędzy arki. Charley le Grant rzucił mi się na szyję, żona jego Lizzie przycisnęła mnie do obfitego łona, a Billy Murphy i Joe Lloyd i reszta niedobitków starej armji brała mnie kolejno w swe ramiona. Charley chwycił dzban i pobiegł do szynku Jorgensena, po drugiej stronie nasypu kolejowego; oznaczało to piwo. Ja zaś chciałem wódki, krzyknąłem więc za nim, żeby przyniósł butelkę.
Niezliczone razy wędrowała tego dnia butelka przez nasyp kolejowy i z powrotem. Coraz to nowi starzy przyjaciele z dawnych dni wolności wchodzili do chaty, rybacy grecy, francuzi i rosjanie. Dawali się częstować i częstowali z kolei. Wchodzili i wychodzili, a ja pozostawałem i piłem ze wszystkimi. Piłem za zabój. Pochłaniałem napój, aż z radością spostrzegłem, że mikroby rozpoczęły już wędrówkę po moim mózgu.
Przyszedł również Clam, spólnik Nelsona przede mną. Piękny jak zwykle, ale jeszcze większy zawadjaka, zupełnie rozpętany, a wódka buchała od niego. Był po sprzeczce ze spólnikiem swym z Gazeli; porwali się do noży, nie obeszło się bez paru pchnięć, pragnął więc zalać przykre wspomnienia nowym strumieniem wódki. Pijąc wspomnieliśmy Nelsona, którego szerokie bary spoczęły na wieki tu właśnie w Benicji. Płakaliśmy obaj z żalu po nim, niepomni wad jego, i znów butelka powędrowała przez nasyp i piliśmy w dalszym ciągu.
Pragnęli mnie zatrzymać, ale przez uchylone drzwi nęcił mnie wiatr, wzburzający fale, a poszum jego igrał mi w uszach. Zupełnie uleciało mi z pamięci, że calutkie trzy miesiące byłem zagrzebany w swych książkach po dziewiętnaście godzin dziennie. Tymczasem Charley Le Grant przenosił moje rzeczy z łodzi do dużego statku rybackiego z rzeki Kolumbji. Dorzucił jeszcze trochę węgla drzewnego, kociołek rybacki, kawę, mięso i czarnego węgorza, złowionego tego samego dnia.
Musieli mnie przeprowadzić przez walącą się przystań i pomóc mi w dostaniu się na statek. Naciągnęli również bukszpryt na reję, póki żagiel nie wyprężył się na wietrze. Niektórzy wahali się, czy należy naciągnąć bukszpryt, lecz ja nalegałem, a Charley zupełnie był o mnie spokojny. Zbyt dobrze znał mnie z dawnych czasów, by nie wiedzieć, że dopóki jeszcze wzrok mi służy, statek jest w dobrych rękach. Z zamglonemi oczami manewrowałem statkiem, nadając mu kierunek i kiwałem ręką ku brzegom na pożegnanie.
Prąd zmienił kierunek, a rozszalały odpływ pędził przeciw dzikiemu wiatrowi, wzburzając piętrzące się bałwany. Powierzchnia zatoki Suisun, pokryta białą pianą, miotała się wściekle. Lecz statek rybacki świetnie nadaje się do żeglowania, a ja znałem wszystkie tajniki żeglugi. Sterowałem więc w prawo i w lewo, mknąc w sam środek wichury. Bredziłem na głos, dając wyraz swej pogardzie dla książek i szkół. Przewalające się wierzchołki fal napełniły dno statku wodą na stopę lub dwie stopy głębokości, lecz ja śmiałem się lekceważąco z wody, pluskającej dokoła mych stóp, i wymyślałem wiatrom i morzu. Obwołałem się władcą życia, pędząc na grzbiecie rozhukanego żywiołu, a obok mnie John Barleycorn. Pomieszała mi się w głowie matematyka z filozofją, deklamowałem jakieś cytaty i wyśpiewywałem wszystkie stare pieśni, których nauczyłem się w owych dniach gdy, porzuciwszy fabrykę konserw, zostałem korsarzem wybrzeża. Śpiewałem: „Czarna Lulu”, „Flying Cloud”, „Treat my daughter kind-i-ly”, „The Boston Burglar”, „Come all you rambling, gambling men”, „I wisht I was a little bird”, „Shenandoah” i „Ranzo boys, ranzo”.
Kilka godzin później przepłynąłem w płonącym zachodzie słońca przez miejsce, gdzie Sacramento łączy swe mętne wody z takiemiż wodami San Joaquin; tu skierowałem statek do koryta New-York Cut-Off, przeciąłem ciche fale jeziora Black Diamond, minąłem San Joaquin, i dopłynąłem do Antiochji. Nieco wytrzeźwiony i djabelnie głodny zarzuciłem kotwicę obok szalupy, wiozącej kartofle. Kształt jej pamiętam skądś. I rzeczywiście spotkałem tam starych znajomych, którzy upiekli mego czarnego węgorza w oliwie. Prócz tego mieliśmy jeszcze wspaniałą pieczeń rybacką, kruchy chleb włoski bez masła. Wszystko przeplatane ćwierćlitrowymi łykami ciężkiego, czerwonego wina.
Żegluga moja na rybackim statku trwała tydzień, poczem wróciłem, gotów rozpocząć studja uniwersyteckie. W dalszym ciągu tego tygodnia nie piłem już więcej. Ażeby uniknąć alkoholu musiałem też unikać mych dawnych przyjaciół, albowiem na drodze przygód czyha John Barleycorn. Łaknąłem alkoholu owego pierwszego dnia, natomiast nie pragnąłem go już podczas dni następnych. Wyczerpany mózg odpoczął. Nie miałem też z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Nie wstydziłem się, ani martwiłem z powodu orgji w Benicji owego pierwszego dnia, i przestałem o tem myśleć zupełnie, powracając z radością i zapałem do moich książek i studjów.
Lata minęły, zanim przypomniały mi się wydarzenia owego dnia i zanim pojąłem jego znaczenie. Wtedy i jeszcze długo potem, uważałem to poprostu za wybryk. Ale dopiero później, gdy umysł nieraz ogarniało znużenie, a wyczerpany mózg spowijała ciemna mgła, przypomniałem sobie i zrozumiałem tęsknotę za zbawczem oszołomieniem i orzeźwieniem, które dawał alkohol.
Narazie jednak prócz tego jedynego wypadku recydywy w Benicji, żyłem nadal w abstynencji dzięki temu, że nie odczuwałem potrzeby picia. Prócz tego musiałem zachować wstrzemięźliwość, prowadząc życie wśród książek i studentów, gdzie alkohol był nieznany. Gdybym się był puścił ponownie na drogę przygód, byłbym niechybnie pił, albowiem kraina przygód jest niestety domeną Johna Barleycorn.
Ukończyłem pierwszy semestr na uniwersytecie i wpisałem się w styczniu 1897 roku na drugie półrocze. Jednakże zarówno straszliwy brak pieniędzy, jak i przeświadczenie, że uniwersytet nie da mi tego wszystkiego, czego się po nim spodziewałem i co nabyć pragnąłem w tym krótkim czasie, który pragnąłem poświęcić na studja, zmusiły mnie do opuszczenia wszechnicy. Nie byłem zbytnio rozczarowany. Studjowałem przecież dwa lata, a co ważniejsze, w ciągu tych dwóch lat przeczytałem niezliczoną ilość książek. Prócz tego poznałem gramatykę. Coprawda nie nauczyłem się jeszcze mówić „ja zaś” nie byłbym już jednak zdolnym do napisania dwóch przeczeń po sobie, chociaż wyrywało mi się od czasu do czasu w bardzo ożywionej rozmowie.
Postanowiłem tedy odrazu wybrać sobie karjerę. Miałem czworakiego rodzaju zamiłowania. Pierwsze — muzyka. Drugie — poezja. Trzecie — pisanie na temat filozofji, ekonomji i artykułów politycznych. Wreszcie czwarte i ostatnie — twórczość literacka. Muzykę odrzuciłem stanowczo, jako niemożliwą do osiągnięcia. Zamknąłem się swym pokoiku i zacząłem odrazu pracę w trzech pozostałych kierunkach równocześnie. O bogowie! Jak ja pisałem. Żaden pacjent nie wytrzymałby tej potwornej gorączki twórczej, w jaką popadłem. Szalona praca wystarczyłaby, by kogokolwiek odesłać z rozmiękczeniem mózgu do domu warjatów. Pisałem, pisałem o wszystkiem, głębokie szkice, krótkie opowiadania naukowe i społeczne, humorystyczne wiersze, poezje wszelkiego rodzaju, począwszy od trioletów i sonetów, a skończywszy na dźwięcznych rytmach tragedji i sążnistych epopejach w stancach Spenserowskich. Czasami tworzyłem dzień w dzień po piętnaście godzin bez przerwy. Nieraz zapominałem o jedzeniu, to znów nie chciałem dla marnego jedzenia odrywać się od wylewów namiętności twórczej.
Okazała się konieczność pisania na maszynie. Szwagier mój posiadał maszynę, której używał we dnie. Nocami mogłem z niej korzystać. Niezwykła była to maszyna. Dziś jeszcze łzy stają mi w oczach na wspomnienie tej udręki. Była chyba pierwszym modelem z pierwszego roku ery maszyn do pisania. Pisała tylko dużemi literami, a siedział w niej jakiś zły duch. Nie podlegała żadnym znanym prawom fizyki i urągała prastaremu aksjomatowi, głoszącemu, że podobne czynności, wykonane na podobnych przedmiotach dają podobne wyniki. Przysięgnę, że maszyna ta nie zrobiła nigdy niczego dwa razy tak samo w tych samych okolicznościach. Nieustannie dawała jawne dowody, iż odmienne czynności powodują jednakowe skutki. Doznawałem przy niej łamania w krzyżach. Do tej pory krzyże moje z łatwością znosiły najokropniejsze mozoły w ciągu mojej bynajmniej niedelikatnej karjery. Dopiero przy tej maszynie poznałem, że plecy moje to słaba trzcina. Nabrałem też podejrzenia co do wytrzymałości moich bar. Odczuwałem w nich bóle reumatyczne przy każdem uderzeniu. W klawisze tego potwora trzeba było uderzać z taką siłą, że będący nazewnątrz domu miał wrażenie dalekiego grzmotu, a hałas rozbrzmiewał taki, jak przy gruchotaniu mebli. Musiałem uderzać z taką siłą, że zwichnąłem wskazujące palce aż do łokci, a końce palców pokryte były pęcherzami i wrzodami. Gdyby to była moja maszyna, byłbym na niej pisał młotem kowalskim.
Najgorsza jednak, że koniecznie musiałem opanować tę przeklętą maszynę, gdyż nie miałem zresztą na czem przepisać swoich manuskryptów. Bohaterski wysiłek fizyczny i istna burza duchowa składały się na to przepisywanie tysiąca wyrazów, albowiem tworzyłem dziennie po tysiąc wyrazów, które należało prócz tego jeszcze przepisać dla czekających wydawców.
O jakże byłem tem pisaniem wyczerpany, a cóż dopiero przepisywaniem. Miałem wycieńczenie mózgu, nerwów i ciała równocześnie, a jednak ani na chwilę nie pojawiła się myśl o alkoholu. Zbyt górnem było me życie, by potrzebowało jeszcze podniecenia. Cały czas, z wyjątkiem godzin strawionych nad tym djabłem piszącym, spędzałem w sferach boskiej twórczości. Prócz tego nie czułem potrzeby alkoholu, gdyż posiadałem jeszcze wiarę w pewne rzeczy, jak w miłość całej ludzkości, miłość mężczyzny i kobiety, miłość ojcowską, ludzką sprawiedliwość, sztukę — słowem w bezmiar cudnych złudzeń, dzięki którym ludzkość zabiega dokoła życia.
Tymczasem jednak czekający wydawcy nie chcieli wyjść ze stanu wyczekiwania, a manuskrypty moje odbywały potworne, wprost rekordowe podróże pomiędzy Pacyfikiem a Atlantykiem. Być może, że czary tej maszyny powstrzymywały wydawców od przyjęcia jakiegokolwiek drobiazgu przysłanego przeze mnie. Nie wiem i chyba bogowie wiedzą, co z dwojga było bardziej cudowne: moje utwory, czy ich przepisywanie. Z takim trudem nabyte niegdyś książki sprzedałem teraz antykwarjuszowi za śmieszną sumę. Pożyczałem drobne kwoty, gdzie się dało i z bólem pozwalałem na to, by stary z sił opadający ojciec utrzymywał mnie ze swych marnych zarobków.
Przyjąłem pracę w małej pralni, z najnowszem urządzeniem maszyn, w Belmont Academy, na wsi. Z jeszcze jednym towarzyszem spełnialiśmy całą pracę, począwszy od sortowania i prania, skończywszy na wysztywnianiu białych koszul, kołnierzy i mankietów, nie wyłączając prasowania fatałaszków dla żon profesorów. Pracowaliśmy z wściekłością tygrysów, szczególnie, że z nadejściem lata, chłopcy z akademji zaczęli się ubierać w płócienne spodenki. Wyprasowanie takiej pary płóciennych spodenek zajmuje moc czasu, a tyle było tych par! W pocie czoła spędzaliśmy niekończące się tygodnie, pochyleni nad tą pracą syzyfową. Niejedną noc harowałem z moim towarzyszem w świetle elektrycznem, przy maglu automatycznym lub przy żelazku, podczas gdy studenci na górze chrapali smacznie w swych łóżkach.
Godziny ciągnęły się bez końca, pracy bez miar, mimo iż z czasem staliśmy się mistrzami w sztuce eliminowania zbędnych ruchów. Pobierałem miesięcznie trzydzieści dolarów, prócz utrzymania; jednak już nieznaczny postęp w stosunku do mej płacy za pracę w palarni lub w fabryce konserw. Coprawda utrzymanie niewiele kosztowało mego pracodawcę, gdyż jedliśmy w kuchni, zawsze jednak przedstawiało to dla mnie równowartość dwudziestu dolarów miesięcznie. Tych dwadzieścia dolarów zawdzięczałem zatem dojrzalszemu wiekowi, większej wydajności pracy, i całej mej wiedzy książkowej. Sądząc z szybkości postępu, który czyniłem, mogłem mieć nadzieję, że jeszcze przed śmiercią zostanę stróżem nocnym z gażą sześćdziesięciu dolarów miesięcznie, a może i policjantem, otrzymującym sto dolarów, prócz tego co ukradnie.
Ja i towarzysz mój pogrążyliśmy się tak dalece w pracy przez cały tydzień, że w sobotę wieczorem byliśmy zupełnie rozbici. Stan mój podobny był do stanu tego bydlęcia roboczego, którem byłem niegdyś. Harowałem dziennie przez większą ilość godzin niż koń, a nie myślałem wcale więcej od konia. O książce ani pomyśleć. Przywiozłem ich z sobą pełną walizę, byłem jednak niezdolny do czytania. Gdy tylko otwierałem którą, natychmiast zasypiałem; a gdy z wysiłkiem przebiegłem oczyma stron kilka, nie pamiętałem zgoła ich treści. Porzuciłem zatem myśl o poważniejszych studjach, jak prawo, ekonomja polityczna, biologja, i próbowałem lektury lżejszej, n.p. historji. Zasypiałem przy tem. Próbowałem beletrystyki lecz i nad tem zasypiałem. Gdy wreszcie zasypiałem i nad króciutkiemi nowelkami, porzuciłem wszystko. Nie udało mi się przeczytać ani jednej książki przez cały ten czas mojej pracy w pralni.
Gdy w końcu nadszedł wieczór sobotni, praca tygodnia ustawała aż do poniedziałku. Czułem tylko jedno pragnienie, prócz pragnienia snu: upić się. Drugi raz w życiu usłyszałem to kategoryczne wezwanie Johna Barleycorn. Pierwszy raz z powodu wyczerpania mózgu. Teraz jednak mózg mój wcale nie był przepracowany. Przeciwnie, czułem w nim pustkę z powodu zupełnego braku zajęcia umysłowego. W tem cała bieda. Umysł mój stał się obecnie giętki i pojętny, wytrenowany w obcowaniu z nowymi cudami życia, wskutek zżycia się z książkami; zauważyłem więc, że cierpiał z powodu tego zastoju i bezczynności.
Będąc oddawna w zażyłych stosunkach z Johnem Barleycorn wiedziałem teraz, co mi obiecuje. Mikroby fantazji, sny o potędze, zapomnienie, słowem wszystko inne niż to pranie w kółko, obracanie magla, huczące wyżymaczki automatyczne, prasowanie fatałaszków, procesje spodenek dziecinnych bez końca, które maszyna bezustannie podstawia pod żelazko, latające w mych rękach. Otóż to właśnie. John Barleycorn zwraca się do słabych, zbłąkanych, upadających ze znużenia. Przyrzeka wyprowadzić z tego błędnego koła, lecz jest to tylko kłamstwo. Złudną jest siła, którą przyrzeka ciału, złudną ulga, ukazywana duszy. Przedstawia świat w nierzeczywistem świetle, maluje fakty o wiele piękniej, niż są one w rzeczywistości.
Nie należy jednak zapominać, że John Barleycorn jest wszechstronnym. Zarówno jak do słabych i wyczerpanych, zwraca się on do zbyt silnych, do tryskających nadmierną żywotnością, do znudzonych bezczynnością. Wyciąga swe szpony po człowieka, bez względu na jego stan. Zarzuca sieć zguby na wszystkich bez różnicy. Stare lampy Aladyna wymienia na nowe, szarą rzeczywistość na błyskotliwą złudę, aby wkońcu oszukać tych wszystkich, którzy mu się oddali.
Jednakowoż nie upiłem się tym razem, a to z tej prostej przyczyny, że do najbliższego szynku było półtorej mili odległości. Musiała też zaważyć na szali i ta okoliczność, że potrzeba upicia się nie była znów tak wielka. W przeciwnym bowiem razie byłbym poszedł dziesięć razy tak daleko, byle się dostać do szynku. Gdyby jednak szynk był naprzeciwko, z pewnością byłbym się upił. Tymczasem nie pozostało mi nic innego, jak rozłożyć się gdzieś w cieniu i spędzić dzień wolny od pracy na czytaniu gazet niedzielnych. Ale nawet do czytania tych głupstw byłem nazbyt zmęczony. Najwyżej jeszcze dodatek humorystyczny wywoływał blady uśmiech na mej twarzy, poczem zapadałem w sen.
Był to, swoją drogą pewien sukces, że przez cały czas mej pracy w pralni nie uległem ani razu Johnowi Barleycorn. Słyszałem jego wezwanie, pragnienie gryzło mnie, pożądałem upojenia każdą tkanką. Taki był wstęp do potężnego i wszechmocnego pragnienia w późniejszym wieku.
Przyczyna tej świadomej potrzeby tkwiła obecnie w moim mózgu. Organizm mój nie potrzebował alkoholu. Jak dotąd, czuł on raczej wstręt do niego. Gdy upadałem ze znużenia przy podawaniu węgla, w świadomości mej nie zabłysła nawet myśl wypicia jednego kieliszka. Gdy zaś mózg mój był wyczerpany z pracy nad egzaminem wstępnym do uniwersytetu, upiłem się z miejsca. Byłem wyczerpany pracą w pralni, praca ta jednak nawet w przybliżeniu nie była tak ciężką jak w palarni. Różnica atoli polegała na tem, że podówczas, gdy pracowałem przy węglu, umysł mój nie był jeszcze rozbudzony. Od tej pory do czasu zajęcia w pralni, umysł mój odkrył już królestwo ducha. Gdy zgarniałem węgiel, umysł mój spał. Gdy zaś pracowałem w pralni, umysł mój, wykształcony i żądny zajęcia, wyżycia się, czuł się pogwałcony.
Po tej pralni siostra z szwagrem wyprawili mnie do Klondyke. Była to pierwsza fala wyprawy po złoto w tę stronę, wczesną jesienią 1897 roku. Liczyłem lat dwadzieścia jeden i byłem w świetnej formie. Pamiętam, jak w końcu dwudziestośmio-milowej przeprawy przez Chilcoot z Dyca Beech do jeziora Lindermana dorównywałem Indjanom w noszeniu ciężarów, a wielu z nich przewyższałem w tej sztuce. Ostatni etap do jeziora Linderman wynosił trzy mile. Przebywałem tę drogę cztery razy dziennie tam i z powrotem, przenosząc za każdym razem stopięćdziesiąt funtów. Znaczy to, że robiłem dziennie na najgorszej drodze dwadzieścia osiem mil, z tego połowę z ciężarem stu pięćdziesięciu funtów na plecach.
Tak to porzuciłem karjerę i udałem się na nowo na poszukiwanie przygód celem zdobycia majątku. Naturalnie spotkałem tu znów Johna Barleycorn. Znowu te setne zuchy, obieżyświaty i awanturnicy, dla których głód był zabawką, którzy jednak bez wódki obejść się nie mogli.
Tym razem sprzyjało mi szczęście, albowiem moi trzej towarzysze, należący do tej samej grupy, nie pili. Nie piłem zatem i ja, chyba wyjątkowo, gdy wpadłem przypadkiem w obce towarzystwo. W mojej podróżnej apteczce był też i litr wódki. Przez całych sześć miesięcy nie tknąłem nawet korka butelki, aż raz lekarz musiał nagle operować jednego, gdzieś na pustkowiu, nie mając środków znieczulających. Lekarz i pacjent sami wypróżnili butelkę przed rozpoczęciem operacji.
Gdy po roku wróciłem do Kalifornji, celem wyleczenia się ze szkorbutu, ojciec mój nie żył już, ja zaś zostałem głową i jedynym żywicielem rodziny. Z tego, że pracowałem jako palacz okrętowy na parowcu, od Cieśniny Behringa aż do Kolumbji Brytyjskiej, a stamtąd aż do San Francisco jako sternik, jasno chyba wynika, że prócz szkorbutu niczego więcej nie przywiozłem z Klondyke.
Ciężkie nastały obecnie czasy naogół, i niełatwo było znaleźć jakąkolwiek pracę, ja zaś musiałem się nająć do pierwszego lepszego zajęcia, gdyż do tej pory byłem wciąż jeszcze niekwalifikowanym robotnikiem. Nie myślałem wcale o świetnej karjerze. Z tem już dawno skończyłem. Obowiązkiem moim było zdobyć żywność dla dwojga osób, nie licząc mnie samego, i dach nad głową, i — sprawić sobie zimowe ubranie, gdyż miałem tylko letnie. I to trzeba było pracę znaleźć zaraz. Dopiero później wolno mi było odetchnąć i pomyśleć o przyszłości.
Ciężkie czasy odbijają się w pierwszym rzędzie na pracy niekwalifikowanej, a ja nie znałem innych zawodów prócz żeglugi i prania. Dźwigając na barkach świeżą odpowiedzialność, nie mogłem puszczać się na morze, a w żadnej pralni nie było wolnego miejsca. Nie mogłem wogóle znaleźć żadnego zajęcia. Wpisałem się do pięciu biur pośrednictwa pracy, i dałem ogłoszenie do trzech gazet. Odwiedziłem paru przyjaciół, o których sądziłem, że mogą znaleźć dla mnie jakie zajęcie, ale, czy to nie zależało im na tem, czy też nie mogli, dość, że nie znaleźli dla mnie nic zgoła.
Sytuacja była rozpaczliwa. Zastawiłem zegarek, rower i gumowy płaszcz, dumę ojca mojego, po którym go odziedziczyłem. Był to jedyny spadek jaki w życiu otrzymałem. Kosztował on piętnaście dolarów, a lichwiarz pożyczył mi na niego dwa. Ale jeszcze jedno. Towarzysz z dawnych lat na wodnym froncie, przyszedł raz, mając jakieś ubranie, zawinięte w papier. Nie mógł dać zadawalającego wyjaśnienia co do pochodzenia tego ubrania; coprawda, nie bardzo go o to wypytywałem. Chciałem natomiast z wszelkich sił wejść w jego posiadanie; nie aby je nosić, lecz by je zastawić. Odkupiłem je za trochę rupieci, których nie mogłem zastawić, a zatem, bez wartości dla mnie. Obnosił te rupiecie, póki nie sprzedał za kilka dolarów, ja zaś poniosłem ubranie do lombardu i otrzymałem na nie pięć dolarów. O ile wiem, ubranie to wisi do dnia dzisiejszego, gdyż nigdy nie miałem zamiaru wykupić.
Roboty jednak nie mogłem znaleźć, a przecież byłem nielada towarem na rynku pracy. Miałem lat dwadzieścia dwa, ważyłem bez ubrania sto sześćdziesiąt pięć funtów, a każdy mięsień stworzony do pracy. Szkorbut prawie wyleczony surowymi kartoflami. Rozbijałem się na wszystkie strony za zajęciem. Starałem się o pracę jako model, lecz nie brak było równie dobrze zbudowanych chłopców, poszukujących podobnego zajęcia. Omal nie zostałem ajentem od maszyn do szycia, na prowizję, bez gaży. Lecz w tak ciężkich czasach biedacy nie kupowali maszyn, musiałem więc porzucić to zajęcie.
Proszę przytem nie zapomnieć, że prócz tych delikatnych zajęć, starałem się o pracę jako pomywacz, tragarz i naganiacz. Tym czasem zbliżała się już zima i cała armja bezrobotnych zwaliła się ze wsi do miasta. W dodatku ja, niefrasobliwy włóczęga ze wszystkich stron świata, nie wyłączając królestwa ducha, nie należałem do żadnego związku zawodowego.
Szukałem pracy dorywczej, zajęcia na jeden dzień, ba na pół, gdziekolwiek można było przypuszczać, iż przyjmą robotnika. Kosiłem trawę, strzygłem żywopłoty, wynosiłem koce i trzepałem je, wreszcie wieszałem z powrotem. Następnie stanąłem do egzaminu kandydatów do służby wojskowej i zdałem na pierwszem miejscu. Ale niestety nie było wolnych miejsc, musiałem więc czekać. W czasie tego oczekiwania, między dorywczymi zarobkami znalazło się też pierwsze honorarjum literackie za napisane do gazety sprawozdanie z podróży, którą odbyłem łodzią na Yukonie, tysiąc dziewięćset mil w dziewiętnastu dniach. Nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia o gazetach i ich etyce, i nie wątpiłem ani na chwilę, że mi tych dziesięć dolarów wypłacą; tych dziesięć dolarów, które zarobiłem za mój pierwszy artykuł.
Otóż nie zarobiłem ich wcale. Pierwsza gazeta w San Francisco, której posłałem manuskrypt, ani nie potwierdziła odbioru, ani nie odesłała go z powrotem. Im dłużej go zatrzymywała, tem bardziej byłem pewnym, że go przyjęła.
Dziwna rzecz. Niektórzy rodzą się w szczęściu, na niektórych spada ono niespodzianie, mnie zaś wtłaczano w to szczęście gwałtem, niby uderzeniami maczugi, ale maczuga była w rękach nędzy. Oddawna już porzuciłem wszelką myśl o karjerze literackiej. Jedynym zamiarem moim, gdy artykuł ten pisałem, było zarobienie tych dziesięciu dolarów. Innej intencji nie miałem. Sumą tą chciałem przetrwać biedę, do czasu aż otrzymam posadę. Gdyby podówczas było w urzędzie pocztowym jakie wakujące miejsce, byłbym się rzucił na nie.
Lecz miejsca wolnego jak nie było, tak i nie było. Inna posada też się nie nadarzała. Spędzałem tedy czas wolny od zajęć dorywczych na pisaniu serji artykułów o dwudziestu i jednym tysiącu wyrazów, dla „Towarzysza Młodości”. Skończyłem to wreszcie i przepisałem na maszynie w ciągu dni siedmiu. Zdaje się, że z winy tej przeklętej maszyny artykuł wrócił.
Droga tam i z powrotem zajęła jednak nieco czasu, spróbowałem więc tymczasem sfabrykować parę opowiadań. Jedno sprzedałem za pięć dolarów „Overland Monthly”. Za inny dał mi „Czarny Kot” czterdzieści. Overland Monthly zaofiarowało mi za każde opowiadanie siedem i pół dolara, płatne po wydrukowaniu. Wykupiłem rower, zegarek i palto gumowe mego nieboszczyka ojca z lombardu, i pożyczyłem maszynę do pisania. Spłaciłem też rachunki w różnych sklepach żywnościowych, gdzie miałem nieznaczny kredyt. Pamiętam Portugalczyka, który nie dawał na kredyt powyżej czterech dolarów. Inny, niejaki Hopkins, zamykał kredyt przy pięciu. I właśnie wtedy otrzymałem od urzędu pocztowego wezwanie do służby. Znalazłem się w niezmiernie trudnem położeniu. Tych sześćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie, które mogłem mieć na poczcie były, pokusą nielada. Nie mogłem się zdobyć na krok decydujący. Nigdy nie przebaczę temu naczelnikowi poczty z Oakland. Stawiłem się na wezwanie i mówiłem z nim jak z człowiekiem. Otwarcie przedstawiłem mu sytuację. Wyglądało na to, że wypłynę jako literat. Miałem najlepsze widoki, jakkolwiek jeszcze nie miałem pewności. Gdyby zatem pominął mnie tym razem, i powołał tymczasem drugiego z kolei, przy następnym zaś wakansie zechciał mnie zawezwać. —
Lecz on przerwał mi: „Zatem pan nie reflektuje na tę posadę?
„Ależ owszem”, — zaprzeczyłem — czyż pan mnie nie chce zrozumieć? Gdybyś pan tylko tym razem zechciał...”
„Jeżeli pan nie chce tej posady”, — rzekł chłodno.
Spaliwszy za sobą mosty, wziąłem się na dobre do pisania. Wyznaję, iż zawsze byłem krańcowym. Dniami i nocami, bez przerwy pisałem, przepisywałem, studjowałem gramatykę, sposób pisania i jego formy, badałem autorów, mających powodzenie, celem poznania tajemnicy, której to powodzenie zawdzięczali. Pięć godzin na dobę spałem, pozostałych dziewiętnaście spędzałem na pracy bez wytchnienia. Paliłem światło do drugiej i trzeciej zrana, co dało asumpt jednej z moich poczciwych sąsiadek do wysnucia iście szerlokowskiej kombinacji. Nie widząc mnie nigdy we dnie, wyciągnęła wniosek, że z pewnością jestem graczem, a światło w mojem oknie jest umyślnie przez moją nieszczęsną matkę zostawiane, żeby błądzący syn mógł trafić do domu.
Najgorsze dla początkującego literata, to te długie przerwy, gdy od wydawców żadne czeki nie nadchodzą, a wszystko co się tylko da zastawić już dawno powędrowało do lombardu. Przez tę calusieńką zimą chodziłem w letnim garniturze, a następne lato było zarazem najprzykrzejszym okresem. Redakterzy wyjeżdżają na ferje letnie, a manuskrypty leżą przez cały ten czas w redakcjach.
Główna przyczyna moich trudności leżała w tem, że nikt mi żadnych wskazówek nie udzielał. Nie znałem nikogo z pisarzy, ani nawet takiego, który kiedyś próbowałby nim zostać. Nawet żadnego reportera nie znałem. Prócz tego doszedłem do przekonania, że muszę przerobić zupełnie wszystko to, o czem dali mi fałszywy obraz nauczyciele i profesorowie literatury w szkole średniej i na uniwersytecie, jeżeli wogóle chciałem mieć powodzenie. Ogromnie tem byłem podówczas wzburzony; dziś jednak już to rozumiem. Nie mieli oni pojęcia o tajnikach powodzenia literatów w latach 1895 i 1896. Znali dokładnie „Snow Bound” i „Sartor Resartus”, ale wydawcy amerykańscy w roku 1899 nie reflektowali na taką starzyznę. Żądali utworów przystosowanych do smaku w roku 1899, ofiarując za to tak świetną zapłatę, że profesorowie literatury chętnie porzuciliby swoje zajęcia, gdyby umieli tak pisać.
Walczyłem zatem, zapominając o rzeźniku i sklepikarzu, zastawiłem zegarek, rower i ojca gumowe palto, i pracowałem. A była to naprawdę ciężka praca, z krótkiemi tylko przerwami dla snu. Krytycy zarzucali, że jedna z moich postaci, Marcin Eden, zdobyła wykształcenie w tak krótkim czasie. W ciągu trzech lat zrobiłem z żeglarza o niskiem wykształceniu, literata, cieszącego się powodzeniem. Krytycy twierdzą, że jest to niemożliwe. A jednak Marcin Eden, to ja! Po trzech latach pracy, z których dwa spędziłem w szkole i na uniwersytecie, a jeden na pisaniu, a wszystkie trzy na niezmiernie intensywnych studjach; ogłaszałem nowele w takich pismach, jak „Atlantic Monthly”, robiłem korektę mej pierwszej książki, która wyszła w nakładzie „Houghton, Mifflin Co.”, dostarczałem artykułów społecznych do „Cosmopolitan” i „Mc Clure’s,“ odmówiłem przystąpienia do spółki wydawniczej, na co otrzymałem telegraficzną ofertę z Nowego Yorku, wreszcie miałem zamiar ożenić się.
Wróćmy do tej okropnej pracy, szczególnie w ostatnim roku, gdy uczyłem się zawodu literackiego. W ciągu tego całego roku, kiedy ograniczyłem czas snu do minimum, wytężając mózg do ostateczności, ani razu nie piłem, ani myślałem o tem. Alkohol poprostu nie istniał dla mnie. Mózg mój bywał od czasu do czasu kompletnie wyczerpany, lecz nie pomyślałem o alkoholu, jako o środku zaradczym. Bogowie! Jedynym środkiem zaradczym, którego pragnąłem, to były czeki i umowy od wydawców. Cieniutka koperta, przychodząca ranną pocztą od wydawcy, była bardziej kojącą od sześciu cocktail’ów, a gdy z koperty wyłonił się czek na sporą sumkę, już to samo mnie upajało.
Z powodzeniem literackiem podniosła się tez moja stopa życiowa, a horyzont się rozwidnił. Postawiłem sobie za zadanie napisać i przepisać tysiąc wyrazów dziennie, nie wykluczając niedziel i świąt. Nadal studjowałem pilnie, lecz mniej ciężko, niż dotychczas. Pozwalałem sobie teraz na pięć i pół godzin snu. Zmuszony byłem do dodania tej pół godziny. Powodzenie finansowe pozwalało mi na poświęcenie większej ilości czasu sportom. Jeździłem częściej na rowerze, który już nie musiał wędrować do lombardu; uprawiałem boks i szermierkę, chodziłem na rękach, skakałem wzwyż i w dal, strzelałem, wiosłowałem i pływałem. Doszedłem do przekonania, że ćwiczenia cielesne wymagają więcej snu niż umysłowe. Bywałem wieczorami tak zmęczony, że musiałem spać sześć godzin; po szczególnie nużących ćwiczeniach sypiałem nawet siedem godzin bez przerwy. Oczywiście takie orgje spania nie powtarzały się zbyt często. Pozostawało tyle jeszcze do wyuczenia się, tyle jeszcze do zrobienia, że uważałem siedem godzin snu za zbrodnię. Błogosławiłem wynalazcy budzików.
Jak dotąd, żadnego pragnienia alkoholu. Zbyt wiele było we mnie szczytnych nadziej, a jądro mego życia zbyt jeszcze było silne. Byłem socjalistą, miałem zamiar świat zbawić. Żaden trunek nie mógł dać mi tyle ognia, ile go czerpałem z własnych myśli i ideałów. Dzięki powodzeniom literackim zaczęło zdanie moje nabierać znaczenia; tak przynajmniej sądziłem. W każdym razie sława literacka zbierała na moje prelekcje tak liczne audytorja, jakich nigdy nie miałbym nawet jako najlepszy mówca. Wszelkiego rodzaju kluby i organizacje zapraszały mnie na odczyty. Byłem więc ogromnie zajęty walką o swe ideały, studjami i tworzeniem. Aż do tej pory miałem tylko ciasne kółko przyjaciół. Teraz zacząłem iść w górę. Zapraszano mnie, szczególnie na kolacje; porobiłem znajomości z ludźmi, żyjącymi w dogodniejszych warunkach, niż ja kiedyś. Wielu z nich piło. Pili u siebie w domu i częstowali mnie. Pili naturalnie z umiarkowaniem, więc i ja piłem umiarkowanie, tak sobie, dla dotrzymania towarzystwa. Nie zależało mi na tem, gdyż ani nie pragnąłem pić, ani nie pić. Dowodem, jak małe wrażenie robiło to na mnie, jest to, że nawet nie pamiętam pierwszego cocktailu, ani pierwszego syfonu Scotch. Otóż miałem i własny dom. Ktokolwiek bywa zapraszany do obcych, zaprasza też i do siebie, dzięki podnoszącej się stopie życiowej. Będąc częstowany trunkami w obcych domach, musiałem również częstować i we własnym. Zaopatrzyłem zatem piwnicę w zapas piwa, wódki i czerwonego wina. Odtąd dom mój stale był zaopatrzony w trunki.
Przez cały ten czas nie poświęcałem najmniejszej uwagi John’owi Barleycorn, piłem gdy pili inni, i picie to było jedynie aktem towarzyskim. Tak dalece byłem pod tym względem niewybredny, że piłem stale to, co pili inni. Gdy pili zwyczajne piwo, piłem zwyczajne piwo. Gdy pili sarsparillę, ja też piłem sarsparillę. Gdy nie miałem gości, to, rzecz jasna, wcale nie piłem. W mojej pracowni stała zawsze butelka z wódką, lecz ja przez długie lata jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy pić samemu.
Będąc proszony na obiad, rozkoszowałem się tem słodkiem podnieceniem, powodowanem kieliszkiem cocktail’u przed jedzeniem. Jakie to miłe, jak przyjemne! A jednak przy mojej intensywnej pracy i dużej żywotności tak dalece nie potrzebowałem tego, że nie pomyślałem nawet o cocktail’u gdy jadłem sam.
Pamiętam jednego jegomościa, o wcale bystrym umyśle, starszego nieco ode mnie, który mnie często odwiedzał. Lubił wódkę, a przesiadując u mnie nieraz przez całe popołudnie, pił zemną kieliszek za kieliszkiem, dopóki nie był podochocony; ja natomiast prawie nie czułem, że wogóle piłem. Właściwie nie wiem, poco piłem; chyba dzięki starej szkole, którą odbyłem na wybrzeżu. Takim to był kodeks poznany w owych czasach, gdy spędzałem ze starszymi noce przy szklance, według wszelkich reguł pijaków i pijaństwa.
Przestałem się też obawiać John’a Barleycorn. Czasami, dufny w długi trening w obcowaniu z alkoholem, urządzałem zawody pijackie. Zdarzało się to na drodze przygód we wszystkich stronach świata, a było wypływem dziwnej próżności, która każe mężczyźnie pić w zawody z innymi, aby pokazać, że ma niemniej mocną głową jak oni. Ta cudaczna próżność, to wcale nie teorja, to fakt rzeczywisty.
Tak naprzykład, zaprosiła mnie raz zgraja młodych rewolucjonistów, jako gościa honorowego, na pijatykę, wyłącznie na piwo. Było to jedyne piwopicie, w którem kiedykolwiek brałem udział. Przyjmując zaproszenie, nie miałem pojęcia o prawdziwym celu tej imprezy. Wyobrażałem sobie, że rozmowa będzie bardzo ożywiona, może nawet trochę więcej niż ożywiona, że ten i ów wypije ponad miarę, ja sam zaś będę pił z umiarkowaniem. Lecz jak się pokazało, była to zwyczajna zasadzka ze strony tych smarkaczy, którzy dla urozmaicenia szarzyzny życia, urządzali pośmiewisko z lepszych od siebie, których, udało im się wystrychnąć na dudka. Jak się później dowiedziałem, zwabili oni poprzedniego gościa, honorowego młodego radykała, o bardzo bystrym umyśle, i spili go jak belę.
Gdy znalazłem się pośród nich, i zorjentowałem się w sytuacji, obudziła się we mnie natychmiast owa niewytłumaczona duma męska. Pokażę ja tym draniom, kto jest prawdziwym zuchem, kto posiada prawdziwą żywotność i żelazny organizm, kto ma zdrowy żołądek i tęgą głową i kto potrafi chlać najwięcej, nie dając tego poznać po sobie. Takie żółtodzioby, którym się uroiło mnie przepić. Mnie!
Jak widzicie, była to w całem tego słowa znaczeniu awantura, w jakiej żaden prawdziwy mężczyzna nie pozwoli się drugim prześcignąć. Brr! Piwo było w najgorszym gatunku. Przywykłem już do wytworniejszych napojów, i od lat takiego piwa nie piłem; a gdy piłem, to z zuchami, i pewny byłem teraz, że pokażę tym młodzikom, jak się naprawdę ciągnie piwo. Rozpoczęła się biba, i najtężsi do mnie przepijali. Niektórzy z nich wymykali się, wykręcając się sianem, co jednak nie licowało z godnością gościa honorowego. Wszystkie hulanki nocne, wszystkie książki przeczytane, wiedza którą posiadłem, wszystko znikło jak we mgle, a obudziły się we mnie małpa i tygrys; wypełzły z otchłani atawizmu, z brutalną żądzą, z jedynem pragnieniem: okazać się większym bydlęciem od wszystkich innych bydląt.
Po skończonej libacji trzymałem się mocno na nogach, stąpałem pewnie, nie chwiejąc się, czego o moich gospodarzach nie można było powiedzieć. Pamiętam, jak jeden z nich płakał gorzkiemi łzami i wył z wściekłości, oparty o narożny dom, widząc, że jestem zupełnie trzeźwy. Nie śniło mu się zapewne, że ja żelazną dłonią, wprawioną długoletniem doświadczeniem, trzymam na uwięzi świadomość w zamglonym mózgu, kontroluję każdy muskuł i ataki mdłości, uważam by głos się nie załamywał i brzmiał równo i spokojnie, i siłą potężnej woli utrzymuję logiczny związek myśli. Od czasu do czasu uśmiechałem się niepostrzeżenie. Nie udało im się wystrychnąć mnie na dudka i byłem strasznie dumny ze zwycięstwa. Ba nawet dziś jeszcze dumny jestem z tego sukcesu; tak dziwnem stworzeniem jest mężczyzna.
Następnego poranka nie napisałem mego tysiąca wyrazów. Byłem chory, zatruty, czułem się marnie owego dnia, a popołudniu musiałem przemawiać publicznie. Przemawiałem, i zdaje się, nie lepszą była moja mowa od mego nastroju. Niektórzy z moich towarzyszy nocy siedzieli w pierwszych rzędach, by obserwować ślady orgji wczorajszej na mej twarzy. Nie wiem co odczytali na mej twarzy, zato wyczytałem w ich obliczach, ku memu zadowoleniu, że czuli się nie lepiej ode mnie. Nigdy więcej! — poprzysiągłem sobie, i nigdy więcej nie dałem się nabrać na takie piwopicie. Były to też moje ostatnie zawody pijackie. Owszem, piłem od tej pory nieraz i niemało, ale mądrze i z umiarkowaniem, a nigdy dla współzawodnictwa. Tak oto dojrzewał pijak nałogowy.
Nie miałem jeszcze zamiaru oddać się na łaskę i niełaskę John’a Barleycorn. Z latami wzrastało moje powodzenie, zarabiałem coraz więcej, wchodziłem w coraz szerszy świat, więc i John Barleycorn począł odgrywać w mojem życiu coraz to większą rolę. Stosunek mój do niego polegał jednak w dalszym ciągu na tolerowaniu go. W towarzystwie piłem, sam zaś nie. Byłem nieraz podochocony, lecz uważałem, że życie towarzyskie godne jest tej ceny.
I oto znów dowód, że nie stałem się jeszcze ofiarą John’a Barleycorn. W owym czasie mianowicie, ogarniały mnie nieraz zwątpienia, a jednak nie sięgałem po pomoc do John’a Barleycorn. Miałem bolesne przejścia życiowe i miłosne, o których w tem opowiadaniu nie wspominam; prócz tego nie brak było i utrapień psychicznych natury intelektualnej.
Doświadczenia moje były niecodzienne. Wiedza moja była równie pozytywna jak moje życie. W zapale młodości popełniłem jednak błąd zasadniczy; oto zbyt zapalczywie rzuciłem się na poszukiwanie prawdy. Zdarłem z niej osłonę, nie mogłem jednak znieść widoku jej straszliwego oblicza. Rychło straciłem wiarę we wszystko prócz natury ludzkiej, i zaprawdę, potężną była ta natura ludzka, w którą wiarę zachowałem.
Zbyt dobrze znają wszyscy tę uporczywą chorobę, zwaną pesymizmem, bym się tu miał nad nią rozwodzić. Wystarczy zaznaczyć, że przeszedłem ją w ciężkim stanie. Myślałem o samobójstwie ze stoicyzmem greckiego filozofa. Ubolewałem jedynie nad tem, że tak wiele osób zależnych jest ode mnie, że tyle muszą żywić i otaczać opieką, i że to mi przeszkadza odejść ze świata. Lecz była to fałszywa moralność. Co mnie naprawdę jeszcze powstrzymywało, to była jedyna iluzja, która mi pozostała: LUD.
To dlaczego pracował mój umysł, dlaczego trawiłem noce przy świetle lampki, zawiodło mnie zupełnie. Powodzenie? — gardziłem powodzeniem. Poznanie? — umarło na wieki. Społeczeństwo? — ci mężczyźni i kobiety, ten śmietnik i hołota z frontu wodnego i kasztelu; — przerażony byłem ich tępotą umysłową. Miłość kobiety? — niewięcej warta od tamtego. Pieniądze? — mogłem spać tylko w jednem łóżku równocześnie, a jaką wartość ma dochód stu pasztetów dziennie, gdy nie można zjeść więcej nad jeden? Sztuka, kultura? — w obliczu nieodpartych faktów biologji są one śmieszne, a ich twory jeszcze śmieszniejsze!
Widzicie, jak bardzo byłem chory. Byłem urodzony do walki, to jednak dlaczego walczyłem, okazało się tej walki niegodnem. Pozostał LUD. Walka o wszystkie moje dotychczasowe ideały skończyła się. Pozostała jeszcze walka o jedną jedyną sprawą, o Lud.
Gdy odnajdywałem tę ostatnią nić, mogącą mnie jeszcze przywiązać do życia, gdy pogrążony w najgłębszej rozpaczy o krok tylko byłem od krainy cieniów, uszy moje głuche były na wołanie John’a Barleycorn. Do świadomości mojej nie dotarł nawet najlżejszy szept, któryby podawał mi John’a Barleycorn jako środek podniecający, mogący mnie jeszcze utrzymać przy życiu. Jedna myśl górowała nad wszystkiem: rewolwer! trzask wystrzału, wiodącego w ciemność wieczystą.
W domu moim nie brak było wódki — dla gości. Ja sam nie tknąłem jej nawet. Zacząłem bać się mego rewolweru, dopóki nie sformowała się w mej duszy olśniewająca, zbawcza idea ludu. Tak byłem opanowany myślą o samobójstwie, że z obawy popełnienia go we śnie, oddałem rewolwer, by go schowano tak, żeby nie znalazła go moja ręka w nocy, wiedziona rozkazem podświadomości.
LUD mnie ocalił i przykuł kajdanami do tego padołu. Pozostała mi siła do jednej tylko walki, i oto idea, dla której tę walkę warto było stoczyć. Zerwawszy wszelkie hamulce, rzuciłem się z dzikim zapałem w wir boju o socjalizm, kpiąc z ostrzeżeń, wydawców, będących dla mnie źródłem moich stu pasztetów dziennie, niewrażliwy w brutalnych wybuchach na to, czy i jak strasznie raniłem czyje uczucia. Jak mi podówczas zarzucali „umiarkowani” radykali, moje szalone postępki były tak nierozważnie ryzykowne, tak ultrarewolucyjne, że zahamowały postęp socjalizmu w Stanach Zjednoczonych o jakie pięć lat. Nawiasem mówiąc, dziś, po latach, z przyjemnością stwierdzam, że zdaniem mojem przyśpieszyłem postęp socjalizmu w Stanach Zjednoczonych conajmniej o pięć minut.
Dzięki Ludowi zatem, a nie dzięki John’owi Barleycorn, udało mi się przezwyciężyć moją ciężką chorobę. Gdy zacząłem powracać do zdrowia, pojawiła się i miłość kobiety, by mnie uleczyć do reszty, i ukołysać do snu mój pesymizm na długie lata, dopóki znów go nie obudził John Barleycorn. Tymczasem nie poszukiwałem już prawdy z taką bezwzględnością, obawiając się zedrzeć z niej ostatnią zasłonę nawet wtedy, gdy rąbek jej trzymałem w ręku. Nie pragnąłem odtąd oglądać nagiego oblicza PRAWDY. Nie miałem odwagi ujrzeć poraz wtóry tego, co widziałem niegdyś, i zwolna zacierał się w pamięci ten straszny obraz.
Byłem nad wyraz szczęśliwy. Życie stało się dobrem dla mnie, i pozwalało radować się nawet drobiazgami. Przestałem traktować na serjo wielkie sprawy. Czytywałem wciąż, nie tak chciwie jednak jak dawniej. Dziś jeszcze czytam, lecz nigdy już nie będę czytał z tym zapałem namiętnej młodości, gdy wiedziony ciekawością, usłuchałem kuszącego podszeptu, aby zdobyć tajemnicę zaświatów i misterjum gwiazd.
Po przebyciu choroby duszy, piłem nadal w towarzystwie. Piłem gdy znajdowałem się wśród pijących. Lecz o dziwo! Poczęło się teraz objawiać rosnące pragnienie alkoholu. Nie była to potrzeba cielesna. Uprawiałem boks, pływanie, żeglugę, jazdę konno; przebywając stale na wolnem powietrzu, cieszyłem się nadzwyczajnem zdrowiem, i zwycięsko wychodziłem z badań lekarskich przy ubezpieczaniu od śmierci. Była to w samym zarodku potrzeba duchowa, pożądanie nerwów, pragnienie lepszego nastroju. Jak to wytłumaczyć?
Fizjologicznie, to znaczy, biorąc pod uwagę podniebienie i żołądek, alkohol nie smakował mi lepiej niż przedtem, będąc nadal tak wstrętny dla mnie, jak piwo, gdy miałem lat pięć, a czerwone gorzkie wino przy siedmiu. Gdy byłem sam, i czytałem lub pisałem, nie czułem żadnego pociągu. Ale czy to, że dojrzewałem, czy też to, że mądrzałem, może i jedno i drugie, a może poprostu starzałem się, dość, że w towarzystwie czułem się już mniej dobrze, i nie cieszyły mnie już rozmowy ani zabawy. Przestały mnie bawić żarty i figle, które mi się przedtem podobały. Męką zaczęła być dla mnie głupia paplanina bab, i wstręt czułem dla nadętej arogancji tych niedowarzonych męskich karłów. Oto kara za nadmierne czytanie książek w przeszłości, a może za własną głupotę. Lecz jaka różnica, które z dwojga było przyczyną nieszczęścia; dość mnie ono spotkało. Zdawałem sobie jasno z tego sprawę, że życie, blask i czar bijący od ludzkiej społeczności, wszystko to dla mnie zmierzchać poczyna.
Zbyt wysoko wspiąłem się pod gwiazdy, a może też zbyt twardym był mój sen. Nie byłem wcale histerykiem, nie byłem nawet przemęczony. Puls miałem normalny. Serce wywoływało najwyższe zdziwienie u lekarzy asekuracyjnych, płuca moje wprawiały ich w ekstazę. Dzień w dzień pisałem moich tysiąc wyrazów. Z jak największą skrupulatnością załatwiałem wchodzące w mój zakres sprawy życia codziennego. Sport sprawiał mi rozkoszną przyjemność, spałem jak niemowlę, a jednak...
Skoro tylko znalazłem się w towarzystwie, ogarniała mnie melancholja i zbierało mi się na płacz. Śmieszna napuszoność mężczyzn, których uważałem za skończonych osłów, nie wywoływała już mego uśmiechu; nie uśmiechałem się już, jak za dawnych czasów, ani nie prawiłem lekkich słówek tym głupim, wiecznie flirtującym samiczkom. Pod maską miękkiej przytulności nie kryło się w nich nic, prócz żądzy spełnienia swego prymitywnego przeznaczenia biologicznego; małpeczki, które zrzuciły z siebie futerko, aby je zamienić na futerko z innych zwierząt.
Nie byłem wcale pesymistą. Przysięgam, że nim nie byłem! Byłem tylko znudzony. Zbyt często przyglądałem się temu widowisku, zbyt często słyszałem te same śpiewy, te same żarty. Zbyt dobrze znałem tajniki maszynerji zakulisowej, a zgrzytu jej kół nie mogły mi zagłuszyć żadne obrazy sceniczne ze śpiewami i żartami, i ze śmiechem.
Nie dobrze chodzić za kulisy, gdzie boski tenor bije swoją żonę. Ja jednak byłem za kulisami, widziałem to, a teraz muszę odpokutować. A może byłem warjatem? Lecz obojętne czem byłem. Idzie o położenie w jakiem się znalazłem, o stan, w którym obcowanie towarzyskie zaczynało być dla mnie męką nie do zniesienia. Wypada jednak zaznaczyć, że w rzadkich wypadkach, w bardzo rzadkich, napotykałem wyjątkowe dusze, może takich samych jak ja szaleńców, z którymi spędzałem cudowne godziny wśród gwiazd, czy też w raju szalonych. Żona moja to również taka wyjątkowa dusza, czy też szaleniec, która mnie nigdy nie nudziła, i była dla mnie źródłem niewyczerpanem rozkosznych niespodzianek. Nie mogłem jednak spędzać czasu wyłącznie w jej towarzystwie. Nie byłoby też uczciwem ani mądrem z mej strony, gdybym ją chciał zmusić do obcowania jedynie ze mną. Zresztą wydałem cały szereg książek, cieszących się powodzeniem, a społeczeństwo rości sobie pretensje do części wolnego czasu człowieka, który pisuje książki. Zresztą każdy normalny człowiek o normalnych potrzebach pragnie od czasu do czasu przepędzić parę godzin w szerszem kole znajomych.
Zbliżamy się do jądra sprawy. Jak znosić towarzystwo, którego urok minął? Czy znacie środek na to? John Barleycorn! Personifikacja cierpliwości. Czekał na mnie ćwierć wieku i dłużej, abym wyciągnął do niego ramię o pomoc. Tysiące sztuczek zawiodły go dzięki memu zdrowiu i mej szczęśliwej gwieździe. Lecz miał on widocznie jeszcze więcej sztuczek w zapasie. Cocktail, dwa, lub nawet kilka, jak zauważyłem, usposobiają mnie pobłażliwie dla głupoty mego otoczenia. Cocktail, dwa, lub więcej przed obiadem, pozwalały mi się śmiać z rzeczy, które oddawna śmiesznemi być przestały. Cocktail stał się podnietą, ostrogą, bodźcem dla mojego spleśniałego mózgu i znudzonej duszy. Odświeżał śpiew, ożywiał moją własną wyobraźnię tak, że mogłem śmiać się śpiewać i prawić androny na wyścigi z innymi, mówić najbanalniejsze głupstwa z przejęciem i werwą, ku zadowoleniu kabotynów, którym nieznany był inny sposób wymiany myśli. Z marnego towarzysza bez cocktail’u, stawałem się po cocktail’u świetnym towarzyszem. Ogarniała mnie sztuczna wesołość, trucizna przyprawiała mnie o nienaturalny humor. Stało się to tak nagle, że ja, stary znajomy John’a Barleycorn, nie miałem nawet czasu pomyśleć, dokąd mnie to zawieść może. Pragnąłem muzyki, pragnąłem wina, ale wkrótce miałem zapragnąć dzikszej muzyki, mocniejszego wina. W owym czasie spostrzegłem, że z upragnieniem wyczekuję tego przedobiedniego cocktail’u. Pragnąłem go, i wiedziałem o tem, że pragnę. Przypominam sobie dom, do którego chętnie uczęszczałem podczas wojny na dalekim wschodzie. Przyzwyczaiłem się do niego tak dalece, że prócz dni, w których proszony byłem na obiad, wstępowałem tam prawie codzień popołudniu. Pani domu była uroczą kobietą, lecz nie dla niej wchodziłem pod ten dach tak często. Przyrządzała najlepszy cocktail, jaki można było dostać w okolicy, gdzie mieszanie trunków, w takim odległym zakątku, było istną sztuką. Począwszy od klubów i hoteli, a skończywszy na prywatnych domach, nigdzie takich cocktail’ów nie przyrządzano. Były one subtelne; prawdziwe arcydzieła. Były najmniej wstrętne dla podniebienia, z wszystkich, które kiedykolwiek piłem, i dawały najwyższe podniecenie. A jednak pożądałem jej cocktail’ów tylko ze względów towarzyskich, aby módz przystosować się do otoczenia. Gdy wyjechałem z tego miasta, to przebywając setki mil górami i polami ryżowemi, spędzając całe miesiące w obozie, i zapuszczając się wgłąb Mandżurji wraz z zwycięskimi Japończykami, nie piłem. Niejedna butelka wódki spoczywała w bagażu, niesionym przez konie w taborze. Nie otworzyłem jednak ani razu butelki dla samego siebie, nie pragnąc nigdy pić sam. Owszem, gdy zjawiał się biały człowiek, otwierałem butelkę i piliśmy jak mężczyznom przystoi; tak samo zresztą poczęstowałby mnie tamten, gdybym się zjawił w jego obozie. Wódkę tę wiozłem ze sobą dla celów towarzyskich, na rachunek gazety, dla której pracowałem.
Tylko retrospektywnie mogę ustalić ten niezrozumiały wzrost pożądania alkoholu. Bywały leciuchne ostrzeżenia, których nie usłuchałem. Słomki unoszone przez wiatr, których ja nie spostrzegłem. Nieznaczne wydarzenia, których wagi wówczas ocenić nie umiałem.
I tak naprzykład miałem zwyczaj rok rocznie krążyć po zatoce San Francisco po sześć do ośmiu tygodni zimą. Na moim jachcie Spray była kabina z piecem węglowym. Gotował Koreańczyk, młody chłopak, a dla towarzystwa zabierałem zazwyczaj jednego z moich przyjaciół dla dzielenia się z nim wrażeniami. Naturalnie zabierałem też i maszynę, i dziennie pisałem obowiązkowych tysiąc wyrazów. W podróży którą mam na myśli, brali udział Claudesley i Toddy. Była to pierwsza tego rodzaju wyprawa Toddy. Na poprzednich wyprawach Claudesley pijał piwo, wobec czego zabierałem zwyczajnie zapas piwa, które z nim piłem. Tym razem sprawa była nieco skomplikowana. Toddy zawdzięczał swe przezwisko szatańskiej zręczności w przyrządzaniu grogu. Załadowałem tedy kilka galonów wódki. No i dokupiłem później w ciągu podróży niejeden jeszcze galon, gdyż zarówno Claudesley jak i ja przyzwyczailiśmy się rychło do pewnego gorącego grogu, który miał w piciu smak znakomity, wywołując przytem nadzwyczajne, wprost nieopisane podniecenie. Grog ten lubiłem. Wyczekiwałem już chwili kiedy będzie gotów. Piliśmy go regularnie: przed śniadaniem, przed obiadem, przed kolacją i przed spaniem. Nigdy nie byliśmy pijani, lecz mogę rzec, że cztery razy dziennie byliśmy podochoceni. Gdy Toddy zmuszony do powrotu do swych interesów, w San Francisco przerwał podróż, dopilnowaliśmy z Claudesley’em, żeby Koreańczyk przyrządzał grog wedle pozostawionego przepisu.
Częściowo przyczyniły się do przezwyciężenia owej ciężkiej choroby drobiazgi, które sprawiały mi przyjemność; drobiazgi, nie mające nic wspólnego z problemami książkowemi, jak naprzykład, gra w piłkę wodną, puszczanie latawców, przejażdżki konne, konstruowanie bawidełek mechanicznych i tym podobne. W końcu obmierzło mi życie miejskie. Prawdziwy raj znalazłem na farmie w Dolinie Księżycowej. Wyniosłem się z miasta, w którem trzymała mnie tylko muzyka, teatr i łaźnia.
Począłem się czuć dobrze. Pracowałem ciężko, forsownie uprawiałem sporty, i byłem bardzo szczęśliwy. Przestałem czytywać rzeczy naukowe i zacząłem uprawiać lekką lekturę. Nie studjowałem nawet i w dziesiątej części tyle co niegdyś. Interesowałem się wprawdzie jeszcze zasadniczemi kwestjami bytu, ale już z wielkiem umiarkowaniem. Albowiem poparzyłem sobie niegdyś palce, gdy uchwyciwszy kraj zasłony, zdarłem ją nieopatrznie. W mojem zachowaniu się nie brak było sporej dozy kłamstwa i hipokryzji; lecz były to kłamstwo i hipokryzja człowieka, chcącego ratować życie. Z rozmysłem zamykałem oczy na okrucieństwa w objawach biologicznych. Ostatecznie zerwałem tylko ze złemi manierami, wystrzegałem się, by nie zejść na manowce, i powtarzam, że byłem bardzo szczęśliwy. Zaznaczam raz jeszcze, że chłodno sprawę rozważywszy, czułem się tak bardzo szczęśliwym w owym okresie życia, jak nigdy przedtem lub potem.
Lecz ni stąd ni zowąd nadszedł czas, że zacząłem pokutować za tyle lat igraszki z John’em Barleycorn. Od czasu do czasu zaglądali do farmy goście, pozostając na dni kilka. Niektórzy nie pili wcale, inni znów pili; brak więc alkoholu na farmie dałby się im zbytnio we znaki. Byłoby to stanowczo brakiem gościnności zmuszać ich do znoszenia takich katuszy. Zamówiłem tedy zapas — dla gości.
Nigdy nie interesowałem się cocktail’em na tyle, aby poznać sposób przyrządzania. Dałem tedy szynkarzowi z Oakland zlecenie na większą ilość odrazu. Gdy gości nie było, nie piłem. Od pewnego czasu jednak, kończąc pracę przedpołudniową, radowałem się, gdy był ktoś, z kim mógłbym wypić.
Byłem jeszcze tak wrażliwy na alkohol że jeden cocktail wywierał wpływ podniecający. Jeden cocktail był w stanie wzburzyć krew, i wywołać uśmiech przed siadaniem do stołu, do rozkosznej czynności jedzenia. Z drugiej strony żołądek był tak odporny na działanie alkoholu, że ten pojedynczy cocktail wpływał na umysł bardzo subtelnie, wywołując zaledwie dyskretny uśmiech. Pewnego razu zaproponował gość otwarcie, bez zarumienienia się, drugi cocktail. Wypiłem z nim drugi. Podniecenie trwało teraz znacznie dłużej, śmiech był głębszy i serdeczniejszy. Nie zapomina się takich doświadczeń. Czasami jestem niemal pewny, że tylko dzięki mojej ogromnej szczęśliwości zacząłem pić naprawdę. Pamiętam, jak pewnego razu urządziłem dłuższą przejażdżkę w góry w towarzystwie Charmian. Służbę zwolniliśmy na ten dzień, a gdy wróciliśmy późną nocą, mieliśmy na kolację siekane mięso. Ach, jak pięknem było życie owej nocy, gdy nas dwoje, sami w kuchni, przyrządzało kolację. Co do mnie, to byłem u szczytu szczęścia. Książki, prawda, nie istniały dla mnie. Organizm mój tryskał zdrowiem, ogarnęło mnie rozkoszne znużenie po jeździe konnej. Wspaniały to był dzień, a niemniej wspaniałą była noc. Z kobietą, która była mi jedynym towarzyszem, ucztowałem w błogiem osamotnieniu. Minęły wszelkie troski. Wszystkie rachunki zapłacone, a nadwyżka gotówki nieprzerwanie napływała. Świetna przyszłość otwierała się przede mną. W tej oto kuchni kipiały w rondlu same delicje, kipiał nasz śmiech, a apetyt mój wzrastał.
Czułem się tak dobrze, że nie wiem jak i gdzie powstało we mnie pragnienie jeszcze lepszego uczucia. Czułem się tak szczęśliwym, że chciałem spotęgować jeszcze tę szczęśliwość, a znałem na to sposób. Poznałem go, mając dziesiątki tysięcy razy do czynienia z John’em Barleycorn. Kilkakrotnie wychodziłem z kuchni, skradałem się do butelki z cocktail’em i za każdym razem zmniejszałem jej zawartość o spory kieliszek. Rezultat był niezwykły. Nie byłem pijany, nawet nie podochocony. Byłem tylko radośnie podniecony, byłem u szczytu szczęścia. Szczodrobliwą dłonią użyczało mi je życie, a ja, podając tej dłoni rękę, wziąłem sobie jeszcze garść szczęścia sam. Szczytna to była chwila, najszczytniejsza w mem życiu. Jak zobaczycie, zapłaciłem za nią słono. Nie zapomina się takich doświadczeń. Tylko głupiec nie może pojąć, jak dalece fałszywem jest powoływanie się na pewne żelazne prawo przyrody, głoszące, że te same przyczyny wywołują te same skutki. Nieprawda! Wszak gdyby tak było, to tysiączna fajka opium sprowadzałaby rozkoszne upojenie pierwszej, i nie trzebaby było po roku kilku cocktail’ów na wywołanie podniecenia, które przed rokiem sprawiał jeden kieliszek.
Pewnego dnia, skończywszy pracę poranną, wypiłem cocktail przedobiedni sam, gdyż nie miałem, w tym dniu żadnego gościa. Odtąd wypijałem ten przedobiedni cocktail zawsze sam, o ile brak było gości, i tak pochwycił mnie John Barleycorn w swe kleszcze. Zacząłem pić regularnie, pić sam. Począłem pić nie dla towarzystwa, nie dla smaku, lecz ze względu na skutki, jaki alkohol wywoływał.
Tęskniłem do tego codziennego cocktail’u przed obiadem. Nie pomyślałem wcale o tem, ile względów mogłoby przemawiać przeciw temu. Zemściło się to na mnie. Gdybym chciał, stać mnie było na tysiąc cocktail’ów dziennie. Czemże był dla mnie cocktail, jeden marny cocktail? Dla mnie, który przez szereg lat piłem nieraz silniejsze trunki w ogromnej ilości, bez żadnej dla siebie szkody.
Życie spędzałem na farmie według następującego planu: Od godziny czwartej lub piątej zrana, czytałem i przerabiałem własne szkice — leżąc w łóżku do pół do dziewiątej. O wpół do dziewiątej siadałem do biurka, załatwiałem bieżącą korespondencję, robiłem notatki — do dziewiątej. Punktualnie o dziewiątej rozpoczynałem pisać, a o jedenastej, czasem parę minut wcześniej czy później, miałem tysiąc wyrazów gotowych. Pół godziny dla uprzątnięcia biurka, i praca dzienna ukończona. Tak więc o wpół do dwunastej rozkładałem się w hamaku pod drzewami z pocztą dzienną i porannemi pismami. O wpół do pierwszej jedliśmy obiad. Popołudniu pływałem i jeździłem konno.
Pewnego poranka, o wpół do dwunastej, zanim rozwaliłem się w hamaku, wypiłem cocktail. Powtórzyłem to drugiego dnia, oczywiście pijąc jeszcze jeden przed obiadem. Niedługo potem przyłapałem się na tem, że jeszcze w trakcie pisania mojego tysiąca wyrazów wyglądałem chwili, w której będę już mógł wypić ten cocktail.
Lecz ten sam bodziec nie będzie stale wywoływał identycznych skutków w ludzkim organizmie. Z czasem doszedłem do przekonania, że jeden cocktail nie wywołuje żadnego wrażenia: nie daje podniecenia, nie pobudza do śmiechu. Do wywarcia jakiegoś skutku potrzebowałem dwóch do trzech cocktail’ów. A skutku tego potrzeba mi było koniecznie. Pierwszy cocktail piłem o wpół do dwunastej, zanim zabierałem pocztę do hamaku, drugi w godzinę później, tuż przed jedzeniem. Przyzwyczaiłem się do wyłażenia z hamaku o dziesięć minut wcześniej, ażeby znaleźć czas i okazję do wypicia jeszcze dwóch cocktail’ów przed obiadem. Stało się odtąd regułą: trzy cocktail’e pomiędzy biurkiem a stołem. Otóż to są najgorsze objawy u pijaków; picie regularne i picie samotne.
Stale już odtąd objawiałem chęć do picia gdy ktokolwiek się nawinął. Gdy się nikt nie nawinął piłem sam. Teraz zrobiłem jeszcze jeden postęp. Gdy miałem gościa, pijaka słabszego kalibru, piłem dwa kieliszki na jego jeden; jeden z nim, drugi sam, tak żeby tego nie spostrzegł. Kradłem wprost ten drugi kieliszek, i co gorsza, począłem pić samotnie nawet wtedy, gdym miał gościa lub towarzysza, z którym można było wypić. John Barleycorn zataczał coraz szersze kręgi. Przecież to brzydki postępek usidłać gościa zbytkiem gościnności i spoić go, gdyż skłonić słabszego pijaka do picia zemną, znaczyło z góry upić go. Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak wypić ukradkiem dwa kieliszki na jego jeden, w przeciwnym bowiem razie musiałbym sobie odmówić podniecenia, które on osiągał połową mojej dawki.
Proszę nie zapominać, czytając opis genezy mego pijaństwa, że bynajmniej nie jestem niedołężnym głupcem. Według opinji świata, cieszę się powodzeniem, i to powodzeniem ponad zwyczajną miarę zdobytem nieprzeciętnemi zdolnościami, oraz potężnym wysiłkiem woli. Mój silny organizm pokonywał trudy, od których słabsi padali jak muchy. A jednak to co opisuję dotknęło mój organizm, właśnie mnie samego. Moje istnienie jest faktem niezaprzeczonym niemniej od mego picia. Pijaństwo moje to fakt rzeczywisty, a nie teoretyczny wymysł. Dziś jasno zdaję sobie z tego sprawę, iż jest ono dowodem tej strasznej potęgi John’a Barleycorn, — tego potwora, którego wciąż jeszcze tolerujemy, tej śmiercionośnej instytucji, przeżytka barbarzyńskiej starożytności, kładącego się ciężkiem brzemieniem na młodość i siłę, na lotne umysły, słowem na kwiat ludzkości.
Wróćmy do rzeczy. Po trwających całe popołudnie emocjach pływania i jazdy konnej po górach, okalających Doliną Księżycową czułem się tak dobrze nastrojony, że mimo woli pragnąłem jeszcze świetniejszego nastroju. Sposób na to nie był mi obcy. Jeden cocktail przed obiadem naturalnie do celów nie doprowadził. Na to potrzeba mi było dwóch, trzech. Więc wypijałem je; dlaczegożby nie? Wszak to było naprawdę życiem, aż zwolna weszło do mego programu dziennego.
Prócz tego nieustannie szukałem jakiegoś usprawiedliwienia na dodatkowy cocktail, więc naprzykład, zebranie się paru szczególnie wesołych osobników, wybuch gniewu na mego architektę lub na kamieniarza, pracującego przy stodole, i kradnącego przy tej sposobności; śmierć ulubionego konia, który zranił się o drut kolczasty, ukryty w żywopłocie; dobre nowiny, które przyniosła poczta poranna o udałej transakcji z redakcją lub nakładem. Obojętnym zresztą był rodzaj upozorowania, skoro pragnienie raz się obudziło. Grunt, że pożądałem alkoholu. Wreszcie po latach używania alkoholu bez pożądania, pojawiło się i pożądanie samo. Moja siła była zarazem moją słabością. Potrzeba mi było dwóch trzech, a nawet czterech kieliszków dla osiągnięcia skutków, które u przeciętnego człowieka zjawiał się już po jednym.
Jednej reguły, coprawda, trzymałem się. Nie piłem ani kropli, dopóki moja praca dzienna, to jest tysiąc wyrazów, nie była skończona. Jednakże, po skończonej pracy pomiędzy nią a resztą dnia, zapowiadającą się wesoło, wyrastała przegroda, niby ściana, usuwająca poprzednią pracę z mojej świadomości. Ani jeden przebłysk myśli nie przypominał mi jej, dopóki nie siedziałem znów następnego poranka o godzinie dziewiątej przy biurku, rozpoczynając następnych tysiąc wyrazów. Wszak warto było dążyć do takiego stanu błogości. Wszak konserwowałem umysł tą praktyką pijacką. John Barleycorn nie był wcale takim czarnym, jakim go malowano. Niejedną przysługę umiał też wyrządzić, jak o tem sam na sobie mogłem się przekonać.
Utwory moje były zdrowe, jędrne i szczere, bez krzty pesymizmu, podobne do życia do którego powróciłem po mej chorobie. Wiedziałem, że nie masz nic godniejszego nad urojenia, urojenia zatem sławiłem i opiewałem. Moje utwory zachowały do dnia dzisiejszego swój charakter jasny, żywy i optymistyczny, pobudzający do życia. Krytycy stwierdzają nieustannie moją wezbraną i przelewającą się żywotność, zarzucając mi, że sam ulegam złudzie własnych rojeń.
Pozwólcie, że z okazji tej dygresji powtórzę sobie pytanie, zadawane sobie dziesięć tysięcy razy: dlaczego właściwie piłem? jaką potrzebą wiedziony? Byłem szczęśliwy — byłem więc zbyt szczęśliwy? Byłem silny — więc może byłem nadmiernie silny? Czyżbym posiadał nadmiar żywotności? Nie wiem dlaczego piłem. Niemam na to odpowiedzi, jakkolwiek domyślam się, a raczej podejrzewam przyczynę: Zbyt zażyły był mój stosunek z Johnem Barleycorn przez tyle lat. Mańkut po latach ćwiczenia nabędzie wprawy w prawej ręce. A więc ja, niealkoholik, stałem się nim po latach praktyki?
Tak byłem szczęśliwy. Po długiej chorobie udało mi się odnaleźć prawdziwą miłość kobiety. Z coraz mniejszym wysiłkiem zdobywałem coraz więcej pieniędzy. Tryskało ze mnie zdrowie. Spałem jak niemowlę. Książki moje cieszyły się niesłabnącem powodzeniem, a w walce społecznej jeden przeciwnik po drugim musiał ustępować, pobity argumentami życia, które samo dostarczało mi dowodów umacniając jeszcze bardziej moją świetną pozycję. Od świtu do nocy szczęścia mego nie mąciła mi troska, ani rozczarowanie, ani żal. Szczęście bez granic. Życie jak pieśń wieczysta. Ubolewałem nad tem, iż tyle godzin spędzam w błogim śnie; gdyż będąc na jawie i przez ten czas, kąpałbym się nieprzerwanie, w szczęśliwości. A przecież piłem, i ani przez myśl mi nie przeszło, że John Barleycorn ma już dla mnie nową chorobę w zanadrzu.
Im więcej piłem, tem większa ilość alkoholu była mi potrzebna do wywołania właściwego skutku. Gdy wyjeżdżałem z Doliny Księżycowej do miasta, i zostawałem tam na obiad, jeden cocktail, podany przed jedzeniem, był dla mnie czczą bagatelką, nie będącą w stanie wywołać zwykłego podniecenia. Wstępowałem tedy przed jedzeniem na kieliszek lub dwa, a gdy szczęśliwie spotkałem czterech, pięciu, a nawet więcej znajomych, nie gardziłem i większą ilością trunku. Pewnego razu śpieszyłem się, i nie mogłem czekać tak długo, aby z zachowaniem pozorów przyzwoitości móc wychylić należytą ilość kieliszków. Wpadłem więc na znakomity pomysł, każąc sobie sporządzić podwójny cocktail, zyskując tem na czasie.
Skutkiem tego regularnego, nałogowego picia, począłem się czuć przygnębiony. Umysł przywykł tak dalece do sztucznego wywoływania ożywienia i humoru, że bez sztucznych środków nie był zdolny do podniecenia. Trzeba było koniecznie bodźca alkoholu, łażenia mikrobów, połechtania do śmiechu, szatańskiej ostrogi, w przeciwnym bowiem razie nie byłem zdolny do zabawy w towarzystwie przyjaciół.
Następnie począł mnie John Barleycorn sprowadzać na manowce. Kazał mi zapomnieć o mej ciężkiej chorobie, kusząc, bym się wybrał powtórnie na poszukiwanie prawdy i zdarł z niej zasłonę, i podszeptując, bym spojrzał nieustraszenie w jej oblicze. Przychodziło to oczywiście stopniowo. Myśli moje stawały się bezwzględnemi, jakkolwiek zmiana ta postępowała bardzo powoli.
Niekiedy zaświtała jakaś myśl ostrzegawcza; dokąd zaprowadzi mnie moje pijaństwo? Lecz John Barleycorn potrafił myśl taką uśpić „Chodź, napij się, ja ci to wytłumaczę” — mawiał — i... przekonywał wkońcu. Opowiem zaraz fakt, który John Barleycorn wciąż mi na pamięć przywodził.
Zdarzył mi się przypadek, po którym musiałem się poddać ciężkiej operacji. W jaki tydzień potem, leżałem rano na łóżku szpitalnym, słaby i wyczerpany. Skóra opalona od słońca, o ile pod zarostem była wogóle widoczną, stała się chorobliwie żółtą. Lekarz stał u wezgłowia, gotów do odejścia, i krzywił się na mnie, że paliłem papierosa.
„Palenia powinieneś pan zaniechać” — rzekł — „gdyż przyśpieszy to pańską śmierć. Proszę spojrzeć na mnie”.
Spojrzałem. Był mniej więcej w moim wieku, barczysty, o szerokiej piersi, oczach błyszczących, a rumiane policzki tryskały zdrowiem. Nie znajdziesz wspanialszego okazu mężczyzny.
„I ja paliłem” — ciągnął — „mocne cygara. Przestałem jednak, i oto spójrz pan na mnie”.
Była to arogancja, w dodatku arogancja, usprawiedliwiona poczuciem zdrowia. Do miesiąca już nie żył. Nie wskutek wypadku. Pół tuzina chorób, o długich, uczonych nazwach, zniszczyło go. Pojawiły się niezwykle bolesne komplikacje, i kilka dni przed śmiercią słyszano w drugiej ulicy wycie tego wspaniałego samca w agonji. Zmarł, rycząc z bólu.
„Widzisz” — rzekł John Barleycorn — „on wystrzegał się. Porzucił nawet palenie cygar. A jaki miał koniec? Piekielny, nieprawdaż. Robaki go zjedzą tak czy owak, niemasz na to rady. Twój lekarz nie ominął żadnego środka ostrożności, a jednak nie zdołał im się wymknąć. Nikt nie wie gdzie jego kres. Ty również nie. Patrz, czego on się wyrzekł. Czyż chcesz się wyrzec wszystkich tych rozkoszy, które ci dać mogę, jedynie poto, aby cię też robaki zjadły? Nie masz pewności w życiu, wszystko jest ślepym trafem, ja zaś przyoblekam życie w uśmiech i pozwalam kpić z rzeczywistości. Śmiej się ze mną i kpij! I ciebie koniec nie minie, lecz śmiej się w międzyczasie. Świat ten spowity w mroku, lecz ja ci go oświetlę wspaniale. Przeklęty świat, w którym zdarzają się takie rzeczy, jak z tym lekarzem. Nie pozostaje nic innego, jak chwycić znów za kielich i zapomnieć.“
Chwyciłem oczywiście za kielich, mimo zakazu. Zawsze piłem ilekroć John Barleycorn przywiódł mi ten wypadek na pamięć. Mimo to piłem z umiarem i rozwagą. Starałem się o to, aby jakość trunku była w najlepszym gatunku. Starając się o podniecenie, a nawet lekkie omroczenie, unikałem przytem trunków ordynarnych i upijania się. Mimochodem zaznaczę, że gdy ktoś zaczyna pić racjonalnie i z rozwagą, zdradza tem samem, jak daleko zabrnął na tej drodze.
Gdy „Snark” wypłynął w długą podróż z San Francisco, na pokładzie nie było alkoholu, względnie nikt z nas nie zauważył, czy trunki jakie były, nie myśląc o nich przez długie miesiące. Żeglowanie na „suchym” statku było złośliwością, którą popełniłem z premedytacją, płatając figla Johnowi Barleycorn. Dowód, że niezupełnie puszczałem mimo uszu owych leciutkich ostrzeżeń, docierających do mej świadomości.
Oczywiście stwarzałem sobie pozory, usprawiedliwiając się niejako przed Johnem Barleycorn; czyniłem to metodą naukową, mówiąc sobie, że będę pił tylko w portach. Organizm mój w czasie „suchych” okresów żeglugi odczyści się od alkoholu, którym nasiąknął, tak że przybywszy do portu, będę mógł tem dokumentniej rozkoszować się Johnem Barleycorn. Podrażnienie jego będzie bardziej ostre, a podniecenie mocniejsze i rozkoszniejsze.
Drogę między San Francisco a Honolulu odbyliśmy w dwudziestu siedmiu dniach. Pierwszy dzień upłynął, a myśl o piciu nie trapiła mnie wcale. Wzmiankuję o tem dla wykazania, jak dalece jestem organicznie niealkoholikiem. Czasami, coprawda, w czasie przejazdu, marzyłem o zbliżających się rozkosznych śniadaniach i ucztach na Hawai, (byłem tam już nieraz przedtem) rozkoszując się, naturalnie, już teraz przedsmakiem trunków, poprzedzających owe uczty. Nie myślałem o tych trunkach z pożądaniem lub zniecierpliwieniem, bym aż miał pragnąć przyśpieszenia podróży. Myślałem poprostu o owej miłej, rozkosznej atmosferze, panującej przy stole.
W ten sposób przekonałem się raz jeszcze, ku memu zadowoleniu, iż jestem panem Johna Barleycorn. Mogłem bowiem zażywać trunków kiedy chciałem. Tak samo wstrzymywać się od picia. Wobec tego mogłem sobie pozwolić na picie ilekroć nawiedzała mnie ochota.
Około pięciu miesięcy krążyłem wśród wysp Hawai. Znalazłszy się na lądzie, piłem. Piłem nawet więcej, niż przywykłem do tego w Kalifornji przed ową podróżą. Miałem też wrażenie, że ludność w Hawai pije nieco więcej, niż ludność stref o klimacie bardziej umiarkowanym. Nie chcę upiększać sytuacji, i gotów jestem odstąpić od tego twierdzenia o krajach „bardziej odległych od równika”. Na domiar, Hawai dość jeszcze odległe jest od równika. Im bardziej zapuszczałem się w tropy, tem więcej pili ludzie, tem więcej piłem i ja.
Z Hawai popłynęliśmy do Marquez. Podróż trwała dni sześćdziesiąt. Podczas tych dni sześćdziesięciu, ani razu nie ujrzeliśmy lądu, ani żagla, ani dymu z parowca. Lecz już z początkiem tej drugiej podróży, kucharz, przeszukawszy dokładnie statek, zrobił odkrycie. Na samym spodzie znalazł on głęboko ukryty tuzin butelek „Angeliki” i „Muszkateli”. Dostały się one na pokład ze spiżarni wraz z domowemi konfiturami i majonezem. Sześć miesięcy upału na statku spowodowało dziwną przemianę tego ciężkiego wina.
Skosztowałem. Delicje! I odtąd dzień w dzień, w południe, gdyśmy poczynili dokładne pomiary i oznaczyli położenie geograficzne naszego statku, wypijałem pół szklanki wina, wywołującego niezwykłe podniecenie. Przenikało ono do najgłębszych tajników mej duszy, opromieniając już i bez tego cudowny czar morza. Przyłapałem się wreszcie na tem, że co rana, siedząc w kabinie, i wyciskając z siebie w pocie czoła tysiąc wyrazów, z utęsknieniem wyglądałem tego codziennego wydarzenia południowego.
Najgorsze, że musiałem się trunkiem dzielić, a końca podróży nie można było jeszcze przewidzieć. Żal mnie ogarnął, że niema więcej niż dwanaście butelek, a gdy i te się skończyły, żałowałem, że dzieliłem się napojem. Spragniony byłem alkoholu i niecierpliwie wyczekiwałem przybicia do Marquez.
W ten sposób wylądowałem na Marquez, spragniony jak smok. Spotkałem na Marquezach sporo białych ludzi, garść wyniszczonych chorobami krajowców, cudowny krajobraz, moc rumu i bezmiar absyntu, lecz ani wódki, ani gin’u. Ordynarny rum parzył usta, a wiem o tem, gdyż go kosztowałem. Umiejąc się jednak przystosować, zdecydowałem się na absynt. Kłopot był z tem, że trzeba było wypić nieprawdopodobną wprost ilość, zanim człowiek odczuł najlżejszy skutek.
Wypłynąwszy z Marquez, miałem na pokładzie dostateczny zapas absyntu, by wytrzymać z nim do Tahiti, gdzie zaopatrzyłem się w szkocką i amerykańską wódkę, nie próbując już podróży na „sucho” od portu do portu. Proszę mnie jednak źle nie rozumieć. Niema tu mowy o pijaństwie w zwyczajnem tego słowa znaczeniu, jak zataczanie się na wszystkie strony, lub zupełne zamroczenie zmysłów. Regularny i doświadczony pijak nigdy tak nisko nie upada. Pije dla dodania sobie animuszu, uzyskania przyjemnego nastroju, i na tem koniec. Unika natomiast starannie wypicia ponad miarę, to jest do obrzydliwości, i upokarzającej, skutkiem upicia się, utraty przytomności.
Do czego taki pijak dąży, to dyskretne i rozkoszne półzatrucie. Czyni tak przez dwanaście miesięcy w roku, bez żadnych na pozór dolegliwości. Setki tysięcy takich żyje dziś w Stanach Zjednoczonych po klubach, hotelach, własnych domach, — ludzie, którzy nie będąc nigdy pijanymi, rzadko są trzeźwi, jakkolwiek się do tego nie przyznają. Wszyscy oni łudzą się, jak i ja się łudzę, że w grze tej są górą.
Na morzu bywałem jako tako wstrzemięźliwy, zato na lądzie piłem więcej. W tropach, jak się okazało, potrzebowałem jeszcze więcej alkoholu. Fakt to zresztą znany, że w krajach podzwrotnikowych biali piją okropnie. Białej rasie tropy nie odpowiadają. Skóra białych nie chroni ich przed zbyt silnem działaniem rozżarzonego białego światła. Promienie ultrafioletowe i inne niewidoczne a niemniej intensywne promienie o wyższej szybkości drgania, na górnej granicy widma, przenikają i niszczą tkanki, podobnie jak promienie X zniszczyły organizmy badaczy, nim poznano niebezpieczeństwo.
Biali podlegają w tropach w wysokiej mierze skutkom zmiany klimatycznej. Stają się okrutnymi, dziczeją. Popełniają czyny tak srogie, że w swoim rodzinnym kraju nie mogliby nawet o czemś podobnem pomyśleć. Stają się nerwowymi, bardzo drażliwymi i rozpaczliwie niemoralnymi. Piją nawet gdy przedtem nie znali alkoholu. Pijaństwo jest jednym z objawów zwyrodnienia białych, wystawionych przez zbyt długi czas na działanie białego światła. Wzrost konsumpcji alkoholu jest w takich wypadkach automatyczny. Tropy to nie miejsce na długi pobyt. Ludziom tym wydaje się, że są skazani na śmierć, obojętne jaką. Piją więc naumór, przyśpieszając ten proces. A czynią tak, nie zastanawiając się nad tem zbytnio.
Choroba słońca dotknęła mnie również, mimo dość krótkiego pobytu pod równikiem. Przez tych parę lat piłem bardzo dużo jednakże znów muszę ostrzedz przed nieporozumieniem. Przyczyną picia nie była ani żadna choroba, ani samotność w podróży. Byłem silny jak byk i opierałem się przez szereg miesięcy chorobie słońca, targającego moje nerwy i żrącego me tkanki. Przez cały czas podróży wśród Nowych Hebryd, Wysp Salomona, oraz niezliczonych atoll’ów pod brzemieniem słońca podzwrotnikowego, trawiony malarją i cierpiąc na chorobę, przypominającą trąd biblijny, mając skórę owrzodzoną boleśnie, pracowałem za pięciu.
Żeglowanie wśród raf i skał, szczelin i nieoświetlonych wybrzeży wysp koralowych, to praca wymagająca — mężczyzny nielada, a na pokładzie byłem jedynym żeglarzem. Nikt nie umiał sprawdzić moich obliczeń, i nie mogłem się zdać na nikogo wśród tych zdradliwych raf, przy zupełnie ciemnych nocach. Straże odbywałem sam jeden. Nie miałem nawet jednego marynarza na zmianę. Byłem równocześnie majtkiem i kapitanem. Bywałem nieraz przez dwadzieścia cztery godzin na straży, mając rzadko sposobność zdrzemnięcia się. Po trzecie byłem sam lekarzem, a musicie wiedzieć, że praca lekarza na pokładzie Snark’u wymagała również całego człowieka. Cała załoga cierpiała na malarję — prawdziwą tropikalną malarję, zabijającą w ciągu trzech miesięcy. Wszyscy pokryci byli gnijącymi wrzodami i bolesnemi japońskiemi krostami ngari-ngari. Kucharz japończyk, zwarjował z nadmiaru boleści. Jeden z moich żeglarzy, polinezyjczyk, dogorywał na czarną febrę. Tak tak. Była to praca mogąca pochłonąć całego człowieka, a ja leczyłem, badałem, rwałem zęby, nie mówiąc o drobnych przypadkach, jak zatrucie żołądka, lub jadowite ukąszenie, z których ratowałem moich ludzi.
Po czwarte byłem literatem. W pocie czoła pisywałem tysiąc wyrazów dzień za dniem, chyba że mnie powaliła febra, lub wstrętna burza przewracała mi rankiem statek. Po piąte byłem podróżnikiem badaczem, pragnącym oglądać i notować widziane cuda. Wkońcu, a więc po szóste, byłem panem i władcą załogi, zwiedzającym obce kraje, w których, goście są zjawiskiem nadzwyczajnem. Byłem zatem zmuszony do godnego reprezentowania mego stanowiska społecznego. Podejmowałem na pokładzie, będąc na lądzie wzajemnie podejmowany przez plantatorów, kupców, gubernatorów, kapitanów okrętów wojennych, przez tatuowanych królów ludożerców lub ministrów tychże, którzy czasem miewali na sobie nawet przepaskę bawełnianą.
Naturalnie, piłem. Piłem z gośćmi i gospodarzami, piłem też sam. Praca za pięciu, zdaje się usprawiedliwiała me picie. Alkohol dobrze robi człekowi przepracowanemu. Zauważyłem, jak moja mała załoga, wyciągając ciężką kotwicę z głębokości czterdziestu węzłów, zziajana i trzęsąca się, upadała ze znoju po półgodzinnej mordędze, a potem stawała na nogi, ożywiona kilkoma łykami mocnego rumu. Zaczerpnęli tchu, wytarli usta i stawali znów ochoczo do pracy. A gdy nieraz przyszło wyciągać Snark’a na prąd, stojąc po szyję w wodzie, a febra trzęsie wszystkimi — widziałem jak ordynarny rum pomaga w pracy.
Oto nowa cecha wielostronnego Johna Barleycorn. Rzuca się to w oczy, że tworzy on poprostu z niczego. Wydobywa świeże siły z zupełnie wyczerpanych. Upadający ze znużenia powstaje do nowych trudów. Chwilowo daje faktyczny przyrost sił. Pamiętam jak sypałem w kotłowni parowca węgiel przez osiem piekielnych dni, i jak przez tych dni osiem karmiono nas przeważnie wódką. Pracowaliśmy przez cały ten czas napół pijani, a bez wódki bylibyśmy napewno nie wytrzymali tego zgartywania węgla.
Przybiłem do wybrzeży Australji, by się udać do szpitala, który opuściłem z połatanem zdrowiem, planując dalszą podróż. Przez długie tygodnie w szpitalu, od pierwszego do ostatniego dnia nie odczuwałem braku alkoholu, wiedząc o tem, że będę go miał dość gdy wyzdrowieję. Nie odzyskałem jednak zdrowia w pełni, wyszedłszy ze szpitala. Pozostała mi największa choroba: biały trąd Naamana. Tajemnicza choroba słońca, nieznana lekarzom australijskim trawiła nadal tkanki mego organizmu. Gnębiąca malarja rzucała mnie na łoże w najmniej oczekiwanych chwilach, zmuszając wreszcie do przerwania objazdu z odczytami.
Porzuciłem więc Snark i udałem się w strefę umiarkowaną. Uważałem to za rzecz zupełnie naturalną, że rozpocząłem pić z chwilą opuszczenia szpitala. Przy obiedzie piłem wino, przed obiadem cocktail. Piłem wódkę, ilekroć znalazłem partnera. Czułem się władcą Johna Barleycorn, albowiem mogłem pić lub nie pić, kiedykolwiek miałem ochotę, tak samo, jak za dawnych dni mojej młodości.
Przebywszy jakiś czas w klimacie chłodnym, udałem się do południowej Tasmanji, na czterdziestym trzecim równoleżniku. W miejscu mego pobytu nie było napojów. Nie martwiłem się tem wcale i nie piłem nic. Nie sprawiało mi to żadnych trudności. Wchłaniałem w siebie chłodne powietrze, jeździłem konno i pisałem swoich tysiąc słów, chyba że mnie rankiem zwaliła febra.
Z obawy, że powstanie w kimś myśl, jakoby tyloletnie pijaństwo było przyczyną moich dolegliwości, muszę przytoczyć, że chłopak do posług, japończyk Na-ka-ta, który do tej pory jest u mnie, również cierpiał na malarję, taksamo Charmian, miewająca prócz tego ataki neurastenji podzwrotnikowej. I trzeba było pobytu w klimacie chłodnym przez szereg lat, zanim została uleczona; przytem ani ona ani chłopak nie wzięli nigdy kropli alkoholu do ust.
Powróciwszy do Hobart Town, gdzie można było dostać alkoholu, piłem jak dawniej. Tak samo piłem po powrocie do Australji. Gdy zaś wracałem z Australji parowcem wycieczkowym, którego kapitan był abstynentem, nie piłem przez cały czas podróży, to znaczy przez dni czterdzieści trzy. Przybywszy do Equador, gdzie promienie słońca padają prostopadle, gdzie stworzenie ludzkie pada od żółtej febry, ospy i dżumy, natychmiast począłem pić — jakikolwiek trunek, byle podniecał. Mnie żadna z owych chorób nie dotknęła. Charmian i chłopaka, którzy nie pili, również nie.
Wróciwszy do mej farmy w Dolinie Księżycowej, począłem znów pić regularnie. Zasadą moją było nie pić zrana; pierwszy kieliszek dopiero po skończonym tysiącu wyrazów. Później, do obiadu, następował szereg kieliszków, aż ogarnęło mnie miłe podochocenie. Pijanym nie widział mnie nigdy nikt, z tej prostej przyczyny, że nigdy pijanym nie byłem; ale dwa razy dziennie byłem podochocony. Gdyby jednak ktoś mniej przywykły do picia skonsumował moją dzienną dawkę alkoholu, spiłby się jak bela.
Stara historja. Im więcej piłem, tem więcej potrzeba mi było do podniecenia się. Nie miałem dość czasu na wypicie należytej ilości. Wódka posiadała większą moc, podniecając szybciej przy mniejszych dawkach. Śliwowica, żytniówka, albo dobra stara nalewka były odtąd mym trunkiem przedobiednim. Popołudniu Scotch z wodą sodową.
Mój świetny dotąd sen popsuł się nieco. Po przebudzeniu zasypiałem zazwyczaj z powrotem po przeczytaniu paru stron. Skończyło się to jednak. Czytałem teraz dwie do trzech godzin zupełnie bez skutku; nie mogłem sprowadzić snu. Odkryłem zatem inny środek powodujący senność: kieliszek alkoholu, a niekiedy potrzeba nawet było dwóch i trzech.
Sen między przebudzeniem się a rankiem był tak krótki, że organizm mój jeszcze nie zdołał pokonać alkoholu. Skutkiem tego czułem w zeschłych ustach niesmak, głowa ciążyła, w żołądku nerwowe drgawki. Słowem nie czułem się dobrze. Miałem ranne dolegliwości ciężkiego pijaka nałogowego. Potrzeba mi było zatem znów jakiegoś środka pobudzającego. Zdaj się na Johna Barleycorn, któremu udało się zburzyć ostatni wał ochronny człowieka! A więc kieliszek przed śniadaniem, dla dodania apetytu — jad żmij rozchodził się po nieszczęsnem ciele ukąszonej ofiary! Nieznacznie pojawiło się teraz obok łóżka wiadro z wodą do okładów na rozpalony i zbolały mózg.
Osiągnąłem obecnie stan, w którym organizm nawet przez chwilę nie był wolny od alkoholu. Trudno mi było oddalać się zbytnio od kieliszka. Wyjeżdżając, zabezpieczałem się przedtem, że mogłem zajechać w „suche“ strony, i zabierałem z sobą litr a nawet parę — ja, którego niegdyś zwyczaj ten u innych napawał strachem i obrzydzeniem! Dziś czyniłem to sam, bez zarumienienia się. Gdy teraz wpadałem w wesołe towarzystwo, zapominałem o wszelkich regułach. Piłem wtedy, gdy pili inni, to co oni pili, i tak jak pili.
Wnętrzności moje pełne były żaru alkoholicznego, podniecanego świeżemi napojami, rozogniającymi jeszcze bardziej. Nie było chwili na jawie, w którejbym nie pragnął trunków. Przerywałem mych tysiąc wyrazów, aby wychylić kieliszek, gdy dopiero pięćset było napisanych, a niedługo potem, rozpoczynałem nawet pisanie od picia.
Zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Stworzyłem więc nowe reguły. Stanowczo oprę się pokusie, zanim pracę ukończę. Lecz tu nowe zawikłanie, jeszcze bardziej szatańskie. Bez alkoholu ani jeden wyraz nie chciał się pojawić na papierze. Trzeba zatem pić, by móc pracować! Rozpocząłem walkę z namiętnością. Wkońcu jednak pragnienie wzrastało tak, że nie mogłem się oprzeć. Siedzę przy biurku, obracam w palcach pióro, lecz słowa nie pojawiają się. Mózg mój nie może opanować najprostszej myśli, gdy uparcie krąży w nim ta jedna, że naprzeciw, w spiżarni, stoi John Barleycorn. Gdy zrozpaczony wychylałem kieliszek, mózg rozluźniał się, a tysiąc wyrazów zaczynało płynąć gładko.
Gdy zapas likworu, którym zaopatrzyłem dom mój w Oakland, wyszedł, postanowiłem nie kupować więcej. Nie pomogło to niestety nic, gdyż w piwnicy pod spiżarnią miałem jeszcze moc koszów z butelkami piwa. Napróżno starałem się pisać. Piwo jest tylko marnym surogatem wódki; prócz tego nie znosiłem piwa, a jednak jedyna myśl, która uparcie brzęczała mi w mózgu, była ta, że przecież tak łatwo dostać się do tego piwa w piwnicy! Dopóki nie wypiłem pół litra, słowa nie chciały się zjawić, a tysiąc przesuwał się przy akompanjamencie niezliczonej ilości szklanek. Co gorsza, piwo wywoływało palący ból i kłucie w sercu. Mimo to szybko osuszyłem piwnicę. Zapas alkoholu wyczerpał się zupełnie, a ja nie dokupiłem ani butelki.
Ale trzeba zapłacić rachunek. John Barleycorn zaczął ściągać haracz, i to nie tyle z ciała, wiele z umysłu. Dawna ciężka choroba, która była chorobą intelektu, rozszalała się na nowo. Stare zmory, dawno uśpione, znów podniosły głowy. Lecz były to zmory inne, jeszcze bardziej zabójcze. Stare duchy, koncepcje własnego umysłu, można było zażegnać zdrową logiką. Teraz jednak przywoływała je Biała Logika Johna Barleycorn, a upiorów Johna Barleycorn niczym nie odegnasz. Pożerany chorobą pesymizmu, zrodzonego przez pijaństwo, ratujesz się, pijąc jeszcze więcej, gnany tęsknotą za upojeniem, które John Barleycorn obiecuje, lecz którego nigdy nie daje.
Jakże opisać Białą Logikę tym, którzy jej nigdy nie zaznali. Lepiej zaznaczyć odrazu, że opis taki jest niemożliwy. Wyobraź sobie naprzykład Krainę Haszyszu nie ograniczoną ni czasem ni przestrzenią. Odbyłem niegdyś dwie pamiętne podróże w ten kraj daleki, a przygody moje wyryły mi się w mózgu niezatarcie, w najdrobniejszych szczegółach. Jednakże na darmo starałem się potokami słów uplastycznić choćby najmniejszy szczególik takim, których noga tam nie postała.
Używam wszelkich możliwych przenośni i metafor, i opowiadam, wiele bezkresnych wieków i bezdennych przepaści agonji i przerażenia może zawierać okruszyna czasu pomiędzy jednym a drugim tonem zawrotnego jig’u, granego w szalonem tempie na fortepianie. Prawię tak godzinami, wysilając się nad opisaniem tego jednego przejawu z Krainy Haszyszu, a wkońcu nie powiedziałem im właściwie nic. A gdy nie udało mi się odmalować nawet tego jednego szczególiku z bezmiaru owych potwornych wspaniałości, dochodzę do przekonania, że nie dam im nawet bladego cienia wyobrażenia o Krainie Haszyszu.
Skoro jednak spotkam kogokolwiek, komu nieobce są te straszne przestworza, rozumiemy się odrazu. Jeden zwrot, słóweczko, stwarza w jego duszy obrazy, których godzinne potoki słów nie wywołują, u tych, którzy takiej podróży nie odbyli. To samo dotyczy i domeny Johna Barleycorn, w której króluje Biała Logika. Niepodróżnikom i ten opis wyda się dziwnym i fantastycznym. Czego w najlepszym razie mogę od nich się spodziewać, to że mi uwierzą na słowo.
Otóż w alkoholu drzemie fatalna intuicja prawdy. W tym wypadku świadczy Filip trzeźwy za Filipa pijanego. Zdaje się, iż w świecie tym rozmaite są rodzaje prawd, a niektóre są prawdziwsze od innych. Niektóre rodzaje prawdy są kłamstwem, i te właśnie cieszą się największem uznaniem w świecie, który niby pożąda życia twórczego. Teraz widzisz czytelniku, ty, któryś nie podróżował, jak szalony i bluźnierczy jest świat, który staram ci się opisać językiem podwładnych John’a Barleycorn. Język ten niepodobny do języka twego ludu, który świadomie unika dróg śmierci, a kroczy jedynie drogami, wiodącemi ku życiu. Albowiem są drogi i drogi i prawd różne rodzaje. Cierpliwości jednak. Może po ulewie słów, które ci się wydadzą paplaniną bez związku, dojrzysz, jak przez mgłę, słabe zarysy innych lądów, rojących się od innych ludów.
Alkohol mówi prawdę, lecz prawda jego nie jest normalną. Albowiem to co normalne to jest zdrowe, a to co zdrowe zmierza ku życiu. Zwyczajna prawda jest prawdą innego, niższego rzędu. Naprzykład koń pociągowy, przez wszystkie lata swego znojnego życia, z pewnością wierzy niewzruszenie w jakimś zakątku swej dziwnej i nieznanej świadomości, że życie jest dobre; że śmierć, obojętnie jak ślepym instynktem pojęta, jest strasznym potworem; że życie jest błogosławieństwem, i że warto żyć, że pod koniec swego umykającego żywota nie będzie bity i zmuszany do znoju ponad jego siły nadwerężone; że wreszcie wiek podeszły jest pogodny i poważany, mimo iż w rzeczywistości starość to obrzydliwa poczwara, ciągnąca furę śmieci, biczem popędzana przy każdym kroku, z okrucieństwem zmuszana do najpodlejszych posług, powolne i bolesne wygasanie, aż do końca... A koniec? — smażenie kawałkami w garkuchni dla biednych, obdarcie ze skóry przez hycla, rzucona psom padlina, kości zmielone w cukrowni. Jeszcze w agonji swej nędzy trzyma się kurczowo tej prawdy niższego stopnia, która jednak jest prawdą życia, która to życie przetrwać pozwala.
Taki koń pociągowy, jak wszystkie inne konie, jak i wszystkie zwierzęta, nie wyłączając człowieka, miłuje życie mimo mglistej świadomości. Chce żyć, bez względu na to, za jaką cenę. Piękną jest gra życia, chociażby przynosiła same zawody i chociaż wszystkie twory ostatecznie przegrać muszą. Oto prawda niższego rzędu, prawda dla tych stworzeń, które pragną się jakiś czas pomęczyć, zanim urwie się ich nić żywota... Jak zwodniczą jest prawda tego stopnia, to jednak jest ona zdrową i normalną i życie uwierzyć w nią musi, skoro chce żyć.
Jedyny z pośród istot żyjących, człowiek zdobył straszny przywilej myślenia. Swym mózgiem przenika istotę zjawisk, zmuszony spoglądać na oszałamiający wszechświat, który obojętny jest na jego los i marzenia. Może przeniknąć istotę zjawisk, lecz źle na tem wyjdzie. Aby żyć, żyć bujnie, tryskać zdrowiem, być żywym, to znaczy być tem, czem się jest, gdy zmysły człowieka zaślepione są żądzą życia. To co dobre, to prawdziwe. Prawda to niższego rzędu, lecz tylko taką człowiek znać i przestrzegać powinien w swoich zamierzeniach z niezachwianą pewnością, że jest ona prawdą absolutną i innej poza nią w wszechświecie niemasz. Dobrze jest gdy ludźmi zawładnie złuda i chuć, gdy sideł nie dojrzą, a wrażliwość na kłamstwo jest we mgle spowita. Dobrze jest gdy stronią od nocy beznadziejnej i strach ich nie ima przed zbrodniczemi pożądaniami.
Nieliczni na chwile dostrzegli ten inny prawdziwszy stopień prawdy, lecz wczas się cofnęli. Wielu przebyło ową ciężką, uporczywą, chorobę, aby kiedyś o niej opowiadać i zapomnieć wreszcie pod koniec żywota. Tacy żyli i tacy użyli, albowiem życie było dla nich tem, czem byli oni. Jak dobrze zrobili!
Powróćmy atoli do swoich osobistych przeżyć z nasłaną na mnie przez Johna Barleycorn Białą Logiką. Siedzę w mej rozkosznej farmie w Dolinie Księżycowej, z mózgiem od szeregu miesięcy przesiąkniętym alkoholem, opanowany przez kosmiczną melancholję, odwieczną plagę ludzkości. Napróżno pytam siebie samego, dlaczego jestem pogrążony w smutku. Noce moje są ciepłe, statek mój nie zatonął. Spiżarnia moja zaopatrzona tak, że zaspokoić może najfantastyczniejsze zachcianki podniebienia. Mam wygody jakich tylko zapragnę. Nie odczuwam żadnych bólów fizycznych. Stara, dobra machina organizmu funkcjonuje sprawnie jak dotąd. Ani mózg ani mięśnie nie są przepracowane. Posiadam pola, pieniądze, władzę i znaczenie u ludzi. Mam poczucie spełnionego obowiązku wobec społeczeństwa. Towarzyszką mego życia jest moja ukochana. Dzieci moje są z mej krwi, z mego ciała. Czyniłem i czynię, co czynić powinien każdy dobry obywatel świata. Wybudowałem domy, wiele domów. Wykarczowałem setki morgów. Drzewa, których chyba sto tysięcy posadziłem. Z każdego okna mego domu patrzą na mnie, wyniesione potężnie, sterczące ku niebu.
Życie me upływa w cudnej okolicy. Na miljon, nawet stu ludzi nie było tak szczęśliwych, jak ja. A przecież jestem smutny pośród wszystkich dostatków. Jestem smutny, gdyż towarzyszem moim jest John Barleycorn. A dlatego jest ze mną John Barleycorn, albowiem urodziłem się w epoce, którą kiedyś pokolenia kulturalne nazwą ciemnymi wiekami chaosu. John Barleycorn jest ze mną, albowiem za dni mej nieopatrznej młodości był on dostępnym na każdym kroku, kuszący na każdym rogu, wabiący na każdej ulicy. Pseudocywilizacja, w której okresie na świat przyszedłem, pozwalała na publiczną sprzedaż tej trucizny duszy. Takim był porządek życia, że ja, jak i miljon innych, wpadałem w zasadzkę i bywałem wleczony do owych jaskiń trucicielskich.
Przebrnij ze mną jedno z owych mirjad bagien melancholji, w którą pogrąża John Barleycorn. Jadę wierzchem po mej pięknej farmie, na wspaniałym koniu. Powietrze jak wino upojne, a winne grona rumienią okoliczne wzgórki płomieniem jesieni. Poprzez pasmo gór Senoma przekradają się smugi mgły morskiej. Popołudniowe słońce drzemie na sennem niebie. Czegóż mi brak, bym się radował życiem. Sam jestem jak promieniejące słońce. Tkanki moje tchną pełnią życia. Poruszam się, posiadam moc ruchu, kieruję ruchami stworzeń, nad któremi panuję. Miłuję przepych istnienia i wrażliwy jestem na szlachetne porywy i szczytne zamierzenia. Chwytam dziesiątki tysięcy radosnych objawów. Jestem władcą w królestwie ducha, a pyłki, które tratuję, korzą się przede mną...
A jednak spoglądałem niechętnem okiem na piękno dokoła mnie, dziwiąc się sam sobie, i skwaszony rozmyślałem nad tem, jak mizerną figurą jestem w tym świecie, który dotąd obchodził się beze mnie i w przyszłości beze mnie się obejdzie. Na myśl mi przychodzą ludzie, którym serca pękały, a plecy garbiły się nad tą dziką opoką, będącą obecnie moją własnością. Własnością? — jakgdyby coś wiecznego mogło należeć do śmiertelnika! Tamci przeminęli i ja przeminę. Tamci trudzili się, karczowali, sadzili; oczy zbolałe ze znużenia wychodziły z orbit, gdy znojem strudzone ciała odpoczywały przy tych samych wschodach i zachodach słońca, a podobne smugi mgły morskiej wiatr przemycał przez pasmo gór, ozłoconych boskim winem. Pomarli oni wszyscy i wiem, że ja też, i to wkrótce, zejdę z tego świata;
Zejdę? Już schodzę. W szczęce mojej pozostawili ślady dentyści, uzupełniając cząsteczki, które zamarły. Gdzież są moje młode pięści? Dawne bójki zniszczyły je bezpowrotnie. Uderzenie w czaszkę człowieka, którego imię utonęło w niepamięci, ubezwładniło tę pięść na zawsze. Druga zgruchotana w wolnej walce catch-as-catch-can. Mój szybki bieg należy do przeszłości. Ścięgna nóg moich nie mają już sprężystości, jak w owych dniach, gdym je wśród orgji nocnych i dni znojnych zdarł, zniszczył, nadwerężył. Nigdy już nie wygramolę się na reje i nie odważę się, wśród dzikiej burzy nocnej, na skok ze szczytu masztu, gdy od uchwycenia liny pewną dłonią życie zależało. Nigdy już nie poprowadzę psiego zaprzęgu tysiącami mil na szlaku północy.
Zdaję sobie z tego sprawę, że w znikomem ciele, które zaczęło umierać od chwili narodzin, tkwi szkielet, że pod powłoką mięsa, zwaną twarzą, mam beznosą czaszkę kostuchy. A wszystko to nawet dreszczem mnie nie przejmuje. Bać się, znaczy być zdrowym. Strach przed śmiercią zachęca do życia. Ale klątwa Białej Logiki polega właśnie na tem, że odbiera strach. Weltszmerc Białej Logiki sprawia, iż wesoło spoglądasz kostusze w oczodoły i kpisz z fatamorgany życia.
Siedzę na koniu i rozglądam się wokół; wszędzie widzę bezlitosne i bezkresne obszary, ukształtowane przez przyrodę. Biała Logika upiera się, by koniecznie sięgnąć do dawno zapomnianych ksiąg i wyszukać nazwy naukowe tych cudowności, które poezja moja spowija w mgłę cudu. Nade mną brzęczenie i szum i wiem, że jestto rój muszek, wchłaniających odrobinę powietrza przez mgnienie króciutkiego żywota.
Wracam do farmy naprzełaj. Zmierzch zapada; drapieżne zwierzęta wychodzą na żer. Przyglądam się tej bolesnej tragedji życia, pożeranego przez inne życie. Stoi to poza granicami moralności. Tylko ludzie znają moralność, ludzie ją stworzyli — postawili reguły gwałcenia życia, uświęcając prawdą niższego rzędu. Wszystkie te myśli nasunęły mi się już raz, podczas długiej, uporczywej choroby. To była ta wyższa prawda, której ślady starałem się wyrwać z pamięci; prawda ta była tak przygniatającą, że nie chciałem jej brać poważnie i tylko zlekka igrałem z nią, tak lekko jak sen usypiającego psa, którego budzić nie miałem zamiaru. Dotykałem drzemiącej prawdy, nie budząc jej, albowiem byłem zbyt mądry, nauczony ciosami, których doznałem. Teraz jednak budzi ją Biała Logika czy chcę, czy nie chcę; Biała Logika jest potężna i nie boi się potworów, wyległych z mar sennych.
„Choć mnie potępią wszyscy lekarze świata” — szepce mi Biała Logika do ucha, gdy jadę konno — „cóż z tego? Wszak jestem prawdą, jak wiesz. Jesteś wobec mnie bezsilny. Mówią, że popycham do śmierci. Cóż z tego? Ona jest prawdą. Życie kłamie, aby zwabić ku sobie; wieczna fala kłamstwa. Życie to zawrotny taniec w sferze eteru, potężny przypływ i odpływ zjaw, wleczonych przez koła księżycowe, niewidzialne dla oczu naszych. Zjawy to duchy. Życie to kraina duchów, w której zjawy zmieniają postać, spływają się w jedno, mijają się, powstają i nikną, robiąc miejsce dla innych, podobnych fantomów. I ty też jesteś taką zjawą, powstałą z całego łańcucha duchów. Świadomość tych zjaw to złuda. Złudzenia twe, to tylko obraz twych pragnień. Owe miraże chaosu, ten ocean zjaw wydobywa i kształtuje cię z mgieł przeszłości, a potem znów pogrąża cię w otchłanie zapomnienia, w mroczne kraje przyszłości. Życie to znikoma chimera, i ty jesteś chimerą. W nieskończonym łańcuchu duchów powstałeś bełkocąc z prochu i bełkocąc obrócisz się w proch, użyźniając go dla przyszłych zjaw.”
Czem mogę zbić twe wywody? Jadę zatem wsi od cieniów wieczornych i drwię z Wielkiego Fetysza, którego Comte nazwał światem. Przychodzi mi na myśl twierdzenie innego wrażliwego pesymisty: „Wszystko przemija. Ci którzy na świat przyszli, muszą umrzeć, a umarli cieszą się, że wreszcie spoczną na wieki.”
Lecz wyłania się jeden z mgły, który nie pragnie tego wiecznego odpoczynku. Robotnik na farmie, starzec, wychodźca włoski. Służalczo zdejmuje kapelusz przede mną, albowiem zaprawdę, dla niego jestem panem życia, pożywieniem, ochroną, bytem. Całe swe życie harował jak bydlę, nie zaznawszy nawet tyle wygód, ile moje konie w stajni na słomie. Praca wykręciła mu członki. Chodząc włóczy za sobą nogi. Jedna łopatka sterczy w górę jak garb, druga opada. Palce wykręcone jak szpony, obrzydliwe, wstrętne. Pośród zjaw okaz najmarniejszy. Umysł równie tępy, jak ciało brzydkie.
„Umysł jego jest tak ograniczony, że nie wie nawet o tem, że jest marą” — szepce mi do ucha Biała Logika, dusząc się od śmiechu — „świadomość jego jest pijana, on sam jest niewolnikiem snów o życiu. Mózg ma zapchany mistycyzmem i opętany przesądami. Wierzy w byt transcendentalnych zaświatów. Uwierzył bujdom proroków, którzy ukazali mu lśniącą bańkę mydlaną raju. Uroił sobie nieokreślone pokrewieństwo własne z wymarzoną nierzeczywistością. W niejasnych jego wizjach unosi się jego postać dniami i nocami ponad gwiazdy. Niezachwianie wierzy, że wszechświat specjalnie dla niego został stworzony i że przeznaczonem mu żyć wiecznie w niematerialnych, nadprzyrodzonych, regjonach, stworzonych przez niego i jemu podobnych w zaślepieniu i złudzie.
Lecz ty, który zgłębiłeś księgi i cieszysz się mem strasznem zaufaniem — wiesz czem on jest, bratem twoim i nicości. Kosmiczny żart, wybryk chemji, odziane zwierzę, które wyłoniło się dzięki przypadkowi z oceanu ryczącej zwierzęcości, od której różni się tylko przeciwstawnemi kciukami. Brat goryla i szympansa. Rozdrażniony bije się w pierś, wyje i miota się w szale kataleptycznym. Odruchy jego przyrodzone są potworne; jest zlepkiem wszelkiego rodzaju instynktów, nurtujących w jego jaskiniowej podświadomości.”
„A przecież śni on o nieśmiertelności” — mówię nieśmiało — „czyż to nie cud przedziwny, że taki kretyn dosiada jednak wierzchowca czasu i cwałuje w wieczność?”
„Ba” — brzmi odpowiedź — „a czy ty chciałbyś porzucić książki i zamienić się z tym uosobieniem głodu i pragnienia, z tą marjonetką, nie mającą nic prócz żołądka i nerek?”
„Jedynie głupi są szczęśliwi,” — odpieram.
„Zatem ideałem szczęścia jest dla ciebie galaretowaty organizm, pływający w stojącej, letniej i brudnej kałuży? hę?”
Och! nie sprosta John’owi Barleycorn jego niewolnik.
„Cofnięty o jeden stopień od unicestwiającej rozkoszy nirwany” — ciągnie Biała Logika — „Otóż i dom. Rzuć troską i napij się. My wiemy wszystko. Ja i ty przejrzeliśmy nawskróś tę głupią farsę.”
W pokoju pełnym książek, mauzoleum myśli ludzkiej, piję jeden kieliszek po drugim, budzę w skrytkach mózgu drzemiące mary i rzucam je na ekran przesądów i prawa i całego znanego labiryntu zabobonów i wiary.
„Pij” — kusi Biała Logika — „Grecy wierzyli, że wino od bogów pochodzi, aby dawało zapomnienie nędzy bytu. Przypomnij sobie co powiedział Heine”.
Dobrze pamiętam słowa tego płomiennego żyda: „Z ostatniem tchnieniem kończy się wszystko: radość, miłość, troska, makaron, teatr, aleje, sok malinowy, stałość związków ludzkich, plotki, szczekanie i szampan”.
„Twe jasnowidzenie, to choroba” — powiadam do Białej Logiki — „kłamiesz!”
„Mówiąc prawdę w oczy” — wpada szyderczo.
„Ach tak, jakże opacznym jest byt” — przyznaję ze smutkiem.
„A widzisz, Liu-Ling był mądrzejszym od ciebie” — mówi dalej Biała Logika — „czy pamiętasz go?”
Kiwam głową, potakując. — Liu-Ling, pijak nałogowy, jeden z grupy spragnionych poetów, którzy nazywali siebie Siedmioma Mędrcami z Gaju Bambusowęgo, i żyli w Chinach w zamierzchłych wiekach.
„Otóż ten Liu-Ling” — ciągnie Biała Logika — „rzekł, że troska jest dla pijanego słomką, unoszoną przez rzekę. Wspaniale. Weź jeszcze kieliszek i niech złuda i zaślepienie staną się jak ta słomka, porwana przez prąd rzeki”.
Łykając Scotch przypominam sobie innego chińskiego filozofa Chuang-Tau, który rozjaśnił mroczną tajemnicę tej krainy snów, zwanej życiem, mówiąc: „I zaprawdę powiadam wam, iż żal ogarnia tych, którzy niegdyś uporczywie trzymali się życia. Którzy marzyli o uczcie, obudzili się do płaczu i zgrzytania zębów. Tych którzy marzyli o umartwianiu i rozpaczy, spotyka ten sam los po obudzeniu się. Śnią, nie wiedząc, że śnią. Niektórzy uważają prawdziwe sny za jawę, i dopiero gdy się obudzą, poznają, iż to był tylko sen... Głupi sądzą, iż są na jawie i schlebiają sobie, jak gdyby naprawdę byli książętami i chłopami. Snem był Konfucjusz, snem jesteś i ty. A ja sam, który wam mówię, iż snem jesteście, sam jestem tylko snem...
„Chodź” — powiada Biała Logika — „zostaw tych starych marzycieli azjatyckich. Napełnij szklanicę i zajrzyj do pergaminów tych marzycieli dnia wczorajszego, którzy marzyli na pogodnych wzgórzach twojej ojczyzny”.
Ślęczą nad gruntowemi księgami Tokay’u, zwanego tu na farmie Petaluma. Smutny to i długi spis ludzi, na których czele stoi nazwisko: Manuel Micheltorono niegdyś meksykański „Gubernator, Głównodowodzący, Inspektor Departamentu Kalifornijskiego”, który podarował dziesięć mil kwadratowych ziemi, zrabowanej Indjanom, kapitanowi Mariano Guadelupe Vellejo za usługi oddane ojczyźnie i za żołd, wypłacany żołnierzom przez lat dziesięć.
Bezpośrednio po tym dokumencie zachłanności ludzkiej na rolę, następują okropności walki, korowód zmagań się z opoką. Roi się od certyfikatów hipotecznych, zastawnych, cesji, przeniesienia, wyroków, klauzul, sekwestrów, kontrybucji, próśb o przymusowy zarząd, dystrybucyj. Ta niewzruszona ziemia, drzemiąca w jesień indjańską, to potwór niepokonany, co przeżyje wszystkich, którzy zadrasnąwszy jej powłokę, odeszli w krainę cieniów.
Któż to taki ten James King of William? — co za dziwne imię! najstarsi koloniści w Dolinie Księżycowej, którzy pozostali przy życiu, nic o nim nie wiedzą. A przecież nie dawniej, jak sześćdziesiąt lat temu, pożyczył Marjanowi G. Vellejo osiemnaście tysięcy dolarów pod zastaw pewnych obszarów, między innymi i winnicę, dziś jeszcze zwaną Tokay. Skąd przybył Piotr O’Connor i gdzie znikł, zapisawszy pewnego dnia swe nazwisko, jako właściciela pewnego lasu, który miał być wykarczowany pod winnicę? Pojawia się Louis Csomortanyi: nazwisko dobre do rzucania uroków, a ciągnące się poprzez wiele stron tego dokumentu udręki ziemi. Nadciąga falanga starego pokolenia amerykańskiego, przybyłego, czy to pustkowiami wielkiego lądu amerykańskiego, po trudach nadludzkich, czy to na mułach Isthmusem, czy też przygnanego wiatrami dokoła Przylądka, by zapisać swe zapomniane nazwiska na krótką chwilę, tam, gdzie zapomniano nazwisk dziesięciu tysięcy pokoleń dzikich indjan, nazwiska, jak: Halleck, Hastings, Swett, Tait, Donman, Tracy, Grimwood, Carlton, Temple. Dziś niema nawet podobnych nazwisk w Dolinie Księżycowej.
Nazwiska zaczynają się przesuwać z zawrotną szybkością, jak błyskawice pojawiając się i niknąc na tych dokumentach. A wieczna opoka pozostaje niewzruszona, by coraz to inni pełzali do swego celu. Następują nazwiska ludzi, o których coś niecoś słyszałem, których jednak nigdy nie znałem. Kohler i Frohling — którzy wybudowali olbrzymią winiarnią z kamienia przy winnicy, zwanej Tokay, lecz zbudowali na wzgórku, na który inni hodowcy wina nie chcieli przynosić swych gron. Kohler i Frohling porzucili ziemię, a trzęsienie w 1906 roku zburzyło winiarnię, w której ruinach ja się obecnie gnieżdżę.
La Motte wykarczował las pod ziemią orną, i założył winnice i sady, rozpoczął chów ryb na większą skalę, wybudował dom mieszkalny, sławny swego czasu, wreszcie ziemia go pokonała i zszedł ze świata. Wkońcu pojawia się i moje nazwisko. Na miejsce jego sadów i winnic, sadzawek z rybami, pięknego dworku, ja rozsiadłem się z setką tysięcy eukaliptusów.
Cooper i Greenlaw, po których wzgórek farmy nosi nazwę, pozostawili dwoje nieboszczyków: „Małą Lilie” i „Małego Dawida”, spoczywających na małym kwadraciku ziemi, okolonym ręcznie ociosanymi palikami. Cooper i Greenlaw wykarczowali również swego czasu trzy zagony o czterdziestu akrach. Te trzy zagony obsiałem teraz grochem kanadyjskim, a na wiosnę będą zorane pod zielony nawóz.
Haska — tajemnicza postać legendarna, na jedno pokolenie wstecz — przybył w te góry i wykarczował sześć akrów krzaków w małej kotlince, noszącej po nim nazwę. Zaorał ziemię, wzniósł mur kamienny i dom, i zasadził jabłonie. Dziś położenia domu nie można rozeznać z pomiędzy zarośli, muru można się tylko domyślić z ukształtowania terenu. Dziś ja na nowo podejmuję walkę, puszczając kozy angorskie, by ogryzły zarośla, które rozpanoszyły się na karczowisku Haska i zadusiły jego jabłonie na śmierć. I ja też zaoram skibę w krótkim wysiłku, a imię moje błyśnie na chwilkę na kartach archiwum, zanim odejdę, a karty zaroją się nowemi nazwiskami.
„Marzycielskie duchy” — zanosi się od śmiechu Biała Logika.
„A przecież te znoje niezupełnie poszły na marne” — argumentuję.
„Złuda była ich przyczyną i są dlatego kłamstwem”.
„Kłamstwem życiodajnem” — odpieram.
„Proszę, czyż kłamstwo życiodajne nie jest również kłamstwem?” — zarzuca Biała Logika — „Chodź, nalej sobie i przyjrzyjmy się tym kłamcom życiowym, których stosy nagromadziłeś w swej bibljotece. Rozpocznijmy od Jamesa Williama”.
„Zdrowy umysł” — powiadam — „nie należy coprawda oczekiwać od niego kamienia filozoficznego, ale znajdziemy u niego parę silnych tonów zasadniczych, na których z ufnością można polegać”.
„Uczuciowość skastrowanego racjonalizmu“ — drwi Biała Logika — „Ostatnim wyrazem jego rozumowania, jest jednak sentyment dla Nieśmiertelności. W retorcie Nadziei przemienia chemicznie fakty na dogmaty wiary. Ostatnie zdobycze wiedzy nabierają u niego cech ogłupiania rozumu ludzkiego. Z wyżyn mądrości naucza Jamow, by zaprzestano rozumowania i obleczono się w wiarę, że to co jest, jest dobrem, i zawsze dobrem pozostanie. Wszak to stary, ach prastary, koziołek metafizyczny, używany przez tych akrobatów, by przemądrzyć zdrowy rozsądek i uciec przed pesymizmem, który jest konsekwencją głębokich i uczciwych dociekań i badań.
„Czy ciało twe, to ty? czy też jest to coś poza tobą, będące w twem posiadaniu? Twoje ciało, co to takiego? Machina, która przerabia bodźce na wrażenia; gromadzi się pamięć bodźców i wrażeń; tak powstaje doświadczenie. W świadomości swej jesteś identyczny z swem doświadczeniem. Jesteś w danej chwili tem, o czem w danej chwili myślisz. Twoje ja jest zarazem podmiotem i przedmiotem. Orzeka przedmiot jako taki, będąc sam orzeczonym przedmiotem. Myślący jest myślą, wiedzący sam jest tem o czem wie, posiadacz jest sam przedmiotem posiadanym przez siebie.
„Ostatecznie wiesz dobrze, że człowiek to łańcuch złożony z ogniw przebłysków świadomości, krąg myśli przemijających; każda myśl, to jaźń odrębna, mirjady myśli, mirjady jaźni, wieczne stawanie się, nigdy zaś istnienie, błędne ogniki mar, krążących w krainie duchów. Ale z jednam ludzie zgodzić się nie chcą: oto nie chcą uznać własnego przemijania. Zginąć nie chcą, a jeśli już muszą umierać, koniecznie chcieliby się budzić do nowego życia.
„Człowiek gromadzi atomy i iskierki światła, nieuchwytne mgiełki, kropelki wody, okruchy wrażeń, potworki z kałuży i olbrzymy kosmiczne; użyźni to wszystko perłami wiary, miłością kobiety, urojoną godnością, straszliwemi hipotezami i nadętą arogancją i ugniata z tej mieszaniny dla siebie nieśmiertelność. Ciśnie się do nieba i bredzi o nieskończoności. Wije się na swym śmietniku i jak dziecię, pozostawione z karzełkami sam na sam w ciemności, woła do bogów, że jest ich młodszym bratem, niewolnikiem ciał, które ma prawo do takiej samej wolności jak oni — personifikacje egotyzmu, twory tęsknoty za nadprzyrodzonem; mgliste sny, które znikają wraz z śniącym, które nie istnieją, gdy i on nie istnieje.
„To nic nowego, to kłamstwa życiowe, które sobie opowiadają ludzie, mrucząc i szepcąc je, niby tajemnicze zaklęcia przeciw potędze ciemności. Alchemicy, znachorzy i czarodzieje, to ojcowie metafizyki. Noc i Kostucha, to ludojady, strzegące zazdrośnie drogi, wiodącej do światła i życia. A metafizycy chcieliby uchodzić za tych, którzy tę zdobyli, nawet za cenę kłamstwa. Trapi ich żelazne prawo Eklezjasty, że ludzie giną, jak dzikie zwierzęta, i że ich samych równy czeka koniec, i uwierzyli prawie, że wiara ich stanie się szematem, religja środkiem tajemnym, a filozofja planem niezawodnym, jak okpić Kostuchę i Noc Wieczystą.
„Błędne ogniki, opary mistycyzmu, oddźwięki psychiczne, orgje duszy, lamenty w cieniu, zabobony gnostycyzmu, pajęczyny frazesów, kaskady słów, paplający subiektywizm, błądzenie po omacku, bzdury, brednie entologiczne, halucynacje panpsychiczne — oto śmiecie, fantomy nadziei, zapełniające twe półki. Spójrz na te smutne duchy, smutnych szaleńców, namiętnych buntowników, na twego Schopenhauera, twego Strindberga, Tołstoja i Nietzschego. Spójrz, szklanka twa próżna. Nalej i zapomnij.”
Spełniam posłusznie rozkaz, gdyż po mózgu moim uwijają się już mikroby alkoholu i przepijając do mych smutnych myślicieli na półkach, cytuję Ryszarda Hovey:
„Patrz! życie, miłość, jak o noc i dzień
„Rzucają ci pod nogi szczęścia czar;
„Więc użyj, póki w twoich piersiach tchnień.
„Za chwilę bowiem będziesz w świecie mar.”
„Mam cię” — krzyczy Biała Logika.
„Nie” — opieram się, a mikroby odbierają mi siły. — „Wiem kim jesteś i nie lękam się ciebie. Pod maską hedonizmu ty sama jesteś Kostuchą, a droga twoja wiedzie w noc. Hedonizm to głupstwo; najwyżej jest on kompromisem płytkiego głupstwa.”
„A więc mam cię” — przerywa mi z krzykiem Biała Logika:
„Lecz gdy znużony jesteś życiem tem,
„To czarę śmierci wychyl jednym tchem.
„Po śmierci obudzenia nie bój się.”
Lecz ja z uśmiechem stawiam opór, albowiem wiem w tej chwili, że Biała Logika jest tylko zwodniczą marą, szeptem wabiąca ku śmierci. Sama się zdemaskowała i skierowała ostrze rozumowania przeciwko sobie, pobudzając swymi własnymi mikrobami do życia dawne iluzje; i znów powstaje, przemawia do mnie ów głos młodości, i powiada mi, że posiadam w sobie jeszcze tę siłę możliwości, o których nieistnieniu przekonały mię życie i książki.
Gong woła na obiad i pobudza mą przewróconą szklankę do współbrzmienia. Kpiąc z Białej Logiki, wychodzę i przyłączam się do moich gości, z sztuczną powagą omawiam najnowsze wydawnictwa, dyskutuję nad mizerją życia codziennego i żonglując błyskotliwymi argumentami i kpinami, szafuję skarbami świetnych paradoksów. Nastrój się zmienia; lekki i wesoły, ku ogólnemu przerażeniu żartuję sobie z szacownych i tchórzliwych fetyszów burżuazyjnych, docinam opasłym bożyszczom i śmieję się z bezdennej głupoty mądrości.
Clown wszechwładny! Clown! Jeśli już ktoś musi być filozofem, niech przynajmniej będzie Arystofanesem! Nikomu przy stole ani się nie śni, że jestem podochocony. Jestem w dobrym humorze, ot co! Znużony myśleniem poczynam po obiedzie opowiadać dowcipy, urządzam zabawy towarzyskie, a wszystko bawi się w pogodnym nastroju.
Gdy noc zapada, goście się rozchodzą, wracam przez bibliotekę do mej sypialni i do siebie i do Białej Logiki, niepokonanej, która mnie nigdy nie opuszcza. Gdy zapadam w odmęty snu, słyszę płacz Młodości, tak jak go słyszał Harry Komp:
„Taki śpiew Młodości płynął:
„Życia dawny czar przeminął
„Nicość stopy moje chwyta.
„Młody ranek już przekwita;
„Gdy chcę na chwilę zrzucić brzemię,
„Nie mogę: Światła czeka ziemia!
„I krótsze niźli życie róży
„Barw mych tęcza szczęścia wróży,
„Gdy w szatę światła świat ubieram...
„Ach! Jam jest Młodość, gdyż umieram!”
Oto mieliście przykład wędrówki z Białą Logiką po ugorach duszy mojej. Użyłem wszystkich sił, by dać czytelnikowi blade wyobrażenie o zakamarkach duszy człowieka, który wpadł w szpony Johna Barleycorn. Lecz niech czytelnik nie zapomina, że taki nastrój, przeczytany w kwadrans jest jednym z mirjada nastrojów Johna Barleycorn, i że korowód takich nastrojów może płynąć z godziny na godzinę, przez całe dnie, tygodnie, przez szereg długich miesięcy.
Moje pamiętniki alkoholiczne dobiegają końca. Śmiało rzec mogę, że jedyne, co mnie, nałogowego pijaka utrzymało przy życiu na tym padole, to moje niezasłużone szczęście, szczęście głębokiej piersi, szerokich bar, zdrowego organizmu. I oto powiem, że bardzo niewielu młodzieńców, pomiędzy piętnastym a siedemnastym rokiem życia, przeżyje takie orgje pijackie, jakie ja przeżyłem w tym wieku; że nie wielu mężczyzn zdołało przezwyciężyć alkohol, jak ja go przezwyciężyłem, aby dożyć tej chwili, w której będę mógł opowiedzieć swoją historję. A dożyłem jej, nie dzięki osobistym zasługom, ale dlatego, że organizm mój nie był wrażliwym na działanie tej trucizny, i był niezwykle odporny na nadużycia Johna Barleycorn.
Ciesząc się życiem, patrzyłem jak inni nieszczęśnicy giną, jeden po drugim, udając się na długą smutną wędrówkę.
Moje szczęście, czy przypadek, nazwijcie to jak chcecie, stale zachowało mnie w utarczkach z Johnem Barleycorn. Życie moje, karjera, radość istnienia nadwerężone. Dziś niedobitki straconych nadziej, przeszedłszy dziwne koleje, ocalawszy w awanturniczych bojach, dają nowe hasło do walki.
Jak ocalały w krwawym boju, wykrzykuje: „Precz z wojną”, tak i ja wołam „Precz z truciem naszej młodzieży!” Jedynym sposobem zaprzestania walki jest zniszczenie wojny. Jedynym sposobem zniesienia pijaństwa, jest zniszczenie alkoholu. Chiny zniosły powszechne używanie opium w ten sposób, iż zabroniły jego uprawy i przywozu. Filozofowie, kapłani, doktorzy chińscy byliby jeszcze przez jaki tysiąc lat wygłaszali przeciw temu nadużyciu kazania aż do utraty przytomności, a mimo to nie zaniechanoby palenia opium tak długo, jak długo byłoby ono dostępne. Taką już jest nasza natura.
Z dużem powodzeniem usunęliśmy nietylko arszenik i strychninę, ale i bakcyle tyfusu i tuberkuł, które zewsząd groziły naszym dzieciom zagładą. Tak należy postąpić i z Johnem Barleycorn. Zniszczyć go. Nie pozwólcie, by hulał swobodnie, uświęcony i prawem chroniony, wiszący nad głowami naszej młodzieży miecz Damoklesa. Nie o alkoholikach ani dla alkoholików piszę; słowa me przeznaczone są dla młodzieży, przygód łaknącej, o wybujałej predyspozycji, o męskich impulsach towarzyskich, którą niszczy i miażdży nasza barbarzyńska cywilizacja, pojąc ją trucizną na każdym rogu. Dla zdrowych normalnych chłopców piszę to, dla tych, którzy już przyszli na świat, lub którzy zrodzeni będą. Z tej to raczej przyczyny, niż z jakiejkolwiek innej, odczuwając palącą potrzebę, zjeżdżałem do Doliny Księżycowej, dobrze podochocony, i głosowałem za prawem wyborczem dla kobiet. Głosowałem zatem żeby kobiety miały prawo głosu, albowiem zrozumiałem, że żony i matki rodu głosami swymi wykreślą Johna Barleycorn z tego bytu, rzucając go w otchłanie historji barbarzyńskich zwyczajów naszych dzikich przodków. Jeżeli wydaje się wam, że jest to krzyk ranionego, to proszę nie zapominajcie iż zostałem istotnie ciężko dotknięty, i nie mogę spokojnie o tem pomyśleć, że mój lub czyjkolwiek syn i córka, mogli być dotknięci podobnym ciosem.
Kobiety są prawdziwemi zachowawczyniami rasy. Mężczyźni to niszczyciele, lubiący awantury i dający się porywać hazardowi. Wkońcu ocala ich dopiero kobieta. Pierwszem doświadczeniem chemicznem mężczyzny był wynalazek alkoholu; poprzez wszystkie pokolenia, aż do dnia dzisiejszego, nie zaprzestał mężczyzna wyrabiać go i pić. I nie było dnia, odkąd pamięć ludzka sięga, by kobiety nie bolały nad nadużywaniem alkoholu przez mężczyzn, jakkolwiek nigdy nie miały mocy, by z tego bólu, stworzyć czyn. Z chwilą, gdy kobiety otrzymają prawo głosowania w jakiemkolwiek społeczeństwie, pierwszym ich czynem będzie zamknięcie szynków. Mężczyźni sami nie zdobyliby się na to nawet po tysiącu generacyj. Równie dobrze możnaby oczekiwać od niewolników morfiny, że uniemożliwią sprzedaż tejże.
Bolesnem jest doświadczenie kobiet. Za nadużywanie alkoholu przez mężczyzn zapłaciły one morzem krwawym łez. Stojąc zazdrośnie na straży czystości rasy, uchwalą one prawa, chroniące chłopczyków na świat przyjść mających, prawa chroniące również i dziewczątka, mające być matkami, siostrami i żonami owych chłopców...
Nie można uważać wspomnień za kompletne, nie dociągnąwszy opowiadania o danej osobie, aż do ostatniej chwili. Ale historja moja nie jest opowiadaniem o nawróconym pijaku. Nigdy pijakiem nie byłem, więc się też nawrócić nie mogłem. Zdarzyło się niedawno, że odbywałem podróż naokoło Przylądka przez sto czterdzieści osiem dni, wśród burz i wiatrów. Nie zabrałem ze sobą alkoholu do prywatnego użytku. Jakkolwiek mogłem każdej chwili poprosić kapitana o napój, to jednak nie wziąłem przez tych sto czterdzieści osiem dni ani kropli do ust, albowiem nie pragnąłem alkoholu. Nikt zresztą nie pił na pokładzie. Nie było okazji do picia, a organizm mój nie czuł potrzeby alkoholu.
Powstał zatem dla mnie problem tak jasny i prosty. Wszak to tak łatwo, dlaczegóż nie postępować tak samo, gdy wrócisz na ląd? Głęboko zastanawiałem się nad tym problemem przez pięć miesięcy bezwzględnej wstrzemięźliwości. Wbrew dawnemu doświadczeniu doszedłem do nowych wniosków. Po pierwsze jestem przekonany, że na dziesięć, a nawet na sto tysięcy, ani jeden człowiek nie jest urodzonym organicznym pijakiem nałogowym. Picie, według mego rozumowania, jest jedynie zwyczajem nabytym, przywarą umysłu. Jest to nałóg zupełnie różniący się się od używania tytoniu, kokainy, morfiny, i całego szeregu innych narkotyków.
Pragnienie alkoholu rodzi się w duszy ludzkiej. Jest to sprawa nawyku umysłowego, wieku, a dojrzewa na terenie towarzyskim. Na miljon pijaków, ani jeden nie rozpoczął pić sam. Wszyscy zaczynają pić w towarzystwie, a z piciem tem łączą się tysiączne przejawy życia społecznego, jak je opisałem w pierwszej połowie opowiadania, na podstawie własnych przejść. Stosunki towarzyskie, to pierwsze źródło pijaństwa. Sam alkohol odgrywa najmniejszą rolę w stosunku do atmosfery towarzyskiej, w której się pije. Rzadko napotkasz człowieka, który odczuwałby nieprzepartą potrzebę alkoholu bez długiego treningu towarzyskich pijatyk. Zresztą i ja tylko przypuszczam, że tacy istnieć mogą, albowiem ja sam nigdy takiego nie spotkałem.
Podczas tej długiej, kilkomiesięcznej, podróży, przekonałem się, że w szeregu potrzeb cielesnych niema ani śladu potrzeby alkoholu. Lecz o tem się też przekonałem, że potrzeba ta była umysłową i społeczną. Gdy myślę o alkoholu, powstaje asocjacja towarzystwa gdy zaś myślę o towarzystwie rodzi się asocjacje alkoholu. Towarzystwo i alkohol, to bracia sjamscy, wiecznie ze sobą złączeni.
I tak gdy czytając w mym fotelu na pokładzie, lub rozmawiając z kimś, wspomnę o jakiejś części świata, którą odwiedziłem, łączy się we mnie wspomnienie pijatyki z towarzystwem, w którem podówczas przebywałem. Wspaniałe noce, dnie i chwile swobody, owe bujne przygody cisną się do mych wspomnień. Czytam gazetę i uderza się wyraz „Wenecja”. Natychmiast przypominam sobie pewien stolik w ustronnej kawiarence. „Bitwa pod Santiago” powiada ktoś; ja odpowiadam — „tak, byłem kiedyś w tych stronach”. Ale nie owe strony, nie wzgórki kotliste, ani Drzewa pokoju widzę. Widzę natomiast we wspomnieniach kawiarnię „Wenus” na plaży w Santiago, gdzie w jedną noc gorącą piłem w towarzystwie umierającego suchotnika.
„East End w Londynie”, czytam te słowa, lub słyszę, jak kto powiedział. I natychmiast przed zamkniętemi powiekami powstaje wizja oświetlonych szynków, a w uszach moich brzmi: „dwie gorzkie”, albo „trzy szkockie”.
„Dzielnica Łacińska” — i nagle jestem w kabaretach studenckich, a dokoła mnie pogodne oblicza i wesołe duchy sączą chłodny absynt, a my dyskutujemy podniesionymi głosami, z żywością łacińskiej rasy, o bogu, sztuce, demokracji i innych podstawowych problemach bytu.
Płyniemy rzeką La-Plata, i mamy zamiar, z powodu uszkodzenia statku, przybić do Buenos-Aires, zwanego Paryżem Ameryki. W wyobraźni widzę wesołe zbiorowiska, mężczyzn, radośnie wzniesione szklanice, a śpiew i okrzyki podnieconych gardzieli brzmią w mych uszach. Żeglujemy północno-wschodnim szlakiem Pacyfiku, i staramy się namówić naszego umierającego kapitana, by zawinął do Honolulu; a tymczasem widzę siebie samego, spijającego cocktail’e w Ianais w Waikiki. Ktoś wspomni dzikie kaczki, podawane w San Francisco, a natychmiast przenoszę się w myśli do oświetlonego morza stolików, przy jednym z nich siedzę ja, ze starymi przyjaciółmi, na których spoglądam przez wysokie, kryształowe puhary z reńskiem winem.
Oto jak rozwiązałem problem. Nie zależałoby mi dziś już na zwiedzaniu owych miejscowości, chyba dawnym sposobem: z kielichem w ręku! Ze słów tych wieje czar magiczny. Jest w nich więcej treści, niż we wszystkich innych wyrazach słownika. Oto skutek wieloletniego treningu mojej duszy, i stało się moją drugą naturą. Kocham ten iskrzący dowcip, serdeczny śmiech, pełne głosy mężczyzn, gdy z puharem w ręku zatrzasną za sobą drzwi, wiodące do szarzyzny życia, i krzeszą z podnieconych mózgów figle i żarty, a krew w żyłach krąży jak ogień.
I postanowiłem, że jednak od czasu do czasu wezmę kieliszek. Mimo wszystkich książek na mych półkach, mimo tysiącznych myśli filozofów, przetrawionych przeze mnie, postanowiłem po głębokiej rozwadze dawać folgę temu, czego nauczyłem się pożądać. Będę pił nadal, lecz z większem umiarkowaniem, jeszcze ostrożniej, niż dotąd. Nigdy już nie zamienię się w płonącą pochodnię. Nigdy odtąd nie sprowokuję Białej Logiki, a sposób uniknięcia jej poznałem.
Obok mogiły długiej ciężkiej choroby leży pogrzebana na wieki Biała Logika, i nigdy więcej nie powstanie przeciwko mnie. Lata minęły odkąd przezwyciężyłem „Weltschmerz”, który śpi już snem wiecznym. I niemniej głębokim jest sen Białej Logiki! A jednak ostatniem mojem słowem będzie zawsze: „Oby przodkowie moi byli wygnali Johna Barleycorn przed moim czasem!” Głęboko nad tem boleję, i John Barleycorn jak pasożyt żerował wszędzie w ustroju społecznym, w którym żyłem, i obym nigdy nie zawarł był z nim znajomości uprawianej przez lat tyle.