Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aryańska bazylika św. Maurycego była prawie wyłącznie zbudowana z głazów, pochodzących ze zburzonej świątyni Apollina. Poświęcony dziedziniec, atrium, otaczały wkoło kolumnady. W pośrodku szemrała fontanna, do abluwiacyi wiernych przeznaczona. Pod jednym z bocznych portyków wznosił się dawny, zczerniały od starości, dębowy grobowiec rzeźbiony. Spoczywały w nim cudotwórcze relikwie św. Mamasa, nad któremi z polecenia Eutropiusza Julian i Gallus budowali kapliczkę kamienną. Praca Gallusa, który w niej znajdował przyjemną rozrywkę atletyczną, postępowała szybko; natomiast mur, przez Juliana wznoszony, walił się nieustannie. Zjawisko to Eutropiusz tłómaczył tem że święty Mamas odrzucał ofiarę dziecka, opętanego przez ducha pychy szatańskiej.
Grobowiec otaczały tłumy chorych, wyczekujących cudu. Julian wiedział, po co przychodzą. Znajdował się pomiędzy nimi mnich aryański z wagami w ręku: pobożni, śród których było wielu pielgrzymów z odległych o kilkadziesiąt parasang wiosek, ważyli skrupulatnie kawałki tkaniny lnianej, wełnianej lub jedwabnej, a złożywszy je następnie na mogile świętego Mamasa, modlili się po całych nocach. Nazajutrz ważono znowu kawałki i porównywano wagę. Jeżeli tkanina była cięższą, niż dnia poprzedniego, stawało się oczywistem, iż modły były wysłuchane, i łaska Boża na podobieństwo rosy wsiąknęła w materyę, która nabierała przez to cudownych własności leczniczych.
Częstokroć jednak próżne były modlitwy: tkanina nie stawała się cięższą, i pielgrzymi spędzali przy mogile całe dni, tygodnie i miesiące. Była pomiędzy nimi stara niewiasta imieniem Teodula, przez jednych uważana za obłąkaną, gdy tymczasem inni czcili ją jako świętą. Ta od lat wielu nie opuszczała już mogiły świętego Mamasa. Córka, o której uzdrowienie błagać była przyszła, umarła już dawno; pomimo to Teodula nie przestawała modlić się uporczywie przed kawałkiem spłowiałego i wystrzępionego płótna.
Z atryum troje drzwi prowadziło do wnętrza bazyliki: jedne na stronę przeznaczoną dla mężczyzn — andron, drugie dla kobiet — matronikion; trzecie, środkowe, służyły dla mnichów i niższego duchowieństwa. Temi drzwiami wszedł Julian razem z Eutropiuszem i Gallusem, jako należący do anagnostesów czyli lektorów wyświęconych.
Przyodziany w długą suknię czarną o szerokich rękawach, z włosami naoliwionymi i ujętymi w wązką przepaskę, aby podczas czytania nie opadały mu na czoło, wszedł Julian pomiędzy wiernych, skromnie wzrok utkwiwszy w ziemię. Na bladem jego obliczu prawie pomimo woli odmalował się dawnem przyzwyczajeniem wyrobiony wyraz bezwzględnej i obłudnej uległości.
Wstąpił na wysoki chór aryański.
Na lewej ścianie freski wyobrażały męczeństwo świętej Eufemii. Jeden siepacz trzymał ofiarę za głowę, odginając ją ku tyłowi, drugi otwierał jej usta szczypcami, zbliżając do gardła kielich roztopionego ołowiu. Na innym obrazie kat narzędziami tortury rozszarpywał dziecinne, krwią zbroczone członki tejże Eufemii, przywiązanej za ręce do drzewa. Pod freskami tymi był napis: „Krwią męczenników, o Panie, stroi się kościół Twój jako bisiorem i purpurą.”
Na przeciwległej ścianie widać było grzeszników, palących się śród ogni piekielnych, a ponad nimi niebo i świętych Pańskich.
Jeden z nich zrywał owoc rumiany z edeńskiego drzewa, inny grał na cytrze, trzeci, wsparty na obłoku, z błogim uśmiechem spoglądał na męczarnie piekła. Pod freskami biegł napis: „Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów!”
Chorzy od grobu świętego Mamasa przeszli do kościoła. Byli tam kulawi, ślepi, bezręcy, sparaliżowani, dzieci ułomne, do starców podobne, opętani, idyoci o bladych twarzach z rozpalonemi powiekami, a wszyscy z piętnem bezmyślnego i rozpaczliwego poddania się na twarzy. Gdy chór śpiewać przestawał, słychać było skruszone westchnienia wdów kościelnych, — „kalugerek” — odzianych w ciemne szaty, albo zgrzyt kajdan starego Pamfila, który od wielu długich lat nie przemówił do nikogo słowa, mrucząc bez ustanku: „Panie, o Panie! użycz mi łez, użycz litości, użycz mi pamięci śmiertelnej!”
Powietrze było ciężkie, jak w grobie, duszne, przesycone zapachem kadzideł, topionego wosku, palącej się oliwy i oddechami wszystkich chorych.
Julian w dniu tym czytać miał Apokalipsę.
Poczęły powstawać okropne obrazy objawienia.
Oto płowy koń w obłokach, a tego, który siedzi na nim, imię — Śmierć. Wszystkie pokolenia ziemi narzekają, przeczuwając nadchodzący koniec świata. Słońce zczerniało, jako wór włosiany, i księżyc wszystek stał się jako krew... I rzekli ludzie górom i skałom: „Upadnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem tego, który siedzi na stolicy, i przed gniewem tego Baranka, albowiem przyszedł dzień on wielki gniewu Jego, i któż się ostać może?”
Co chwila rozlegały się proroctwa.
„Przetoż w one dni szukać będą ludzie śmierci, ale jej nie znajdą; i będą chcieli umrzeć, ale śmierć od nich ucieknie.”
I wszczęły się biadania: „Błogosławieni są odtąd Umarli!”
Potem nastąpiło krwawe zatracanie narodów. Zebrano grona winnicy ziemi i wrzucono je w wielką prasę gniewu Bożego. I tłoczona jest prasa przed miastem, i wyszła krew z prasy aż do wędzideł końskich przez tysiąc i sześćset stajań. A ludzie złorzeczyli Bogu na niebie dla swych cierpień i nie pokutowali za grzechy swoje. I rzekł Anioł głosem wielkim: „Jeżeli się kto pokłoni bestyi i obrazowi jej i jeżeli weźmie piętno na czoło swoje albo na rękę swoją, ten pić będzie z wina gniewu Bożego, z wina szczerego i nalanego w kielich gniewu Jego, i będzie męczony w ogniu i siarce przed oblicznością Aniołów świętych i przed oblicznością Baranka. A dym męki ich występuje na wieki wieków, i nie mają odpoczynku we dnie i w nocy, którzy się kłaniają bestyi i obrazowi jej.”
Julian umilkł. W świątyni panowało głębokie milczenie; z przerażonego tłumu szły ciężkie westchnienia, stuk czół uderzanych o ziemię i szczęk kajdan Pamfila, wtórujący wiecznemu jego szeptowi: „Panie, o Panie, użycz mi łez, użycz litości, użycz mi pamięci śmiertelnej!”
Chłopiec wzniósł oczy ku półkolu z mozaiki pomiędzy kolumnami arkad, wyobrażającemu „aryański” wizerunek Chrystusa, posępnego, straszliwego, o wychudłej twarzy, w złoconej aureoli i w dyademie, podobnym już do dyademu cesarzów bizantyjskich, — oblicze starca z nosem długim a cienkim, z zaciśniętemi surowo wargami. Prawą ręką błogosławił świat, w lewej trzymał księgę z napisem: „Pokój niech będzie z wami. Jam jest światłością światła.”
Siedział na wspaniałym tronie, a cesarz rzymski (Julian wyobrażał sobie, że to musi być Konstancyusz) całował mu stopy.
Tymczasem na dole, z półmroku, w świetle jedynej lampki, wyłaniała się płaskorzeźba na sarkofagu z pierwszych czasów chrześcijaństwa. Widać było na niej zwinne małe nereidy, pantery, wesołych trytonów, a obok nich Mojżesza, dobrodusznego Jonasza z wielorybem, Orfeusza, dźwiękami liry poskramiającego dzikie zwierzęta; gałązkę oliwną, gołębia, rybę — symbole naiwne czystej wiary dziecięcej. Pośrodku stał Dobry Pasterz, trzymając owieczkę na ręku, owieczkę zbłąkaną, duszę grzesznika. Pełnym błogości i prostoty wydawał się ten bosy młodzian z twarzą bez zarostu, pokorną i łagodną, jak twarz ubogiego wieśniaka. W uśmiechu jego odbijała się słodycz niebiańska.
Julian myślał, że nikt już nie zna i nie widzi tego Dobrego Pasterza, a ten wizerunek niewielki z innej epoki wiązał się w jego umyśle z jakiemiś marzeniami lat dziecinnych, które napróżno starał się odnowić w pamięci.
I patrząc na tego młodzieńca, który, zdało się, z tajemniczym jakimś wyrzutem nań spoglądał. Julian wyszeptał słowo, usłyszane od Mardoniusza: „Galilejczyk!” W tej samej chwili ukośne promienie słońca, wpadłszy przez okna, zadrgały w dymach kadzideł, które w wirowaniu lekkiem zdawały się unosić ku górze płonące złotą aureolą, ponure i straszliwe oblicze Chrystusa aryańskiego.
A z chóru zabrzmiał śpiew tryumfalny:
„Niech zamilknie wszelkie ciało ludzkie i stoi w bojaźni i trwodze, a o niczem ziemskiem niechaj nie myśli. Oto Król królów. Pan panów daje siebie na odkupienie i pokarm wiernym swoim w otoczeniu aniołów, obdarzonych potęgą i władzą wszelką, cherubów o oczach wielu i sześcioskrzydłych serafów, którzy zasłaniają twarze, śpiewając: Alleluja, Alleluja, Alleluja!”
Jak huragan przebiegł śpiew ponad schylonemi głowami pobożnych. Niknął obraz Dobrego Pasterza w niezmiernem oddaleniu, ale pełne wyrzutu spojrzenie młodzieńca wciąż trwało utkwione w Julianie, i serce chłopca drętwiało nie pod wpływem uwielbienia, lecz nieznośnego niepokoju wobec tej tajemnicy, która na zawsze miała dla niego pozostać nieprzeniknioną.