Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Na podstawie lampy, mającej kształt delfina, leżały szczypce perukarza. Płomień wydawał się bladym, gdyż promienie poranne, padając wprost na firanki, zalewały komnatę ciemnym fijoletowo-purpurowym odblaskiem. Jedwab firanek był przepojony najdroższą purpurą z Tyru, tak zwaną oksyblatą (oxyblatta), hiacyntową, potrzykroć barwioną.
— Hypostaza? Co to jest boska hypostaza Trójcy Świętej? Tego żaden z ludzi zgłębić nie potrafi. Przez całą noc nie spałem, tylko myślałem o tem, bo mam w tem wielkie zamiłowanie. Ale nie zdobyłem nic prócz bólu głowy... Młodzieńcze, podaj mi ręcznik i mydło...
Tak przemawiała osoba okazałej postaci z mitrą na głowie, wyglądająca na arcykapłana lub na władcę azyatyckiego. Był to wielki golibroda i perukarz świętej osoby cesarza Konstancyusza.
W zręcznych jego, prawie czarodziejskich dłoniach brzytwa latała z wdziękiem i lekkością niezrównaną. Zdawało się, że cyrulik odprawia jakiś obrząd tajemniczy i święty. Po każdej stronie, oprócz Euzebiusza, Wielkiego Podkomorzego Jego Cesarskiej Mości, najpotężniejszego człowieka w cesarstwie, oprócz niezliczonych dworzan kubikularjuszów, trzymających rozmaite wazy, esencye do nacierania, ręczniki i miednice, stało jeszcze dwóch młodzieńców z wachlarzami.
Ci podczas ceremonii golenia brody owiewali cesarza swymi misternymi wachlarzami w kształcie sześcioskrzydłych serafów ze srebra, wykonanych na podobieństwo owych rypid, za pomocą których dyakoni opędzają muchy z Przenajświętszego Sakramentu w czasie nabożeństwa.
Balwierz właśnie się załatwił z prawym policzkiem cesarskim i przystępował do lewego, namydliwszy go przedewszystkiem pianą esencji arabskich, zwanych Pianą Afrodyty. Nachylony do ucha Konstancyusza, szeptał tak, żeby go nikt nie słyszał:
— O najbogobojniejszy panie! Tylko twój ogarniający wszystko umysł roztrzygnąć może, co to jest hypostaza Ojca, Syna i Ducha świętego. Nie słuchaj biskupów. Czyń tak, jak tobie, nie zaś jak im się podoba. Powinieneś ukarać patryarchę Aleksandryjskiego Atanazego za krnąbrność, bluźnierstwo i bunt. Stwórca sam nauczał Waszą Świątobliwość, w co i jak wierzyć powinni twoi poddani. Według mnie, Aryusz utrzymuje słusznie, jako był czas, kiedy Syn nie istniał. Tak samo co do współistotności...
Wtem Konstancyusz przejrzał się w olbrzymiem lustrze z polerowanego srebra i, gładząc ręką świeżo wygoloną miękką część prawego policzka, przerwał balwierzowi:
— Zdaje mi się, że tu niezupełnie gładko. Co? Możebyś raz jeszcze przeciągnął... Co to mówiłeś o współistotności?
Balwierz, który otrzymał talent złoty od biskupów dworskich Ursacyusza i Walentyna za przygotowanie cesarza do nowego wyznania wiary, prędko i ukradkiem naszeptywał je do ucha Konstancyuszowi, wodząc brzytwą po jego szyi z tak niewymowną delikatnością, że zdawało się, iż ją głaszcze. Ale w tej samej chwili zbliżył się do cesarza notaryusz Paweł, przezwiskiem Catena, czyli Łańcuch.
Nazywano go tak dlatego, że jego podstępne doniesienia omotywały upatrzoną ofiarę w iście nierozerwalne łańcuchy. Miał twarz zniewieściałą, bez zarostu, przystojną i, sądząc tylko z powierzchowności, należałoby mu anielską przypisać łagodność. Oczy miał szare, matowe, ruchy kocie — zwinne a ciche. Na wierzchniej szacie, zwanej „paenula,” notaryusz nosił przewieszoną przez ramię szeroką wstęgę ciemno niebieską — oznakę szczególnych względów cesarza.
Lekkiem rozkazującem skinieniem usunąwszy na stronę wielkiego cyrulika, Paweł Catena szepnął do ucha Konstancyusza:
— List Juliana. Przejąłem go dziś w nocy. Racz przyczytać.
Konstancyusz chciwie wyrwał list z rąk Pawła, otworzył i przeczytał.
— Fraszki — mruknął z rozczarowaniem. — Ćwiczenie retoryczne. Posyła jakiemuś sofiście w podarunku sto jagód winnych i łączy pochwałę na cześć owoców i liczby sto...
— O, to podstęp!.. — zauważył Catena.
— Czy tak? — zapytał Konstancyusz. — Ale gdzie dowody?..
— Niema żadnych.
— W takim razie albo jest bardzo zręcznym, albo...
— Co Wasza Wiekuistość powiedzieć chciała?
— Albo niewinnym.
— Jak ci się podoba... — wyjąkał Paweł.
— Jak mi się podoba?.. Chcę być sprawiedliwym, poprostu sprawiedliwym: czy nie wiesz o tem?.. Wymagam dowodów...
— Poczekaj, znajdą się.
Zbliżył się z raportem inny dworzanin, młody Pers, imieniem Merkury, stolnik nadworny, prawie wyrostek o żółtej twarzy i czarnych oczach. Obawiano go się nie mniej niż Cateny, przezywając żartem „dygnitarzem snów.” Jeżeli czyjkolwiek sen proroczy mógł mieć znaczenie dla osoby cesarza niepomyślne, Merkury, podsłuchawszy, donosił niezwłocznie. Wielu stratą majątku i karyery okupiło nieostrożność widzenia we śnie tego, czego nie powinni byli nigdy zobaczyć. Wiedząc o tem, wytrawni dworacy zaklinali się, że cierpią na nieuleczalną bezsenność, zazdroszcząc legendowym mieszkańcom Atlantydy, którzy, według Platona, nigdy snów nie miewają. Pers odsunął dwuch eunuchów etyopskich, zajętych zawiązywaniem rzemieni u jasnozielonych (koloru cesarskiego), z wyhaftowanymi złotymi orłami trzewików cesarza, objął nogi władcy, ucałował je i patrzał mu w oczy jak pies, który, wywijając ogonem, oczekuje skinienia swego pana.
— Daruj mi, Wasza Wiekuistości — wyszeptał mały Merkury z dziecięcem przymileniem: — nie mogłem się powstrzymać, żeby nie przybiedz do ciebie. Gaudencyusz miał zły sen. Pokazałeś mu się w rozdartej chlamidzie i w wieńcu z pustych kłosów, na dół obróconych.
— Co to znaczy?..
— Puste kłosy są zapowiedzią głodu, a rozdarta purpura oznacza... nie śmiem powiedzieć...
— Chorobę?
— Może nawet co gorszego. Żona Gaudencyusza zwierzyła mi się, że zapytywał o zdanie wróżbiarzy. Bóg wie, co mu tam powiedzieli!..
— Dobrze, pomówimy jeszcze o tem. Przyjdź wieczorem.
— Nie, zaraz. Pozwól na lekkie tortury... bez ognia... Jest jeszcze sprawa o te obrusy...
— Co za obrusy?
— Zapomniałeś więc? W Akwitanii podczas uczty stół był nakryty dwoma obrusami z purpurowym szlakiem tak szerokim, że tworzył niby cesarską chlamidę.
— Szerszym, niż na dwa palce? Według prawa, dozwoliłem szlak na dwa palce...
— O, znacznie szerszym! Mówię ci — chlamida cesarska. Pomyśl tylko: podobna świętokradzka ozdoba na obrusie!
Merkury nie mógł dojść do końca swych doniesień.
— W Dafne urodził się potwór — szeptał, śpiesząc się i jąkając: — czworo uszu, czworo oczu, dwa kły, cały kudłaty... Augurowie powiadają, że to zła wróżba... że Święte Cesarstwo będzie podzielone...
— Zobaczymy. Wypisz wszystko po kolei i złóż mi.
Cesarz kończył strój ranny. Spojrzał jeszcze raz w lustro i wziął na cienki pendzelek trochę różu z filigranowego puzderka srebrnego w kształcie relikwiarza z małym krzyżykiem na wierzchu. Konstancyusz był nabożny. Krzyże emaliowane i monogramy Chrystusa przyozdabiały u niego najdrobniejsze cacka. Na jego użytek przygotowywano rzadki i nader kosztowny róż, zwany „purpurissima” z różowej piany, zbieranej z gotujących się konch purpurowych. Zręcznie nałożył Konstancyusz lekką warstwę różu na swe suche i śniade policzki. Z komnaty zwanej Porphyria, gdzie w pięciobasztowej szafie, pentapigryonie, przechowywano szaty cesarskie, eunuchowie przynieśli dalmatykę sztywną, obładowaną złotem i drogimi kamieniami, z ametystowej purpury, na której były wyszyte skrzydlate lwy i smoki.
W wielkiej sali medyolańskiego pałacu miało się odbyć w tym dniu posiedzenie soboru aryańskiego.
Cesarz udał się tam galeryą otwartą o ścianach marmurowych.
Gwardya pałacowa — palatyni — tworzyła szpaler o dwóch rzędach, stojąc milcząco jak posągi z podniesionemi długiemi na czternaście łokci włóczniami. Dźwigany przez jałmużnika cesarskiego (comes sacrarum largitionum) sztandar Konstantyna z pozłocistej tkaniny, Labarum z monogramem Chrystusa, szeleściał i migotał. Straż niema (silentiarii) biegła przodem, skinieniem nakazując wszystkim czołobitne milczenie.
W galeryi cesarz spotkał się z cesarzową Euzebią Aurelią. Była to kobieta już niemłoda z twarzą bladą i znużoną, o regularnych i szlachetnych rysach. W jej oczach przenikliwych błyskała kiedy niekiedy drwiąca złośliwość. Skrzyżowawszy dłonie na „omophormium, ” osypanem rubinami i szafirami, w kształt serca wyciętymi, cesarzowa nachyliła głowę i wypowiedziała zwykłe pozdrowienie poranne.
— Przychodzę nacieszyć się widokiem twoim, małżonku mój. Bogu miły. Jak Świętobliwość Wasza raczyła noc przepędzić?
Następnie dawszy znak wspierającym ją damom dworu, Eufrozynii i Teofonii, ażeby się oddaliły, szepnęła zcicha, szczerszym i zwyczajniejszym głosem:
— Dzisiaj ma Julian stanąć przed tobą. Przyjmij go życzliwie. Nie wierz donosicielom. To biedny i niewinny młodzian. Bóg ci to nagrodzi, jeżeli mu swą łaskę okażesz, Panie!
— Prosisz za nim?
Małżonkowie zamienili bystre spojrzenia.
— Wiem, — rzekła — żeś zawsze miał zaufanie do mnie: niechże i teraz tak będzie. Julian jest wiernym niewolnikiem. Nie odmawiaj mi. Bądź dobrym dla niego...
I nagrodziła go jednym z tych uśmiechów, które dotychczas jeszcze wywierały nieprzeparty wpływ na serce cesarza.
Pod portykiem, oddzielonym od wielkiej sali zasłoną z kobierca, z poza której cesarz lubił przysłuchiwać się temu, co się działo na posiedzeniach synodu, mnich z tonsurą w kształcie krzyża, w tunice z kapturem, zwanej „colobium,” z grubego ciemnego płótna, zbliżył się do Konstancyusza. Był to Julian.
Ukląkł przed Konstancyuszem, przypadł do ziemi i, ucałowawszy róg dalmatyki cesarskiej, przemówił:
— Witam dobroczyńcę mego, zwycięskiego i wielkiego cesarza Augusta Konstancyusza! Racz spojrzeć na mnie przychylnie, Wasza Świętobliwości!
— Szczęśliwi jesteśmy, że cię widzimy, mój synu.
Stryjeczny brat Juliana wspaniałomyślnie dłoń swą do ust mu przyłożył. Julian ucałował tę dłoń, zbroczoną krwią jego ojca, brata i wszystkich krewnych.
Potem wstał blady z iskrzącemi się oczyma, utkwionemi w swym wrogu. Ściskał rękojeść kindżału, ukrytego w fałdach ubrania. Małe ołowiano-szare oczy cesarza błyszczały pychą, i tylko chwilami zapalała się w nich przebiegła ostrożność. Był on o głowę niższy od Juliana, barczysty, silny i tęgi, z nogami kabłąkowatemi, jak u starych przyrosłych do siodła wojowników. Na gładkich jego skroniach i kościach policzkowych śniada skóra lśniła się nieprzyjemnie. Wązkie wargi zaciskał surowo, jak człowiek lubiący przedewszystkiem ład i punktualność. Wyraz taki napotyka się często u starych pedantów nauczycieli.
Wszystko to wstrętnem się wydawało Julianowi, który czuł owładającą nim wściekłość zwierzęcą. Nie mając sił na wypowiedzenie jednego słowa, spuścił oczy i oddychał ciężko.
Konstancyusz uśmiechnął się, sądząc, że młodzieniec znieść nie może jego wyniosłego spojrzenia, i że snadź go zmieszał nadziemski majestat cesarza rzymskiego.
— Nie obawiaj się niczego — przemówił z napuszoną życzliwością. — Odejdź w pokoju. Nasza dobroć nie sprawi ci nic złego i na przyszłość osypie twoje sieroctwo dobrodziejetwy swemi.
Julian wsunął się do sali synodalnej, a cesarz, ukryty za draperyą, nadstawił uszu i z przebiegłym uśmiechem przysłuchiwać się zaczął.
Najpierw doszedł do niego głos naczelnika poczty cesarskiej, tego samego Gaudencyusza, który miał sen złowróżbny.
— Synod za synodem — żalił się Gaudencyusz przed jakimś dostojnikiem. — To w Syrmii, to w Sardyce, to w Antyochyi, to w Konstantynopolu. Rozprawiają ciągle, nie mogąc dojść do porozumienia, a przecież raz trzebaby się ulitować nad pocztowymi końmi! Jeżdżą sobie i jeżdżą na złamanie karku kosztem skarbu. To w jedną stronę, to w drugą, to ze Wschodu, to z Zachodu. A z nimi całe chmary prezbiterów, dyakonów, zakrystyanów, pisarzów. Poprostu ruina! Na dziesięć koni stacyi pocztowej, nie wiem czy jeden się znajdzie, któregoby nie ochwacili biskupi. Jeszcze jakie pięć synodów, a moje zwierzęta będą zdatne chyba dla oprawcy i z państwowych wozów pozlatują koła. Dalibóg! A nadomiar wszystkiego zobaczycie, że biskupi nigdy się nie pogodzą w tej materyi hypostazy i współistotności.
— Dlaczego, zacny Gaudencyuszu, nie złożysz w tym względzie raportu cesarzowi?
— Boję się, że mi nie uwierzą i oskarżą o bezbożność, o brak uznania dla potrzeb Kościoła...
W olbrzymiej okrągłej sali z kopułą i kolumnami z zielonawego marmuru frygijskiego panował zaduch. Ukośne promienie słońca padały przez okna pod arkadami. Szmer głosów przypominał brzęczenie ula pszczelnego. Na wzniesieniu stał tron cesarski, „sella aurea”, wsparty na lwich łapach z kości słoniowej, skrzyżowanych jak u krzeseł kurulnych starożytnych konsulów.
W pobliżu tronu prezbiter Pafnucy, o rozognionej od sporu dobrodusznej twarzy, dowodził:
— Ja, Pafnucy, jakom od ojców przyjął, tak zachowuję w myślach moich. Według symbolu świętego ojca naszego Atanazego, patryarchy aleksandryjskiego, należy cześć oddawać Bogu w Trójcy Świętej jedynemu i Trójcy Świętej w jedynym Bogu. Ojciec jest Bogiem, Syn jest Bogiem, Duch Święty jest Bogiem, a przecie nie trzech Bogów, jeno jedyny Bóg!
I jak gdyby miażdżąc niewidzialnego wroga, walił potężną pięścią prawicy w dłoń lewą, tocząc zwycięskiem spojrzeniem po całem zgromadzeniu.
— Jakom od ojców przyjął, tak zachowuję w myślach moich.
— Ha? Co? co on mówi? — dopytywał się Ozjusz, starzec stuletni, współuczestnik wielkiego soboru Nicejskiego. — Gdzie moja trąbka?..
Na twarzy jego odbijał się rozpaczliwy niepokój.
Był głuchy i prawie ślepy, z długą siwą brodą. Dyakon podał mu trąbkę akustyczną.
Jakiś mnich, pokutnik wychudły i blady, uczepił się komży Pafnucego z miną błagalną.
— Ojcze Pafnucy! — wołał, usiłując go przekrzyczeć.
— Jakże to! O jeden wyraz! O jeden tylko wyraz: „współistotność,” czy też „podobieństwo istoty!”
Mnich począł opowiadać Pafnuceniu o okropnościach, których był świadkiem w Aleksandryi i Konstantynopolu.
Aryanie tym, którzy się wzbraniają przyjmować Komunię w heretyckich kościołach, roztwierają usta za pomocą wideł drewnianych i gwałtem wciskają przenajświętszy Sakrament. Dzieci biorą na tortury. Niewiastom gniotą kleszczami piersi lub wypiekają brodawki rozpalonem żelazem. W kościele świętych Apostołów stoczono taką bójkę pomiędzy aryanami a prawowiernymi, że krew przepełniła cysternę do wody deszczowej i po stopniach przedsionka spłynęła na plac. W Aleksandryi rządca Sebastyan kazał chłostać prawowierne dziewice rózgami z palmy ciernistej tak, że mnóstwo z nich padło, i ciała ich leżą bez pogrzebu przed bramami miasta. I to wszystko nawet nie o jeden wyraz, lecz o jedną literę, o jotę, odróżniającą grecki wyraz: „współistotny” (homoousios) od „podobnoistotny” (homoiousios).
— Ojcze Pafnucy — upierał się mnich blady: — o jotę! co najważniejsza, to, że Pismo Święte nawet nie zawiera wyrazu ousia — istota! Po cóż więc my dręczymy jedni drugich? Pomyśl, ojcze, jak straszne jest to wszeteczeństwo nasze!..
— Zatem cóż? — przerwał zniecierpliwiony Pafnucy: — mamy się więc pogodzić z potępionymi bluźniercami, z tymi psami, których serca heretyckie bluzgają myślą, jako był czas, kiedy Syn Boży nie istniał?
— Jeden pasterz i jedna owczarnia! — bronił się nieśmiało mnich. — Zróbmy im ustępstwo!
Ale nieubłagany Pafnucy nie chciał słyszeć o niczem i krzyczał na całe gardło, tak, że mu nabrzmiewały żyły na szyi i skroniach, kroplami potu pokrytych:
— Niech zamilkną wrogowie Boga!.. Nie będzie tego! Bezecną herezyę aryańską wyklinam!.. Jakom od ojców przyjął, tak zachowuję w myślach! — zakończył grzmiącym głosem.
Stuletni Ozyusz kiwał potakująco i bezradnie głową sędziwą.
— Cóż to was wcale nie słychać, ojcze Doroteuszu? Nie dyskutujecie dzisiaj? Znudziło się? — zapytywał żółciowego ruchliwego staruszka wysoki, blady i przystojny, z długimi, jak smoła czarnymi kędziorami prezbiter Thebas.
— Ochrypłem, ojcze Thebasie. Chciałoby się mówić, ale brak mi głosu. Zmordowałem sobie gardło onegdaj, gdyśmy wyklinali na synodzie przeklętych akacyanów. Drugi dzień mam chrypkę...
— Przepłóczcie sobie, ojcze, gardło jajkiem surowem. To pomaga.
W innej gromadce rej wodził dyakon z Antyochii, Aecyusz, gorliwy i śmiały zwolennik Aryusza, zwany bezbożnym „ateuszem” z powodu zuchwałego i szyderczego wykłada o Trójcy Świętej. Twarz miał wesołą i drwiącą. Żywot Aecyusza odznaczał się niezwykłemi przejściami. Był po kolei niewolnikiem, kotlarzem, wyrobnikiem, retorem, lekarzem, uczniem filozofów aleksandryjskich, wreszcie dyakonem.
— BóL Ojciec w istocie swej niepodobny jest Swemu Synowi! — nauczał Aecyusz, uśmiechając się i napawając zgrozą słuchaczów. — Istnieje Trójca Święta, ale hypostazy rozróżniają się w chwale. Bóg jest niewypowiedzianym dla Syna, albowiem nie jest powiedziane, czem On jest dla samego siebie. Nawet Syn nie zna twej istoty, ponieważ niepodobieństwem jest dla tego, który miał początek, wyobrazić sobie lub objąć rozumem to, co jest Odwieczne.
— Nie bluźnij! — zawołał oburzony Theonas, biskup Marmaryki. — O bracia, do jakich wreszcie granic dojdzie szatański bezwstyd heretyków?..
— Słodką swą mową — dodał przestrzegawczo Sofroniusz, biskup Pompeopolisu, — nie obałamucaj prostaczków.
— Przekonajcie mnie za pomocą dowodów filozoficznych, wtedy ustąpię. Ale krzyki i obelgi dowodzą jedynie waszej niemocy — z wielkim spokojem odparł Aecyusz.
— Powiedzianem jest w Piśmie... — zaczął Sofroniusz.
— Co mnie obchodzi Pismo? Bóg na to dał ludziom rozum, ażeby Go znali. Wierzę w dyalektykę, nie zaś w teksty. Rozumujcie ze mną, opierając się na sylogizmach i kategoryach Arystotelesa...
I z uśmiechem pogardy owinął się komżą dyakońską, niby Dyogenes swym płaszczem cynika.
W pewnej grupie biskupi zaczęli już dochodzić do porozumienia względem powszechnego wyznania wiary, czyniąc sobie wzajemne ustępstwa, gdy wtem wtrącił się do nich aryanin, Narcyz z Neroniady, znawca gruntowny wszystkich postanowień synodalnych, symbolów i kanonów, człowiek nielubiony, nawet podejrzewany o cudzołóstwo i lichwę, ale podziwiany przez wszystkich dla erudycyi teologicznej.
— To herezya — oświadczył on krótko biskupom.
— Jak to herezya? Dlaczego? — ozwały się liczne głosy.
— Orzeczone było za herezyę jeszcze na koncylium w Gangrze Paflagońskiej.
Narcyz miał maleńkie skośne oczy, złośliwie błyszczące, i takiż złośliwy i skośny uśmiech na zjadliwych ustach. Zdawało się, że całe oblicze przekrzywiała ma złośliwość.
— W Gangrze Paflagońskiej! — powtarzali zrozpaczeni biskupi. — A myśmy o tem koncylium zapomnieli! Co teraz czynić, bracia?
Narcyz tryumfował, spoglądając na wszystkich skośnemi oczyma.
— Boże, zmiłuj się nad nami grzesznymi! — wołał poczciwy i dobroduszny biskup Euzousz. — Nic już nie rozumiem. Poplątało mi się. W głowie mi się kręci: homoousios, homoiousios, współistotny, niewspółistotny, podobieństwo, hypostaza, w uszach szumi od greckich słów. Błąkam się jak śród mgły i sam już nie wiem, w co wierzę, a w co nie wierzę, gdzie jest herezya, gdzie jej niema. Chryste, królu Niebieski, ratuj nas! giniemy w sidłach szatana!
W tej chwili wrzawa i krzyki gwałtowne ustały; na trybunę wstępował jeden z ulubieńców cesarza, biskup Ursacyusz z Singidyonu, trzymając w dłoni długą kartę pergaminu.
Dwaj skoropisarze, zatemperowawszy cienkie pióra z kalamusu (trzciny egipskiej), przygotowali się do zapisywania uchwał synodu. Ursacyusz odczytywał odezwę cesarza do biskupów:
— Konstancyusz, zwycięzca, tryumfator, sławny i wiekuisty August do wszystkich zgromadzonych w Medyolanie biskupów...
Cesarz domagał się złożenia z urzędu Atanazego, patryarchy Aleksandryjskiego, zowiąc obelżywie szanowanego przez wszystkich świątobliwego starca „najniegodziwszym z ludzi, zdrajcą, wspólnikiem zuchwałego i niecnego Maksencyusza.”
Zaprzedani dworowi biskupi Walens, Euzebiusz, Aksencyusz rzucili się do podpisywania aktu destytucyi. Ale inni poczęli szemrać:
— To potępieńcza pokusa, to podstęp chrystoburców aryan! Nie damy skrzywdzić naszego patryarchy!
— Cesarz nazywa siebie „wiekuistym!” Nikt nie jest wiekuistym, prócz Boga! To bluźnierstwo!
Siedzący za kotarą Konstancyusz słyszał doskonale ostatnią uwagę. Natychmiast odchylił zasłonę i wkroczył niespodzianie do sali w otoczeniu kopijników. Oblicze miał pełne gniewu. Zapanowało głuche milczenie.
— Co to jest?.. Co się stało?.. — powtarzał ociemniały Ozyusz z niepokojem i trwogą.
— Ojcowie, — zaczął cesarz, hamując oburzenie, — pozwólcie mnie, słudze Najwyższego, doprowadzić przy łasce Opatrzności gorliwość swą do statecznego końca. Atanazy jest buntownikiem, pierwszym gwałcicielem pokoju powszechnego...
Głuchy szmer powstał znowu.
Konstancyusz zamilkł i zdziwiony potoczył oczyma po biskupach.
W tłumie ktoś krzyknął:
— Wstrętną herezyę aryańską wyklinamy!
— Wiara, przeciwko której powstajecie, moją jest wiarą — odparł cesarz. — Jeżeli to jest herezya, dlaczegóż Bóg Wszechmogący obdarzył nas zwycięstwem nad wszystkimi naszymi przeciwnikami, nad Konstansem, Wetranionem, Gallusom, nad zuchwałym i niecnym Maksencyuszem? Dlaczego Bóg sam złożył w nasze święte dłonie panowanie nad światem?..
Biskupi zamilkli. Wtedy pochlebca Walens, biskup Murzy, rzekł czołobitnie:
— Stwórca odsłoni prawdę przed mądrością twoją, o najmilszy Bogu władco! Nie może być herezyą to, w co ty wierzysz. Azali Cyryl Jerozolimski nie widział znaku cudownego na niebie, mianowicie krzyża w kole tęczowem, w dniu zwycięstwa twego nad Maksencyuszem?
— Ja tak chcę! — przerwał Konstancyusz, powstając z tronu. — Atanazy będzie strącony mocą władzy, danej nam od Boga. Módlcie się, ażeby była obalona zabójcza herezya sabelianów, zwolenników Atanazego, i ażeby we wszystkich sercach zajaśniała prawda.
Nagle cesarz zbladł, słowa zamarły mu na ustach.
— Co to?.. Kto go puścił?..
To mówiąc, wskazywał wysokiego starca o twarzy surowej i majestatycznej. Był to złożony z urzędu i prześladowany za wiarę biskup Hilary z Pitkawii, jeden z największych nieprzyjaciół cesarza aryanina. Przybył niepowołany na synod, spodziewając się może znaleźć na nim śmierć męczeńską. Starzec wzniósł dłonie ku niebu, jakby wzywając klątwy na głowę cesarza, i zawołał głosem silnym, rozlegającym się śród powszechnego milczenia:
— Bracia, oto Chrystus nadchodzi, ponieważ Antychryst już zwyciężył. Antychryst — to Konstancyusz!.. Nie tłucze on nas po grzbiecie, ale głaszcze po brzuchach; nie wtrąca nas do lochów, ale wodzi na pokuszenie w pałacach cesarskich. Słuchaj, cesarzu! Mówię do ciebie, jak byłbym mówił do Nerona, Decjusza, Maksymiana — otwartych prześladowców Kościoła. Tyś mordercą nie ludzi, lecz samej Miłości Bożej. Neron, Decyusz, Maksymian lepiej służyli Bogu prawdziwemu, niż ty. Za nich zwyciężaliśmy czarta, za nich krew męczenników płynęła, oczyszczając ziemię, a kości męczenników cuda sprawiały. Ty zaś, okrutniku nad okrutniki, zabijasz, śmierci chwalebnej nie dając. Panie! ześlij nam prawdziwego tyrana, nieobłudnego wroga, podobnego Neronowi i Decyuszowi, a niech dobroczynny i straszliwy oręż gniewu Twego zbudzi Kościół, znieprawiony uściskami Judasza — Konstancyusza!
Cesarz zerwał się z tronu.
— Chwytajcie go... i buntowników! — jęknął, dusząo się, i wskazał Hilarego.
Rzuciła się straż na biskupów. Powstał zamęt nieopisany. Błysnęły miecze.
Żołdacy rzymscy, zerwawszy z Hilarego omoforyum, stułę i ornat, uprowadzili starca.
Wielu w zamieszaniu tłoczyło się ku wyjściu, padając, dusząc i tratując się wzajemnie.
Jeden z pisarzów skoczył na mur okienny, ale żołnierz chwycił go za długą suknię i nie puszczał.
Stół z kałamarzami wywrócono; struga czerwonego atramentu popłynęła po posadzce z błękitnego jaspisu; niektórzy na widok purpurowej kałuży krzyczeć poczęli:
— Krew! krew! Uciekajmy!
Inni wołali:
— Śmierć wrogom świątobliwego Augusta!
Pafnucy grzmiącym głosem oświadczał, wleczony przez żołdaków:
— Uznaję sobór Nicejski! Herezyę aryańską wyklinam!
Wielu nie przestawało wykrzykiwać:
— Współistotny!
Inni:
— Nie będzie tego! Podobnoistotny!
A trzeci:
— Niepodobny, czyli anomeon, anomeon!..
— Zamilczcie, nienawidzący Boga!
— Wyklinamy!
— Niech przepadnie!
— Sobór Nicejski!
— Synod w Sardyce!
— Koncylium w Gangrze Paflagońskiej!
— Wyklinamy!
Ociemniały Ozyusz siedział nieruchomo, przez wszystkich zapomniany, na swym stolcu biskupim, mrucząc zcicha:
— Jezu Chryste, Synu Boży, zlituj się nad nami! Co to jest, bracia?.. Co to znaczy?..
Napróżno jednak wyciągał osłabione dłonie ku rzucającym się w szaleństwie ludziom, napróżno powtarzał z rozpaczą: „Bracia, co to jest?” — nikt go nie widział, nikt nie słuchał, i łzy nędznej niemocy potoczyły mu się po zmarszczkach stuletnich.
Julian przypatrywał się z pogardliwym uśmiechem i tryumfował w duszy.


Tego samego dnia, późnym wieczorem, w ciszy głębokiej, śród wzgórz na wschód od Medyolanu, szli dwaj mnichowie, pustelnicy z Mezopotamii, wysłannicy biskupów syryjskich na synod. Z trudnością udało im się wymknąć przed pałacową strażą, i obecnie uradowani, podążali ku Rawennie, pragnąc jak najprędzej wsiąść na statek, który miał ich zawieźć na pustynię. Znużenie i smutek malowały im się na twarzach. Jeden z nich. Efraim, był starcem, drugi, Pimenes — młodzieniaszkiem.
Efraim tak mówił do Pimenesa:
— Czas wracać na pustynię, bracie. Lepiej słuchać ryku lwa i szakala, niż tego, cośmy słyszeli dzisiaj w pałacu cesarskim. O drogi mój synu! Błogosławieni cisi. Błogosławieni ci, co się odgrodzili murem pustelniczego milczenia, przez który nie dojdą do nich kłótnie nauczycieli Kościoła. Błogosławieni, którzy pojęli nicość słów, błogosławieni pokój czyniący. Błogosławieni, którzy nie dociekają tajemnic bożych, ale śpiewają, jako harfy, przed obliczem Twem, Panie! Błogosławiony, który zrozumiał, jak trudno Ciebie pojąć, a jak słodko jest kochać Ciebie, o Panie!
Zamilkł Efraim, a Pimenes wyszeptał:
— Amen!
Ogromna cisza nocy ogarnęła ich, i śmiało, kierując się biegiem gwiazd, dwaj zakonnicy podążali na wschód, rozradowani wspaniałym spokojem pustyni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.